Znaleziono 0 artykułów
04.09.2021

„Kamienny sufit”. Anna Król o pierwszych taterniczkach

04.09.2021
Róża Drojecka, Dolina za Mnichem, Tatry

Moja książka wzięła się z niezgody na to, że w uwielbianej przeze mnie literaturze taternickiej kobiety właściwie nie występowały – mówi Anna Król, autorka „Kamiennego sufitu”. Wszystkie ścieżki, które wiele dekad temu wydeptały w górach jej bohaterki, prekursorki kobiecego wspinania, pokonała sama. Chodziła śladami „romantyczek, dekadentek, bogatych warszawianek”, opisała ich emocje, ale też swoje własne. Historia obecności kobiet w Tatrach okazała się historią emancypacji Polek. 

„W Tatrach trzeba umieć sobie radzić – ze strachem, podnieceniem, samotnością i zachwytem. Czasem myślę, że to dlatego, że góry są zazdrosne. Wymagają wierności i poświęcenia. Dlatego trzeba się im oddać. I nie oczekiwać nic w zamian. Przecież wystarczy, że są”. To twoje słowa. Kiedy zrozumiałaś, że góry są dla ciebie?                  

Już w czasach licealnych jeździłam z kolegami w Bieszczady, Beskidy, zdarzały nam się też wycieczki w Karkonosze. Przemieszczaliśmy się od schroniska do schroniska. To były rekreacyjne wypady, ale nauczyłam się dźwigać plecak podczas wędrówek, rozbijać namiot. Potem wkręciłam się we wspinaczkę. Pierwszy raz pojechałam w skały ze znajomymi, nie mając wielkiego pojęcia, na czym to polega. Od początku podejrzewałam, że to coś dla mnie, ale nie potrafiłam tego wyjaśnić, to była kwestia intuicji. Spróbowałam i wsiąkłam, zaczęłam regularnie trenować, także na ścianie wspinaczkowej. Równolegle chodziłam po Tatrach, obserwowałam taterników, czytałam mnóstwo książek, bo jestem fanką klasycznej literatury górskiej, opowieści wspinaczkowych Jana Długosza czy Wawrzyńca Żuławskiego. Wreszcie przez przypadek trafiłam na kurs taternicki, udało mi się go ukończyć. To było specyficzne doświadczenie, bo świat taterników jest zamknięty, strzeże własnego mitu.

To męski świat?

Tak, w dużej mierze. Oczywiście pojawiają się w nim dziewczyny, ale są w zdecydowanej mniejszości. 

Po kursie zaczęłam się wspinać w Tatrach, z kolegą, z którym zresztą chodzę w góry do dziś, mamy do siebie zaufanie. Zdarzały mi się też wyprawy alpejskie, ale w Tatry zawsze wracam. To moja miłość, niekoniecznie prosta, bo Tatry to nie są jasne góry, świetliste, jest w nich też mrok. Wspinaczka jest dla mnie wychodzeniem z mroku. Idziesz w takim skupieniu, koncentracji, że nie masz czasu na myślenie o niczym innym, tylko o następnych ruchach, o tej ścianie, na której jesteś, o tym, jaką ma fakturę, kształt, jakich chwytów zaraz użyjesz. A potem nadchodzi moment, w którym wdrapujesz się na szczyt i przebijasz się przez chmury. To niesamowite uczucie, myślę, że do niczego nie da się go porównać. 

Anna Król (Fot. Krzysztof Opaliński)

Czego dowiedziałaś się o sobie w górach?

Ostatnie 10 lat mojej wspinaczki i chodzenia po górach to poznawanie siebie na poziomie fizycznym. Moje ciało się zmieniło, zawsze tak jest, jak się trenuje, ale zauważyłam jak wiele mój organizm może wytrzymać, do czego jest zdolny. Widzę, jak reaguję na stres, na przykład zaczynam drżeć, kiedy się boję, zmienia się mój oddech. To fascynujące, kiedy nauczysz się to kontrolować, potrafisz się wydostać z poczucia zagrożenia. 

