
Apokalipsa dzieje się już nie tylko w snach. Rakiety, ranni, osieroceni – słyszymy o nich codziennie. Czy można próbować przekierować myśli w inną stronę? Jak odzyskać równowagę u progu kolejnego lata?
Minął zimny maj, w połowie czerwca wróciła wiosna. Kwitną jaśmin i lipy. Bujna zieleń znowu oszałamia. A przecież nie przestaję czuć oddechu wojny na karku. Do niepokoju na wschodzie doszedł Bliski Wschód, do jątrzących się ran w Gazie i Kijowie, bombardowany Teheran. A jeszcze zamieszki w Los Angeles, strzelanina w Grazu, katastrofa lotnicza w Indiach. Apokalipsa dzieje się już nie tylko w snach. Codzienność przerośnięta jest jej brunatnym śladem. Rakiety, ranni, osieroceni. Czy można próbować przekierować myśli w inną stronę? Jak odzyskać równowagę u progu kolejnego lata?
Fundacja Anny Dymnej Mimo Wszystko zorganizowała w Krakowie poruszający koncert, który przywrócił wiarę w dobro
Planowanie wakacyjnych atrakcji wydaje się nieprzyzwoite jak chowanie głowy w piasek, niezasłużony luksus. Dawno już przyrzekałam sobie, że będę posłuszna przykazaniu Woltera o uprawianiu własnego ogródka, mimo wszystko i na przekór wszystkiemu. Jest to coraz trudniejsze, a przecież na planie indywidualnego życia – jedynie słuszne. „Żaden dzień się nie powtórzy” – pisała Wisława Szymborska.
Zanim jednak zdecydowałam się na przyspieszony kurs oddychania i ładowania nadwątlonych baterii, terapię śmiechem i ziołolecznictwo, pojechałam do Krakowa na szczególny koncert. Fundacja Anny Dymnej opiekująca się osobami z niepełnosprawnościami nosi nazwę Mimo Wszystko. Pomaga walczyć o siebie tym, których los pozbawił równych szans, osłabił ich dyspozycje fizyczne bądź intelektualne. Nie odebrał im jednak marzeń. W ich realizacji specjalizują się ludzie, którzy z pomagania innym uczynili sens także własnego życia. Uczestnicy 17. Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, podopieczni fundacji, wyśpiewali w finałowym koncercie u boku gwiazd estrady swoje pragnienia. Udowodnili, że niemal wszystko jest możliwe. Na pewno wiele, bardzo wiele. Każdy z nich zasłużył na najwyższą nagrodę i taką otrzymał, jeśli nie od jurorów, to od publiczności oklaskującej ich niemal do północy.
Wieczór na krakowskim rynku był poruszającym doświadczeniem. Wykraczającym poza estetyczne wzruszenia, przywracającym wiarę w dobro, które da się mnożyć. I dzielić. Bo jak pisał Mark Twain: „Dobroć jest językiem, który niesłyszący mogą usłyszeć, a niewidomi zobaczyć.” Starczy dla wszystkich. Byleby umiejętnie przestawić się na „tryb ratunkowy”.
Rosłam w przekonaniu, że troska o innego jest miarą człowieczeństwa. Dziś „ja” i moje potrzeby stały się ważniejsze niż dbałość o to, co wspólne
Cóż to mogłoby znaczyć w naszej codziennej rutynie, w bieganiu dokoła własnych spraw? W niespokojnym nasłuchiwaniu odgłosów kolejnej katastrofy. Jak uruchomić odruch bezinteresownej pomocy, jak go utrwalić? Jak znaleźć tropy myślenia o innych, słabszych, bardziej potrzebujących i znaleźć dla nich czas w wymagającym, powszednim zabieganiu?
Pamiętam z dzieciństwa „dobre uczynki”, z których rozliczano mnie w domu i w szkole. Przeprowadzałam niewidomego przez ulicę, robiłam zakupy samotnej sąsiadce, wyprowadzałam psa chorej koleżanki. Wiedziałam, że należy okazywać szacunek starszym, nie drwić z inności, ustępować miejsca w tramwaju. Te zachowania szybko weszły do kanonu naszego wychowania i nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. Naśladowaliśmy dobre wzory. Bez sprzeciwu. Bunt kierowaliśmy gdzie indziej. Rosłam w przekonaniu, że „troska o innego jest miarą człowieczeństwa”.
Zdaję sobie sprawę, jak staroświecko i pompatycznie to dziś brzmi. Jak dalekie jest od obowiązującego języka i społecznych oczekiwań trwałego dobrostanu. Liczę się „ja” i moje potrzeby, a nie „my”. Luksus mojej równowagi, a nie cudze zmartwienia. Dbałość o własne, a nie wspólne otoczenie. Coś się stało ze sztandarem solidarności, pod którym odbywały się w Polsce najważniejsze zmiany.
Leśna terapia może przynieść ukojenie, a wraz z nim otwarcie na inne głosy i cudze potrzeby, na przyzwoitość i serdeczność
Tamtego wieczoru na krakowskim rynku widziałam w ludziach wdzięczność. Powietrze wokół zmieniło barwę, jaśniało blaskiem spełnienia i życzliwości. Myślałam, o ile piękniejsze byłoby życie w takiej aurze i co nam przeszkadza, by tak właśnie się działo? Oświeceniowy filozof uczył, że cnota to skłonność do czynienia dobra sobie i innym wynikająca z potrzeb uczuciowych i z interesu społecznego.
Czyżbyśmy aż tak bardzo oddalili się od wzorców XVIII-wiecznego moralnego spokoju? Czy rozprzestrzeniający się wirus nienawiści przerośnie i na zawsze uszkodzi szlachetne oblicze ludzkości? Nie chciałabym przyłożyć do tego ręki.
Zanim więc zniknę na kursie samodoskonalenia i słuchania siebie, siadam pod olchą z „Drzewnikiem”. Wierzę, że doda mi sił, a leśna terapia uświadomi przynależność do wszechświata innego niż człowieczy. Pełnego tajemnic i wzorów do naśladowania. Wszystko zaś razem pozwoli na otwarcie. Otwarcie na inne głosy i cudze potrzeby, na przyzwoitość i serdeczność. A w konsekwencji radość. Mimo wszystko.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.