Znaleziono 0 artykułów
03.12.2019

Jednostka chorobowa

03.12.2019
(Fot. Camerique/ClassicStock / Contributor)

Mężczyzna jest silny. Mężczyzna jest odważny. Mężczyzna wie najlepiej. Dopóki nie zachoruje. Wtedy pogrąża się w odmętach bólu. Panikuje. Domaga się troski, robi się tyci, tyci. To hipochondria czy po prostu biologia?

Zło jest sprawiedliwe. Hipochondria dotyczy tak samo kobiet i mężczyzn. Według badań (przeprowadzonych między innymi przez profesorkę psychologii Ramani Durvasulę z Uniwersytetu Stanowego w Kalifornii) dotyka około sześciu procent populacji. Z tendencją zwyżkową. Różnica tkwi w tym, jak przedstawiciele każdej płci sobie z nią radzą. Panie lubią opowiadać o swoich chorobach i dolegliwościach każdemu, kto się nawinie. Gdy się wygadają, posnują, co może im dolegać i czy to już rak, od razu robi się lżej na sercu. Natomiast panowie tłumią lęki w sobie. Kiedy nabawią się kataru, wolą w samotności wygooglować, czy to aby nie objaw udaru. Opadają z sił przez opanowujące ich lęki. Śmierć przychodzi po nich, roi im się w głowach. Stają się nieznośni dla  otoczenia. Jak to jest, że z jednej strony są w stanie dokończyć mecz ze złamanym nosem czy wyrwaną ze stawu ręką, a z drugiej w obliczu zwykłego przeziębienia, bólu głowy czy ucha padają jak rażeni prądem? – Prawdopodobnie to kwestia zaburzeń osi przedmózgowo-przysadkowo-nadnerczowej. Prowadzą one do gwałtownego zachwiania równowagi hormonalnej (głównie poziomu testosteronu) i manifestują się na przykład w postaci hipochondrii – uważa psychiatra, dr n. med. Mariusz Bartyzel. – Mówiąc kolokwialnie, choroba wywołuje ogromny stres, ale bez wyrzutu adrenaliny, jak to ma miejsce podczas uprawiania sportu czy walki. Mężczyzna odczuwa wówczas nagły spadek energii, co go wręcz paraliżuje. Mężczyzna nie znosi być słabym – tłumaczy specjalista. 

