Znaleziono 0 artykułów
30.03.2019

Magdalena Grzebałkowska: Interesuje mnie podglądactwo

30.03.2019
Magdalena Grzebałkowska (Fot. Łukasz Głowala)

Pisanie to udręka – mówi dziennikarka, reporterka, autorka bestsellerowych książek, m.in. „Beksińscy. Portret podwójny” i „Komeda. Osobiste życie jazzu”. Magdalena Grzebałkowska opowiada nam o kulisach reporterskiej pracy, zawodowym szczęściu, zaglądaniu ludziom w okna i różnicach między biografią a reportażem.

Jak się zostaje wybitną, nagradzaną i piszącą świetne reporterskie książki dziennikarką?

W żadnym wypadku nie uważam się za osobę wybitną. Żeby zostać reporterką, trzeba po prostu dużo pracować, mieć trochę talentu i mnóstwo szczęścia. Takich dziennikarek jak ja jest w Polsce zyliard, każda lokalna gazeta, każde miasto ma świetnych reporterów i reporterki. Ja miałam szczęście znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. Najpierw w połowie lat 90. pracowałam w „Głosie Wybrzeża”. To była gdańska postkomunistyczna gazeta. Było tam dziwnie, ciężko, ale zabawnie. Potem trafiłam do lokalnej „Wyborczej”, która wtedy nazywała się „Morska”. To były takie czasy, że można było pojechać na staż do Warszawy i wybrać sobie dział. Ja chciałam oczywiście trafić do działu reportażu. Zakwalifikowali mnie, spędziłam tam dwa miesiące. Bardzo mi zależało, więc dużo pisałam. No i znowu miałam to szczęście, kiedy z „Dużego Formatu” odchodził Cezary Łazarewicz. Zostałam na jego miejsce szybko reagującą jednostką reporterską na północy Polski.

A z tą wybitnością, to wybitnych mam raczej kolegów i koleżanki, także w życiu. Ktoś to powiedział o pisarzach, ale do reporterów to też pasuje: Określa cię to, co dopiero napiszesz. Nie liczy się to, co już napisałeś, to ci daje tylko warsztat i pewność w pisaniu. Wiesław Myśliwski powiedział ostatnio, że do każdej książki siada jak nowicjusz. Więc jak sobie myślisz: Dostałam Nike czytelników, ale super, to cię sparaliżuje i nic nie napiszesz.

Kiedy i dlaczego wpadłaś na pomysł swojego debiutu, czyli biografię księdza Jana Twardowskiego „Ksiądz Paradoks”.

To nie ja, to Wydawnictwo Znak wysłało mi taką propozycję. Los dał mi szansę na napisanie książki. Cudownie, ale o księdzu Twardowskim? A co ja mam wspólnego z Kościołem katolickim, z jakimkolwiek księdzem czy z poezją? Po chwili pomyślałam: A może to właśnie jest fajne? Postanowiłam, że podejdę do tematu jak naukowiec do nowego zjawiska. Ksiądz Twardowski okazał się fantastycznym bohaterem. Dotychczas był traktowany bardzo stereotypowo, a ja go trochę odczarowałam, mam nadzieję. Ciekawy człowiek, który miał swoje życie prywatne. Zanim został księdzem, kochał się w pewnej komunistce. Bardzo interesująca postać.

Twardowski, Beksińscy, Komeda. Co musi mieć w sobie postać, żebyś postanowiła wziąć ją na warsztat?

Po każdej książce mówię, że już więcej żadnej nie napiszę. Więc nie szukam tematów i wtedy wydawnictwo dzwoni z propozycjami. Wiele z nich odrzucam. I nagle coś się dzieje. To jest jak z zakochaniem. Spotykasz stu facetów i nic, a przy sto pierwszym czujesz motyle w brzuchu. I wcale nie jest najpiękniejszy czy najlepiej ubrany, ale pojawia się chemia. Tak samo jest z moimi tematami. Dzwonią, że Beksińscy, i czuję to. Nie wiedziałam o nich za dużo, ale uczucie podobne właśnie do zakochania powiedziało mi, że tak.

