
Przemysław Pawlak z werwą przedstawia skomplikowaną osobowość Stanisława Ignacego Witkiewicza. Idzie na przekór utartym ścieżkom interpretacyjnym. – Na biografię Witkacego nakładamy nasze, często sprzeczne, klisze i wyobrażenia, nijak niemające przełożenia na ówczesne czasy – mówi autor.
Podobno nie chciał pan pisać tej biografii. Witkacy onieśmiela?
Gdy dostałem propozycję napisania tej książki, najpierw poczułem radość, że ktoś docenia pracę witkacologów. Po zachłyśnięciu się pozytywnymi emocjami pojawiła się jednak przygniatająca odpowiedzialność. Wiedziałem, że musi to być biografia dla każdego i ma się dobrze czytać. Z drugiej strony o Witkacym napisano już wiele, każdy ma o artyście wyrobione zdanie. Stanąłem przed naprawdę trudnym zadaniem.
Skąd to poczucie odpowiedzialności?
Nie mogłem sobie pozwolić na napisanie czegoś „z palca”, bo bzdur i zmyśleń o Stanisławie Ignacym Witkiewiczu mamy na pęczki. Wiedziałem, że wiele przeinaczeń i plotek na temat artysty jest do odkłamania. Miałem okazję, by pokazać człowieka, a nie wykreowanego wariata z Krupówek. Jednocześnie, jako prezes Instytutu Witkacego, zdawałem sobie sprawę z tego, że każdy błąd zostanie mi wytknięty.
O Witkacym wiemy wiele, ale chyba jego życie traktujemy bardziej jako legendę lub mit, prawda?
Zdecydowanie – kobieciarz, dziwak, ekscentryk spod Tatr. Na biografię Witkacego nakładamy nasze, często sprzeczne, klisze i wyobrażenia, nijak niemające przełożenia na ówczesne czasy, te przed I i II wojną światową. Pisze się, że Witkacy był towarzyski, a zaraz potem, że nie lubił ludzi. Albo że był uzależniony, szalony, a jednocześnie miał niesamowitą dyscyplinę pracy. Z przekory postanowiłem pokazać miniony świat zmysłowo, przez pryzmat dźwięków, zapachów, smaków.

Jak to się ma do Witkiewicza?
Na przykład Witkacego teksty o szczotkach do ciała, apele o gimnastykę oraz higienę dziś komentuje się jako jego kompulsywne zachowania. Że za dużo się mył, że obsesyjnie dbał o czystość. Ale w kontekście tamtej Warszawy to nie była przesada, tylko cywilizacyjny postulat. Przecież na ulicach XIX-wiecznych miast odurzał go smród końskiego gnoju, ścieków płynących rynsztokiem, wyziewów z jatek, garbarni, zakładów przemysłowych, dym z kominów. Jadąc pociągiem, wagonem III klasy, zderzał się z odorem niemytych ciał. Albo z innego porządku – matkę Witkiewicza, Marię, najczęściej przedstawia się jako zgorzkniałą kobietę zarabiającą na dom lekcjami muzyki, robieniem na drutach i hodowlą drobiu. Tymczasem z powodzeniem prowadziła pensjonaty w Zakopanem. Była przedsiębiorczynią, zatrudniała służbę, współpracowała z dostawcami, publikowała reklamy w prasie, dekorowała i remontowała dom. Ówczesne pensjonaty oferowały parkingi, korty tenisowe, ogrzewane pokoje, kanalizację, wykwintną kuchnię, opiekę nad dziećmi, aby arystokracja na urlopie mogła dostać wygody i dietę, do jakich była przyzwyczajona – a to wszystko przed 1914 rokiem!
W książce podkreśla pan rolę Marii w życiu syna. Zaskoczyło pana, że była tak ważną dla niego postacią?
Wiedziałem, że Witkacy bardzo kochał matkę. Pisał, że była najważniejszą kobietą w jego życiu. Natomiast zaskoczyła mnie skuteczność czarnego PR-u, który Marii zrobiła rodzina jej męża. Sprowadzono ją do roli zawiedzionej życiem, toksycznej kuchty, bagatelizując grzechy męża. A Witkiewiczowa była kobietą ciepłą, pełną energii i godną podziwu. Udzielała się charytatywnie, artystycznie i towarzysko – komponowała i wykonywała muzykę do mnóstwa wydarzeń zakopiańskich. Niestety jej obraz znamy głównie z listów Stanisława Witkiewicza do syna. W nich żona pojawia się na marginesie, ale są też prawdziwe perełki – jej dopiski, w których z humorem kpi z męża i jego oderwania od rzeczywistości.
Pisze się, że Witkacy zmagał się z toksycznym wpływem ojca. Pan jest daleki od takiej interpretacji, prawda?
Z „Listów do syna” przebija wyraźna frustracja ojca, który zdaje sobie sprawę z tego, że właściwie nie ma wpływu na swoje dziecko. Prosił Stasia, by ten opisywał swoje młodzieńcze wyprawy, liczył na szczegóły, na więź – w odpowiedzi otrzymywał zdawkowe kartki, czasem zamiast pocztówki skrawki papieru toaletowego. Słusznie czuł się lekceważony.
Witkiewicz senior zachowywał się jednak irracjonalnie, ale też arogancko!
Dokładnie tak, wygłaszał i publikował rady, opinie i krytyki prawie na każdy temat – o malarstwie Matejki, pomniku Mickiewicza, architekturze góralskiej, katechizmie, oświacie, ochronie przyrody, kompetencjach lekarzy i zarządzaniu Zakopanem. Z uporem narzucał swoje zdanie publicznie, bez względu na konsekwencje. Z takim ojcem trudno było się liczyć. Zresztą gdy Staś miał dziewięć lat, ojciec zaczął odsuwać się od rodziny, zakochany w Marii Dembowskiej. Owszem, na polu sztuki i warsztatu malarskiego syn od niego wiele czerpał. Senior starał się – razem z matką – o dobrych nauczycieli domowych. Ale jeśli naprawdę chciał zapewnić synowi najlepsze możliwe wykształcenie i perspektywy, to powinien był zadbać o zarobki.
O młodym Witkacym pisze pan tak: „Jego zainteresowania coraz bardziej odbiegają od przeciętnych. Ledwo nauczył się stawiać litery, a już komponuje komedie z życia rodziny”. Czy ponadprzeciętna inteligencja alienowała go od grupy rówieśniczej?
Paradoksalnie nie, bo odstawałby od średniej właśnie w szkole powszechnej. Kolegował się m.in. z Bronkiem Malinowskim, dziećmi Sienkiewicza i Żeromskiego. Trudno tu mówić o przeciętności, ale nawet na tym tle Staś potrafił zaskakiwać. Wspominam w książce moment, gdy Staś, choć młodszy od reszty dzieciaków, zdumiewa kuzynostwo swoim laboratorium i wiedzą przyrodniczą. Był nad wiek poważny. W wieku ośmiu lat czytał „Trylogię” i pisał dramaty niczym Lope de Vega.