Geniusz boli

Obsesyjnie myślący o śmierci i seksie neurotyk intelektualista to alter ego Woody’ego Allena i zarazem jego ulubiony bohater. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych na fali twórczości Allena mówiło się nawet o osobowości zwanej nowojorskim hipochondrykiem o filozoficznych skłonnościach. Wielu chciało pasować do tej definicji. Zewnętrznymi cechami charakterystycznymi były okulary w grubych oprawkach czy pognieciona marynarka, a objawami – strach przed dotknięciem klamki w publicznej toalecie i mdłości na widok miseczki z orzeszkami w barze. Alle-nowskie powiedzenia traktowano jak motta życiowe i cytowano je w knajpach, na przyjęciach, w metrze: „Achilles miał tylko piętę Achillesa. Ja mam całe ciało Achillesa” albo „Różnica pomiędzy seksem i śmiercią polega na tym, że kiedy będziesz umierał, nikt nie będzie się śmiać z ciebie, że robisz to sam”. Jak na to reagował sam reżyser? W „The New York Times” sprzed sześciu lat w tekście zatytułowanym Hypochondria: An Inside Look napisał: „Jestem panikarzem, którego wkłada się do tej samej szuflady co hipochondryka, czy raczej, który trafia ostatecznie na ten sam oddział ratunkowy. Jednak istnieje zasadnicza różnica. Ja nie doświadczam wyimaginowanych chorób – moje choroby są prawdziwe. Moją histerię wyróżnia to, że po pojawieniu się najłagodniejszego objawu, powiedzmy spierzchniętych ust, od razu dochodzę do wniosku, że spierzchnięte usta wskazują na guz mózgu. A może na raka płuc. Raz podejrzewałem chorobę szalonych krów. Chodzi o to, że zawsze jestem pewien, że dopadło mnie coś, co zagraża życiu. Nie ma znaczenia, że niewielu ludzi umarło na skutek spierzchniętych ust. Z każdym najmniejszym bólem pędzę do lekarza, żeby upewnić się, że moja najnowsza alergia nie będzie wymagała przeszczepu serca”.
 – To rodzaj trójkąta dramatycznego. Tego typu mężczyźni myślą: Jestem tak wybitny i wrażliwy, że po prostu nie mogę być zdrowy. To tragizm mojego życia. I rzeczywiście ich życie powoli zamienia się w tragedię – tłumaczy Mariusz Bartyzel. 
Allen nie jest pierwszym ani ostatnim słynnym hipochondrykiem. Z książki Briana Dillona Tormented Hope: Nine Hypochondriac Lives (2009) dowiadujemy się, że Andy’ego Warhola przez większość dorosłego życia trawił lęk przed niedoskonałościami swojego „złego ciała”. Obsesyjnie bał się szpitali, co ostatecznie przyczyniło się do jego przedwczesnej śmierci wieku 58 lat. Autor opisuje też ekscentryczne szczegóły życia domowego Marcela Prousta. Pisarz, nie mogąc znieść otaczającego go hałasu, wyłożył sypialnię korkiem, który z kolei wywołał wszelkie możliwe alergie. Wilgotne ręczniki, zawsze świeżo uprane rękawiczki i chusteczki do nosa, wyłączone centralne ogrzewanie, to tylko niektóre z jego starań zmierzających do zachowania zdrowia. Dalej czytamy, że Albert Einstein nigdy nie siadał tyłem do drzwi w obawie przed nagłym przeciągiem, a Schopenhauer, gdy któregoś razu dostrzegł na ciele krostę, przerażony miał ponoć wrzasnąć: „Śmierć się we mnie zagnieżdża!”. 
Dillon snuje domniemania, że Michael Jackson cierpiał na hipochondrię, co tłumaczyłoby jego paranoję na punkcie bakterii i wirusów – te wszystkie białe rękawiczki i maseczki. Na liście „podejrzanych” umieszcza też siedemnastowiecznego szkockiego prawnika i kronikarza Jamesa Boswella, ewolucjonistę Karola Darwina czy pianistów Glenna Goulda i Leonarda Bernsteina. Ci utalentowani, wielcy ludzie, pomimo sukcesów, żyli w nieustającym cierpieniu i strachu. Dziś w Hollywood plotkuje się, że Hugh Jackman – filmowy nieugięty Wolverine – ma obsesję na punkcie raka skóry. Co chwilę wycina sobie znamiona i opowiada o tym w każdym wywiadzie. Ostatnio rzeczywiście niewielka plamka na jego nosie okazała się zmianą nowotworową. „To rak podstawnokomórkowy, najmniej niebezpieczny, więc wszystko w porządku” – oświadczył aktor. Hipochondria ma więc czasem dobre skutki uboczne, pozwala wykryć zdrowotne nieprawidłowości we wczesnym stadium. Częściej jednak może przyczynić się do rozwinięcia się poważnych chorób przez ogromny, ciągły stres, jakiego doświadcza osoba wiecznie przewidująca swój rychły koniec na podstawie wyimaginowanych objawów. 

Strach jak Uroboros

Co dziesiąty mężczyzna cierpi z powodu jakiegoś problemu lękowego, a lekarze odnotowują coraz więcej przypadków, w których objawia się to nadmierną troską o zdrowie. „Mózg jest tak potężny, że potrafi przekonać nas, że jesteśmy chorzy” – twierdzi Caroline Goldmacher-Kern, psychoterapeutka z Nowego Jorku specjalizująca się w zaburzeniach lękowych. Zresztą nowoczesna medycyna skłania się do przyjęcia tezy, że wszystkie choroby są psychosomatyczne, dotyczą zarówno umysłu, jak i ciała. Najprostszy ból gardła potrafi wywołać falę emocji – strach (czy stracę pracę?), poczucie winy (czy ktoś mnie za to ukarze?), gniew (czemu to ja zachorowałem?). I odwrotnie, emocje często komunikują się w języku ciała, na przykład ból głowy jest reakcją na napięcie, a problemy żołądkowe na stres (po grecku słowo ‘hipochondros’ oznacza brzuch). Hipochondryka wyróżnia to, że w obawie przed poważną chorobą, wywołuje w sobie negatywne emocje, które z kolei powodują dolegliwości. Dr Brian Fallon, psychiatra z Columbia University, w rozmowie dla magazynu „Psychology Today” powiedział: „Hipochondrycy martwią się nadmiernie i non stop czują się zmuszeni do odwiedzenia lekarza. Stres i strach mogą skutkować podwyższoną produkcją prozapalnych cytokin. Jeśli stres jest długofalowy, mechanizm kontrolujący normalną odpowiedź immunologiczną może się rozregulować i produkcja cytokin nie zostanie zatrzymana. To będzie prowadzić do utrzymującego się zmęczenia i pogorszenia samopoczucia. Im więcej dowiemy się o związku między mózgiem, układem odpornościowym a układem hormonalnym, tym łatwiej będzie nam zdiagnozować pacjentów z niewyjaśnionymi dotąd objawami”. 
 

Cały artykuł można przeczytać w „Vogue Polska Man”, wydaniu specjalnym Vogue Polska.

Maja Mendraszek-Goser
Proszę czekać..
Zamknij