Magdalena Grzebałkowska (Fot. Łukasz Głowala)

Jest też świetna książka „1945. Wojna i pokój”, która weszła do finału Nike 2016 i zdobyła Nagrodę Czytelników. Tym razem bohaterami okazali się specyficzny czas i społeczeństwo. Dlaczego o tym zdecydowałaś się pisać?

Bo to był niezwykle ciekawy i przełomowy rok. Wydawało mi się wcześniej, że dużo o tym okresie wiem, a okazało się, że nie wiem nic. I to też było fajne – dowiadywać się wszystkiego od nowa. Poza tym jestem historyczką z wykształcenia i bardzo lubię pisać reportaże historyczne.

Mówisz, że nie tworzysz biografii, tylko duże reportaże. Wyjaśnij różnicę.

W biografii – przynajmniej według słownikowej definicji – analizuje się twórczość artysty, o którym się pisze. A ja tak nie robię, bo nie mam do tego narzędzi. Na przykład takiego rozdziału o twórczości Beksińskiego, odniesieniach w jego malarstwie, ja bym czytać nie chciała. Nudziłoby mnie to. Staram się tak pisać, żeby nie nudzić czytelnika i siebie. Oczywiście w moim mniemaniu, bo przecież są ludzie, którzy się takimi książkami fascynują. Dlatego wolę mówić, że piszę reportaże. Bo reportaże biograficzne są bardziej o życiu. O tym, z jakiego kubka ktoś pił mleko na śniadanie i w jakiej piżamie chodził. Interesuje mnie podglądactwo. Przez część dzieciństwa mieszkałam w falowcu na gdańskim Przymorzu i – kiedy już urosłam do odpowiedniego wzrostu – bardzo lubiłam zaglądać z galerii falowca sąsiadom w okna. Do dziś lubię, jak ludzie mają okna niezasłonięte. To nie jest wścibstwo. Ciekawa jestem tego, jak żyją, jakie mają obrazy na ścianach, jak piją kawę. Czy mają przyjemne światło czy ohydne żarówki energooszczędne. I te moje książki to takie właśnie podglądactwo bohaterów, których opisuję.

Jak pracuje Magdalena Grzebałkowska?

Normalnie. Masz temat, dzwonisz do znajomych, czy przypadkiem nie znają kogoś, kto znał twojego bohatera. I tak po nitce do kłębka. Nawlekasz kolejne koraliki na sznurek, spotykasz kolejnych ludzi, równolegle robiąc research. Musisz mieć przynajmniej stu rozmówców, żeby wyczerpać temat, to wiem już z doświadczenia. Bardzo ważne są źródła, dokumenty, materiały. Przekopuję się przez archiwa, namawiam ludzi, żeby udostępnili mi korespondencję z danym człowiekiem. Czytam prasę i książki z tego okresu. I tak mijają średnio dwa lata.

W reportażu ważny jest szczegół. Na przykład mówi się, że Zofia Komedowa była najlepiej ubrana, ale co to znaczy? Patrzysz na zdjęcia i widzisz jej piękne szerokie spódnice z wystającymi halkami. Można tak to opisać. Ale czy nie ciekawsze jest, skąd w tych przaśnych czasach brało się takie halki? Czytam więc książkę o modzie z tamtych czasów i dowiaduję się, że materiał na takie halki kupowało się w sklepie wędkarskim! Dziewczyny potem go wycinały, krochmaliły, no i miały. Polka potrafi. Jak pisałam o Komedzie, to nie rozmawiałam tylko z ludźmi, którzy go znali, ale także z fanami jazzu, którzy bywali w tym samym klubie co on i słuchali, jak grał. I od nich wiem, jak wyglądało studenckie jazzowe życie. Ważne jest, żeby nie skupiać się tylko na samym bohaterze, ale też rzucić go na odpowiednie tło.

Magdalena Grzebałkowska (Fot. Łukasz Głowala)

To, jak powiedziałaś, kilka lat pracy nad każdym tytułem. Z czego wtedy żyje pisarz?