W dorosłym życiu Witkacy narzekał jednak, że był niezrozumiany, krytykowany…
Krytyka i brak zrozumienia wśród wielkich tamtego czasu wywoływały w nim frustrację. Czuł się bardzo samotny. Mało kto chciał debatować np. o teorii względności, strukturze Wszechświata, o tym, czy da się przeżyć dreszcz metafizyczny w kontakcie z dziełem sztuki. Witkacy maltretował otoczenie pytaniami, których zazwyczaj nie zadawano. Większość literatów, ze spłyciarzami-Skamandrytami na czele, wolała w swej twórczości i na co dzień poruszać tematy lżejsze, przyjemniejsze i przyziemniejsze.
Zadręczał innych jak ojciec…
Cóż, był filozofem! Ale gdy trafiał na osoby chętne do dyskusji, jak Hans Cornelius, Henryk Greniewski czy Alfred Tarski, czuł się szczęśliwy. Te chwile wystarczały mu za całe lata lekceważenia. W przeciwieństwie do ojca nie miał raczej potrzeby nauczać. Pragnął przepływu myśli.
W biografii zauważa pan, że niektóre książki Witkacy pisał na zlecenie, dla zarobku. Prowadził też biznes – obwoźną Firmę Portretową. Wymyka się romantycznej wizji artysty.
Tak, bo bycie artystą to ciężka, żmudna praca. Często nudna, niewdzięczna, pozbawiona aplauzu. Witkacy to wiedział, dlatego dobrze przemyśliwał swe kolejne posunięcia. Firma Portretowa to świetny przykład. Wydał jej szczegółowy regulamin, opracował cennik, kanały dystrybucji i system agentów sprzedaży. Doradzał, jak oprawiać i prezentować portrety w domach. Promocja szła wielotorowo – prasa, udział w wystawach, program lojalnościowy dla klientów. Każdy chciał mieć swój portret od Witkacego, choć nie każdy mógł sobie na taki pozwolić, bo był to spory wydatek. Artysta jeździł po Polsce, mimo iż często nie miał na to ochoty. Rozumiał, że to przyniesie konkretny efekt: dochód, rozpoznawalność, promocję.
Dziś Witkiewicz jest chyba postacią niewygodną. Swego czasu minister Giertych wyrzucił go z kanonu lektur. W Warszawie m.in. pan próbował nadać skwerowi przy ul. Brackiej 23 imię Witkacego, ale nic z tego nie wyszło. Skąd ta niechęć?
Na szczęście trwają prace, by skrawek przy Brackiej nosił jednak imię Witkacego. Natomiast gdyby go naprawdę chcieć traktować jako filozofa, tak jak on chciał być traktowany, to od razu staje się problematyczny. Przecież w ogóle nie jesteśmy przyzwyczajeni do czytania traktatów filozoficznych, a co dopiero takich, które wymagają znajomości nauk ścisłych. Niewygodne było też to, że namawiał do intelektualizmu, do sięgania po filozofię tam, gdzie nikt jej nie chciał: w powieściach, w krytyce literackiej i teatralnej. Był wymagający i bezkompromisowy. I przez to – trudny. Z drugiej strony – przydawał się do walki z komuną. Na przykład Czesław Miłosz po emigracji w 1951 roku użył pigułek Murti-Binga z „Nienasycenia” jako metafory komunistycznego otumanienia. Zachód to wykorzystał, ale w Polsce przez kilka lat bano się choćby wspomnieć o Witkacym; stał się symbolem intelektualnego oporu. Ale gdy witkacolodzy domagają się dziś poważnej rozmowy o jego dorobku, to zazwyczaj kończą się dotacje, znika poparcie władz. Nagle z innymi jest „bardziej po drodze”. Mam nadzieję, że moja książka choć trochę zmieni tę sytuację.


Przemysław Pawlak – doktor teatrologii, współfundator i prezes Instytutu Witkacego, wicenaczelny półrocznika „Witkacy!”, zastępca kierownika Działu Literackiego Teatru Narodowego w Warszawie.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.