Chodzenie w góry to mocna praca z psychiką. Lekcja odpowiedzialności – za życie zarówno swoje, jak i partnera czy partnerki. Niezbędne są absolutne zaufanie, świadomość, że druga osoba wie, co robi, ale i wiara w to, że jest w stanie przewidzieć twój sposób myślenia i działania.

Bezimienna wspinaczka, lata 30. XX wieku

Czyli to również nauka odpuszczania kontroli nad sytuacją?

Świetnie, że to mówisz, bo to dla mnie niesłychanie ważne. Latami miałam poczucie wielkiej omnipotencji, uważałam, że jeśli ja czegoś nie zrobię, to nikt tego nie zrobi. Przekonanie, że powinnam się tak poświęcać i ratować świat, mocno mi ciążyło. W końcu się z tym uporałam, choćby za sprawą terapii, ale górskie doświadczenia okazały się tutaj bezcenne. To właśnie w górach zrozumiałam, że nie wszystko zależy ode mnie, że są takie rzeczy, na które nie mam wpływu. 

Góry wzmacniają też psychicznie. Myślę na przykład o uczuciu, które towarzyszy mi zazwyczaj, kiedy wychodzę ze schroniska czy innego miejsca noclegu i przez parę godzin maszeruję pod ścianę, na którą będę się wspinać. Wtedy zmagam się ze sobą, bo to najczęściej nie jest przyjemny marsz, z ciężkim bagażem na plecach i przeświadczeniem, że jestem przed egzaminem, ważną próbą, której być może nie sprostam. Przełamanie tych obaw daje prawdziwą radość. 

Wanda Herse, stoi trzecia od lewej, początek XX wieku

Rozmawiałam o tym kiedyś z Markiem Raganowiczem, wybitnym wspinaczem wielkościanowym. Naszych umiejętności oczywiście nijak nie można porównywać, a jednak Raganowicz przyznał, że ma tak samo, jemu też zdarzają się chwile zwątpienia. Mało tego, według niego brak tremy to znak, że dzieje się coś niedobrego. W końcu najbardziej doświadczeni aktorzy stresują się przed ważnymi występami, a wyjście w góry to zawsze jest spotkanie z czymś intensywnym i ważnym. 

Zatem czego, według ciebie, szukały w górach pierwsze taterniczki, bohaterki twojej książki „Kamienny sufit”? Próbowały potwierdzić w ten sposób swoją siłę, wartość? Trochę w opozycji do tego, jak traktował je urządzony przez mężczyzn świat?

Dużo o tym myślałam i myślę nadal. Od momentu, w którym skończyłam pisać książkę, wpadam na coraz to nowe hipotezy. Rozmawiam na ten temat z wieloma osobami, dochodzą do mnie przemyślenia inne niż moje własne. Wydaje mi się, że na pewno można mówić o jakimś rodzaju opozycji, ale nigdy nie uważałam, że to była opozycja w stosunku do świata męskiego, raczej działanie wbrew zastanym regułom, mieszczańskim wartościom. 

A mówimy o kobietach, które pochodziły z bardzo mieszczańskich rodzin. Większość z nich wywodziła się z majętnych, uprzywilejowanych domów. To „romantyczki, dekadentki, bogate warszawianki”. 

Tak, pochodziły przeważnie z bogatych mieszczańskich rodzin, czasem z arystokratycznymi korzeniami. Te kobiety były wychowywane w poczuciu misji, roli do odegrania. Co ciekawe, na początku XX wieku niekoniecznie musiało to oznaczać urodzenie czwórki dzieci i grę na pianinie. Niektóre taterniczki wywodziły się z lewicujących, zaangażowanych politycznie rodzin, z PPS-owskimi tradycjami. Być może stąd brało się ich przekonanie, że to ważny czas dla kobiet, że o prawa kobiet należy walczyć. Emancypację rozumiały właśnie jako możliwość podejmowania aktywności zarezerwowanych wcześniej dla mężczyzn. 

Która była pierwsza? 

Pierwsza dla mnie, bo absolutnie nie pierwsza w Tatrach, była Wanda Herse. Moja książka to opowieść o wycinku kobiecego wspinania, według mnie ważnym, bo znaczącym dla przyszłości całego ruchu, tego, czym kobiece wspinanie jest dziś. 

Miłośnicy mody pewnie od razu skojarzą nazwisko Herse z kultowym w międzywojniu domem mody. Wanda interesowała się projektowaniem, ale jeszcze bardziej kochała góry. Jako pierwsza kobieta – wraz z przewodnikiem Klimkiem Bachledą – stanęła na Mnichu. Jaka była? Co o niej wiemy?

Wanda pochodziła z rodziny znanej w Warszawie z powodu stworzenia i prowadzenia przez kilkadziesiąt lat Domu Mody Herse, marki luksusowych ubrań i akcesoriów. Była jedną z czwórki rodzeństwa, jej ojciec i wuj współprowadzili to rodzinne przedsiębiorstwo, później robiła to Wanda ze swoim kuzynem. To była wykształcona dziewczyna, po studiach we Francji, znająca kilka języków. Odstawała od współczesnych sobie kobiet ze względu na styl bycia, poglądy i sposób ubierania.

Zofia Paryska w Tatrach

Czyli?

Nie nosiła sukienek ani żadnych ozdób – naszyjników, kolczyków, spinek. Ubierała się w szyty na miarę garnitur bądź surdut, bardzo elegancki, zapewne szyty w Domu Mody Herse. W pewnym momencie obcięła włosy, więc w zasadzie wyglądała jak mężczyzna, tak też się poruszała. No i żyła tak, jak wydawało się wówczas, że mogą żyć wyłącznie mężczyźni, to znaczy podejmowała autonomiczne decyzje dotyczące spraw prywatnych i zawodowych, dużo pracowała, bardzo dobrze znała się na funkcjonowaniu nowoczesnego przedsiębiorstwa, zmieniła zresztą markę Herse. Była przeświadczona o tym, że kobiety są siłą, o którą trzeba dbać. Zachęcała pracowników do zakładania związków zawodowych, jednoczyła kobiety, była członkinią rozmaitych stowarzyszeń. 

Była też zapaloną fotografką i często jeździła w Tatry, żeby tam oddawać się swojej pasji. W 1902 roku jako pierwsza kobieta stanęła na szczycie Mnicha. Mam wrażenie, że to nie był przypadkowy wybór, bo to góra uważana wtedy za niesamowicie trudną do zdobycia, niedościgniony symbol tatrzańskiego piękna. Wcześniej stali na Mnichu nieliczni mężczyźni. Wanda była pierwszą kobietą i w dodatku po raz pierwszy użyła liny do asekuracji, co wskazuje na to, że prawdopodobnie wybrali z przewodnikiem skomplikowaną trasę. 

Jak wyglądało jej życie prywatne? 

Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci, ale nie postrzegam tego w kategoriach problemu. W moim odczuciu to był jej wybór. Miała dużą rodzinę, była taką ciotką-edukatorką. Rozmawiałam z kobietą z jej rodziny, wywodzącą się z drugiego pokolenia po Wandzie, która zapamiętała ją właśnie jako taką babcio-ciotkę. Wspominała, że Wanda była dość szorstka, kanciasta, ale jednocześnie godna zaufania, inteligentna. Żyła długo, wydaje mi się, że szczęśliwie.

Wanda Jeromin, 1908 rok, Tatry

Pytam o życie prywatne Wandy, żeby zbić ewentualny stereotyp, że te kobiety, które chodziły po Tatrach, wybierały Tatry, a nie…

Życie rodzinne? Myślę, że w przypadku Wandy takiego twierdzenia nie dałoby się obronić. Tatry wpisywały się w jej wyzwoleńczy styl życia, ale chodzenie po nich było tylko jedną z jej aktywności. 

Ale stereotyp, o którym mówisz, niestety pokutuje, zetknęłam się z nim parę razy. Bo skoro kobieta zostawała taterniczką, to pewnie dlatego, że mężczyźni się nią nie interesowali, nie miała dzieci, była samotna i nieszczęśliwa, do tego brzydka i już jej było wszystko jedno, mogła w te góry chodzić. Szkoda tu chyba czasu na komentarz, takie to jest głupie. 

Tymczasem spójrzmy na taterniczki, które domykają klamrą moją opowieść o przedwojennej wspinaczce kobiecej, jak Jadwiga Honowska czy Zośka Krukowska. To dziewczyny, które wspinały się w końcu lat 20. XX wieku, jeździły trenować w podkrakowskie skały, współorganizowały wycieczki w mieszanym, męsko-damskim gronie. Mężczyźni z ich pokolenia coraz rzadziej myśleli: „Oho, jadę się wspinać z kobietą, co ona tam będzie robić?”, tylko z podziwem patrzyli na umiejętności swoich towarzyszek. Każdy z nich pracował nad sobą i trenował po to, żeby się w górach wykazać. 

Jadwiga Rogulska, Morskie Oko, początek XX wieku

Na początku taterniczki uchodziły za dziwaczki szukające w górach zbyt mocnych dla siebie przeżyć. Powstała też lista tzw. „szczytów damskich”. Publicyści krakowskiego „Startu” pisali: „Mężczyzna poza większą wytrzymałością fizyczną i nerwową posiada zapas rozwagi, inicjatywy i cnót taternickich, których kobiecie brak”.Kiedy to podejście się zmieniło?

Myślę, że I wojna światowa jest cezurą, z różnych powodów, właściwie nie taternickich, nie tatrzańskich i nie sportowych, ale bardziej społecznych, politycznych, historycznych. Te cztery lata zmieniły świat i postrzeganie kobiet. 

Kobiety musiały pracować, a przez to musiały zacząć się inaczej ubierać, wyglądać, bo w krynolinie trudno byłoby ustać wiele godzin w warsztacie czy przy maszynie. Ważne było też przeświadczenie kobiet, że mężczyźni mogą je zostawić, pójść na front i one muszą umieć sobie poradzić. Okazało się, że radzą sobie dobrze, a często lepiej od mężczyzn. 

Za sprawą tej historii spojrzałam na feminizm, na równouprawnienie kobiet przez pryzmat ubrań. To ciekawe, jak wiele sprawczości zyskały kobiety, kiedy zrzuciły długie suknie. Kiedy mężczyźni wrócili z wojny, już nie chciały wrócić do tego, co było. 

Anna Król, Dolina Pięciu Stawów (Fot. Jan Wierzejski)

Wspomniałaś o Jadwidze Honowskiej i Zośce Krukowskiej. Zatrzymajmy się przy nich na chwilę. Jak piszesz, „to one pierwsze udowodniły, że uroda i drobna postura nie są przeszkodą w trudnej wspinaczce”. 

Jagienka to prześliczna dziewczyna, o bardzo delikatnej urodzie, przypominająca z wyglądu Natalie Portman. Typ sarenki – bardzo drobnej, eterycznej. Wiedziała, że jest interesująca dla kolegów, i to ją cieszyło. Uwielbiała flirtować i bawić się tym, że jest atrakcyjną dziewczyną, a jednocześnie kiedy szła w góry i wkładała strój taterniczki, porzucała kokieterię. Pstryk i zapomnij o „Stasiu, ponieś mi plecak”. Wiedziała, że w górach liczą się jej umiejętności i siła charakteru. Wspaniale się wspinała. 

Jej partnerka Zośka Krukowska też była niezwykła. W zasadzie była pierwszą kobietą, która wspinała się zimą, w ekstremalnych warunkach. Kiedy wspinasz się w rakach, z czekanem, torujesz sobie drogę przez śnieg, to jest bardzo ciężka praca, a ona również była drobną dziewczyną i w ogóle nie da się porównać jej wyników do osiągnięć mężczyzn w tym czasie.  

Zośka i Jagienka zginęły razem, podczas wspinaczki w 1928 roku. Prawdopodobnie przez głupi błąd.

Anna Król, Zamarła Turnia (Fot. Jan Wierzejski)

Jakie są hipotezy na temat okoliczności ich śmierci, do której doszło podczas wyprawy na Ostry Szczyt?

Najbardziej prawdopodobna jest taka, że zawiniły trudne warunki atmosferyczne. Był sierpień i skała, po której się wspinały, była mokra, prawdopodobnie lekko oblodzona. Zośka i Jagienka mogły trafić na miejsce, które było śliskie, i jedna z nich – nie wiadomo, która prowadziła, a która asekurowała – odpadła i pociągnęła tę drugą za sobą. We wspinaczce górskiej ważne jest to, w jaki sposób osoba asekurująca zabezpiecza siebie, jak się przypina, tak można kolokwialnie powiedzieć, do skały. Istnieją zróżnicowane metody, w zależności od stopnia skomplikowania drogi. Niekoniecznie to musi być zakładanie haków czy kości, czasem wystarczy zabezpieczyć jakoś linę, na przykład o kamień, i to jest wystarczające. A one z jakiegoś powodu już w stosunkowo łatwym terenie popełniły taki błąd, że ta, która asekurowała, wbiła hak, wpięła do tego haka karabinek i przypięła do niego linę, czyli zrobiła wszystko hiperpoprawnie, zbyt poprawnie. Być może już były zmęczone, bo wbiła ten hak za słabo i on po prostu wyskoczył. Zośka i Jagienka się przez to zabiły. 

To też pokazuje, że nie zawsze świadomość tego, co należy zrobić, uchroni cię w górach przed tym, co złe. 

Do drugiego głośnego wypadku w tamtym czasie doszło rok później, na Zamarłej Turni. Tam zginęły Lida i Marzena Skotnicówny. 

Siostry Skotnicówny uprawiały już wspinaczkę sportową, chodziły też w góry w mieszanym towarzystwie. Lida miała chłopaka, Wiesława Stanisławskiego, który był jednym z najlepszych wspinaczy swojego pokolenia. Razem robili niesamowite rzeczy. Ona miała 16 lat, była gimnazjalistką, on był o kilka lat starszy, studiował. Chodzili w miejsca, w które współcześni wspinacze nadal chadzają ostrożnie. 

To już był zresztą czas, kiedy romantyczne wspinanie się na szczyt i kontemplowanie krajobrazów było wypierane przez podejście sportowe, bardziej rywalizacyjne. Chodziło o szukanie trudności we wspinaczce, tak zwanych wariantów. Kiedy wszystkie drogi na górę są już znane, zawsze można wytyczyć trasę nieco inaczej, zmodyfikować ją i zrobić coś trudniej. Tak działały Skotnicówny. 

Lida lubiła się wspinać z dwa lata starszą siostrą Marzeną. To z nią wyprawiła się w październiku 1929 roku na południową ścianę Zamarłej Turni. Wybrały drogę klasyczną, na której było dużo wypadków. Lida szła pierwsza, bo już była na tej ścianie ze swoim narzeczonym, czuła się pewnie, znała drogę. Marzena asekurowała. A jednak Lida popełniła błąd, z jakiegoś powodu straciła siły. Obserwatorzy tego wypadku twierdzili z kolei, że zawiódł sprzęt, możliwe, że rozpiął się karabinek, sprzęt był wtedy często złej jakości. 

Tragiczne wypadki z udziałem kobiet w Tatrach stały się medialnym orężem przeciwko obecności kobiet w górach. Przynajmniej w tym profesjonalnym wymiarze. 

W latach 30. nastąpiło wielkie wyhamowanie, jeśli chodzi o rozwój kobiecej wspinaczki. Rozgorzała za to dyskusja, tocząca się potem długo, o tym, czy kobiety powinny się w ogóle w Tatrach wspinać. Szczególnie bez mężczyzn. 

Co może dziwić, pierwsze i drugie pokolenie taterniczek nie zawsze myślało podobnie. Jadwiga Roguska-Cybulska i jej manifest „Do młodych taterniczek”, opublikowany w 1929 roku, dowodzi tego dobitnie. Taterniczka przestrzegała dziewczyny przed, uwaga, nadmierną emancypacją. I namawiała je, żeby nie wspinały się samodzielnie, tylko w towarzystwie panów. 

No niestety, wypadki z końcówki lat 20. zostały wykorzystane w propagandowej kampanii, w której brały udział także inne kobiety. Niekoniecznie ze złej woli, być może z osobliwie pojmowanej troski. Ale skutki tej kampanii były negatywne.

Zrobiłam eksperyment statystyczny i policzyłam, ile w tym samym dziesięcioleciu było wypadków wśród wybitnych wspinaczy mężczyzn i wśród kobiet. Oczywiście przeważali mężczyźni. Nawet przy założeniu, że było ich w górach więcej, warto zapytać, czemu wypadki z ich udziałem nie były tak nagłaśniane, nie budziły tylu emocji. 

Lida i Marzena Skotnicówny, Zofia Golicówna, Tatry

A jak kobiece wspinanie w Tatrach miało się podczas II wojny światowej? Czy podobnie jak I wojna światowa to był punkt zwrotny? Przyczynek do rozwoju? 

Nie, wręcz przeciwnie. II wojna światowa zahamowała wspinaczkę. W Zakopanem byli Niemcy, w zasadzie nie można się było wspinać, chociaż oczywiście niektórzy się wspinali, to też jest w ogóle ciekawy wątek, bo po wojnie nastąpił okres rozliczeń, punktowania tego, kto się bratał z nazistami, kto cieszył się ich względami. 

Nieoczywista postać to chociażby Róża Drojecka, wywodząca się z tego samego pokolenia, co siostry Skotnicówny. W czasie wojny się wspinała. Nie była góralką, ale przeniosła się do Zakopanego właśnie w czasie wojny, pracowała między innymi jako kurierka, szmuglowała nawet broń z kolegami kurierami. Z drugiej strony pracowała w sklepie z Niemcami. Być może po to, żeby zmylić ich czujność? Ale też trzeba pamiętać, że górale byli mocno przychylni Niemcom. 

Pierwszych pięć lat po wojnie to natomiast okres dużych strukturalnych zmian, jeśli chodzi o Tatry. Wszystko przeszło pod jurysdykcję państwa, powstało Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze, socjalizował się zawód przewodnika. To dało kobietom możliwość starania się o odznaki przewodnickie, z czego skwapliwie skorzystały Róża Drojecka, Zofia Paryska, Jadwiga Roguska, Irena Pawlewska. One wszystkie swoje umiejętności, które niegdyś dawały im możliwość wspinania, zaczęły wykorzystywać do tego, żeby oprowadzać wycieczki, pokazywać ludziom góry, co wpisywało się w ducha epoki, z przynależnym jej kultem tężyzny fizycznej i prawem do odpoczynku dla wszystkich.   

Natomiast jeśli chodzi o taternictwo, to właściwie dopiero połowa lat 50. to okres, w którym zaczynają w Tatrach trenować członkinie AZS-ów, uniwersyteckich stowarzyszeń sportowych. No i na scenę wkracza pokolenie reprezentowane przez Wandę Rutkiewicz czy Halinę Krüger-Syrokomską, które w Tatrach właściwie tylko się rozpędzały, potem jeździły w góry Kaukazu, tam nabywały umiejętność poruszania się w wyższych górach i w trudniejszych warunkach, aż w końcu dotarły w Himalaje.

Decydujesz się w książce – i życiu – na mocny gest. Wszystkie ścieżki, które wydeptały w przeszłości twoje bohaterki, pokonałaś sama w trakcie pracy nad „Kamiennym sufitem”. Chodziłaś śladami tych kobiet, wczuwałaś się w ich emocje, ale także opisałaś własne uczucia. 

To wynika z mojego doświadczenia pisania i tego, co u mnie wyzwala bardziej emocjonalne podejście do tekstu i fabuły. Pisanie o kimś to rodzaj pracy, ale też osobiste przeżycie, które sprawia, że się do tej osoby, do jej biografii podchodzi bardzo blisko.  

„Chodzę napuchnięta od tamtych historii. Są ze mną ciągle, także wtedy, gdy o nich nie myślę. Gonitwa faktów, postaci, wspomnień. Gonitwa czasu”. Nierzadko musisz wręcz opędzać się od tych skojarzeń, one cię dręczą na tatrzańskich szlakach. 

Oczywiście to nie jest bezkarne, bo wchodząc w czyjś życiorys, zaczynasz też nim oddychać. Zaczynasz patrzeć na swoje własne dokonania, gdzieś to ze sobą zestawiać, porównywać, co nie zawsze jest przyjemne, ale to ważny element pisania. Jeśli się piszę biografię i stara się przyjrzeć czyjemuś życiu, nie da się tego zrobić bez przyglądania się samemu sobie. 

Moja książka wzięła się też z osobistej refleksji, niezgody na to, że w uwielbianej przeze mnie literaturze taternickiej kobiety właściwie nie występowały. 

„Kamienny sufit” Anna Król (Fot. Materiały prasowe)

Bo?

Po pierwsze dlatego, że rzeczywiście było ich mniej, po drugie – ze względu na to, że te historie pisali mężczyźni i skupiali się w nich na własnych dokonaniach. To męskie, dosyć szowinistyczne podejście widać choćby w twórczości Jana Alfreda Szczepańskiego; w jego książce pojawia się Jadwiga Honowska, ale bardziej jako obiekt fascynacji romantycznej czy erotycznej, rzadziej jako wybitna taterniczka. 

W archiwach też jest niewiele kobiecych śladów. Jak się chce sprawdzić w wyszukiwarce „Witold Paryski”, to wyskakuje 3 tysiące haseł, a jak się wpisze „Wanda Jeromin”, to występuje jedno hasło, w którym w pięciu wersach streszczono, kim była, co zrobiła, kiedy umarła i to wszystko. A przecież Wanda Jeromin to niezwykle charyzmatyczna, złożona postać. 

Jest takie jej przepiękne zdjęcie, chyba z 1908 r., prawdopodobnie sprzed Morskiego Oka albo sprzed Stawu Gąsienicowego. W tle góry, ona ubrana po męsku w kaszkiet, w wełnianą kurtkę z kołnierzykiem, przepasana liną, wtedy oczywiście jeszcze konopną, z ręką włożoną zawadiacko do kieszeni i z takim bardzo mocnym spojrzeniem dziewczyny, która wie, czego chce. Jakby ona te góry sama prowadziła. I jest druga fotografia Wandy, zdaje się, że wykonana w 1918 lub 1919 roku, dekadę później. Na tym zdjęciu Jeromin jest krucha, skurczona w sobie, dużo szczuplejsza, spogląda nieśmiało spod powiek. Co się wydarzyło pomiędzy? W końcu te dwie kobiety to jedna Wanda Jeromin. Tego chciałam się dowiedzieć. I zaczęłam pisać „Kamienny sufit”. 

Hanna Rydlewska
Komentarze (1)

Gość01.04.2022, 22:02
Informuję, że Zośka miała nazwisko Krókowska, przez ó, nie Krukowska. W mojej rodzinie to ważna różnica. Ale ci, co mają wiedzieć, pewnie i tak wiedzą. Anna Krókowska.
Proszę czekać..
Zamknij