Z jedzenia, jem i żyję (śmiech). Mam takie szczęście, że moje książki dobrze się sprzedają, więc żyję z tantiem, także ze spotkań autorskich, na które jestem zapraszana i które bardzo lubię. Czasami uda mi się dostać jakiś grant czy stypendium, ale nie jestem w tym najlepsza.

Która z książek sprawiła ci najwięcej trudności i dlaczego?

W trakcie pisania każdej z nich i bezpośrednio po skończeniu myślałam, że ta właśnie jest tą najtrudniejszą i że takiej tortury dotąd nie było. Jak pisałam księdza Twardowskiego, to przeżyłam sześć angin w dwa lata! Każda książka wyczerpuje mnie fizycznie i psychicznie. Pisanie to udręka i masakra. Nie mam łatwości pisania. Teraz mi się wydaje, że „Komeda” był najtrudniejszy, a jak pisałam „1945”, to mówiłam, że ona jest najgorsza. „Beksińskich…” skończyłam w miarę szybko, bo miałam ich już serdecznie dosyć. Męczyłam się z nimi i chciałam mieć ich już z głowy. Także każde „dziecko” jest bardzo trudne.

Czy spodziewałaś się, że „Beksińscy…” odniosą tak spektakularny sukces?

W ogóle się tego nie spodziewałam. Nie przypuszczałam, że Beksińscy mieli aż tylu fanów. To był strzał w dziesiątkę, bo Zdzisław miał swoich wielbicieli, a Tomasz wręcz wyznawców, i to oni chętnie sięgnęli po moją książkę. Potem poszły przecież za tym następne książki i filmy. Moja uruchomiła coś fantastycznego, na czym zresztą Zdzisławowi zależało.

Magdalena Grzebałkowska (Fot. Łukasz Głowala)

Jak tobie, komuś doskonale zorientowanemu w biografii Beksińskich, oglądało się film Jana Matuszyńskiego „Ostatnia Rodzina”?

Najbardziej zorientowany to jest Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku i przyjaciel Zdzisława. Ale faktycznie dosyć wysoko byłam wtedy w „rankingu”. Kiedy początkowo reklamowano „Ostatnią rodzinę” jako film biograficzny, to się z tym nie zgadzałam, bo nim po prostu nie jest. Tam jest dużo licentia poetica reżysera i autora scenariusza. Na szczęście potem się z tego wycofano. Andrzej Seweryn jest zero-jedynkowy. To fantastyczna kreacja. Zofia Beksińska była zupełnie inna od postaci granej przez Aleksandrę Konieczną. Tomasz Beksiński też jest pokazany ze swojej jednej strony przecież, a miał ich co najmniej dziesięć. Zresztą uważam, że robienie dokładnej biografii w filmie fabularnym to bezsens. Byłam też zachwycona scenografią i doskonale odtworzonym mieszkaniem bohaterów.

„Beksińscy...” byli oparci na olbrzymim materiale archiwalnym. W przypadku książki o Komedzie zderzyłaś się z diametralnie inną sytuacją. To paradoks, że po postaci tak sławnej w świecie muzyki i filmu pozostało tak mało materiałów. Z czego to wynika?

Po pierwsze: Komeda zmarł pięćdziesiąt lat temu. Wielu ludzi znających Komedę odeszło, a dokumenty i archiwa, np. Państwowej Agencji Artystycznej, na przełomie ustrojów zaginęły lub uznane zostały za niepotrzebne i je wyrzucono. Druga rzecz: Komeda zmarł w wieku trzydziestu ośmiu lat, a w takim wieku nie myśli się o pozostawieniu po sobie wspomnień dla potomnych, nie pisał pamiętników. Poza tym nie był gadatliwy, nie tworzył anegdot, najwyżej do nich dołączał. Komeda zawsze chciał pozostawać w cieniu i to mu się udało.

Jakiego Komedę poznałaś?

Takiego, o jakim mi ludzie opowiedzieli. To nie jest jedyna prawdziwa książka o Komedzie, to mój obraz Krzysztofa Trzcińskiego Komedy. Próbowałam dojść najbliżej do prawdy. Ale czym jest prawda? Reportaż od lat zastanawia się, czy można oddać wyłącznie jedną prawdę. W takim wypadku wystarczyłoby przecież napisać kalendarium. Na początku się frustrowałam, czułam, że mi ucieka, że nie uda mi się przebić przez ten mur, który zbudował wokół siebie. Wszyscy mi opowiadali, że był cichy, wsobny, skryty, małomówny, ale charyzmatyczny, kochany, i w końcu zrozumiałam, że to jest właśnie Komeda. Że gonię jakiś cień, że chciałabym wyrwać mu serce i zobaczyć, jak bije, a skoro on się tak „ukrywa”, to znaczy, że taki był. I w ten sposób przekułam swoją porażkę w sukces.

Z kim rozmawiałaś o Komedzie?

Z każdym, kto go pamiętał. To był, jak się okazało, ostatni moment na rozmowę z Tomaszem Stańką, Jerzym Milianem, Andrzejem „Idonem” Wojciechowskim. Rozmawiałam oczywiście z Wojciechem Karolakiem, Zbigniewem Namysłowskim, Adamem Sławińskim, Michałem Urbaniakiem, Ulą Dudziak, która była odkryciem Zofii i Krzysztofa Komedów. Także z filmowcami: Romanem Polańskim, Jerzym Skolimowskim, Witoldem Sobocińskim. Z krewnymi i przyjaciółmi. Pojechałam do Szwecji spotkać się z Berntem Rosengrenem, muzykiem, który zagrał partię saksofonu do ścieżki dźwiękowej filmu „Nóż w wodzie”. Rozmawiałam z duńskimi muzykami, którzy swego czasu grali z Komedą. Moją tajną bronią był Wojciech Karolak, który wiódł mnie przez meandry jazzu. Tłumaczył, ratował, pomagał i czytał przed drukiem, żeby sprawdzić, czy „nie ma wstydu”.

To nie tylko opowieść o Komedzie, ale też obraz zmitologizowanych czasów, jakimi są dziś lata 50. i 60. Jakie były naprawdę?

Zależy, kogo pytać. Ja widzę romantyzm, stroje, skutery, niespieszność, imprezy, bo na ten obraz nakłada mi się film „Do widzenia, do jutra” czy „Niewinni czarodzieje”. Tego ostatniego nie znosili jazzmeni. A te czasy przecież wcale tak nie wyglądały, było bardzo ciężko, wszystko trzeba było zdobywać. Ale jak zapytasz ludzi, którzy wtedy byli młodzi, to usłyszysz, że było wspaniale. Ja dzieciństwo miałam w stanie wojennym, a uważam tak samo.

Czy odkryłaś tajemnicę niebywałej płodności artystycznej Komedy?

Z niego muzyka po prostu wychodziła. Napisał muzykę do sześćdziesięciu filmów. Ale też musiał dużo komponować, bo trzeba było z czegoś żyć, a z jazzu w latach 60. już się nie dało, bo publiczność odeszła w stronę bigbitu. No i miał żonę Zofię, która go ciągle do tego popychała. Faktem jest, że posiadał niesamowitą łatwość pisania.

Co dziś jest ważniejsze z jego schedy? Kołysanka z „Rosemary’s Baby” czy płyta „Astigmatic”?

Zdecydowanie „Astigmatic”, mimo że melodię z „Rosemary’s Baby” prawie każdy potrafi zanucić. Choć nie każdy wie, że to Komeda. Natomiast „Astigmatic” to wyżyna, uznana zresztą za polską jazzową płytę wszech czasów.

Jaka będzie twoja kolejna książka? Kto lub co chodzi ci po głowie?

Powiem tylko, że nie będzie to reportaż biograficzny, tylko cykl reportaży, ale nie mogę zdradzić szczegółów.

Dlaczego?

Bo jak pisałam „Komedę”, to non stop mówiłam o tej książce, zanim się jeszcze ukazała. Teraz już tak nie chcę.

Okładka książki (Fot. materiały prasowe)

 

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij