Znaleziono 0 artykułów
10.01.2019

Mela Koteluk: Migawki z dorosłości

10.01.2019
Mela Koteluk (Fot. materiały prasowe)

Cztery lata po przebojowych „Migracjach” Mela Koteluk powraca dojrzałą „Migawką”.  – Mniej błądzę, bardziej o siebie dbam, nie nadużywam siebie – mówi gwiazda o zmianach, które zaszły w jej życiu. Za chwilę ruszy z nowymi piosenkami w klubową trasę koncertową.

Recenzenci nazywają cię „diamentem polskiego popu”. Cieszą cię te komplementy?

Nie czytam recenzji moich płyt. Najbardziej interesująca jest dla mnie relacja z publicznością. Choć cieszy mnie oczywiście to, że krytycy podchodzą do „Migawki” tak przychylnie. Jesteśmy z niej z zespołem bardzo zadowoleni. „Migawką” wykonaliśmy salto mortale. Określiliśmy naszą niezależność.

Mela Koteluk (Fot. materiały prasowe)

Wcześniej nie byłaś niezależna?

Wcześniej mieliśmy inne potrzeby: większego dynamizmu czy bogactwa brzmieniowego. Byłam młodsza, na innym etapie życia i z innymi priorytetami. Każdy album to opowieść o przeszłości, pewnym wycinku rzeczywistości. Sama sobie teraz układam w głowie, czym jest dla mnie ta nowa płyta. Widzę, że publiczność z nami dorasta. Wszyscy czegoś doświadczamy i zmieniamy się. „Migawka” daje szansę na znalezienie punktów stycznych. Czułam to podczas premierowej trasy koncertowej.  

Twoja poprzednia płyta ukazała się w 2014 roku. Nieczęsto się zdarza, żeby popularna artystka decydowała się czteroletnią przerwę.

To była wyłącznie przerwa w wydawaniu płyt. Pomiędzy nimi działo się naprawdę dużo. W 2014 roku wydaliśmy „Migracje” na fali zamaszystej energii z pierwszej płyty. I wyruszyliśmy w dwuletnią trasę koncertową. W grudniu 2016 roku zdecydowałam o przerwie, która trwała raptem rok, bo już w styczniu 2018 roku zaczęliśmy pracę nad „Migawką”. Nie stawiam sobie deadline'ów, bo nie mają kompletnie sensu. Nie zmuszam się do niczego, szanuję swoją przestrzeń i wiem, kiedy mam coś do powiedzenia, a kiedy kompletnie nie jestem w stanie nic napisać. Nie robię sobie z tego powodu wyrzutów. Ta przerwa wynikła z naturalnej potrzeby przeżycia czegoś, a przy okazji, ustalenia na nowo współrzędnych. Gdy działasz w ferworze, w pędzie, to nie masz czasu odparowywać tych wszystkich wydarzeń w swoim życiu. A czasami przychodzi taki moment, w którym coś wymaga tego odparowania. Podczas przerwy poczułam, że „Spadochron” i „Migracje” są już etapem zamkniętym, a w moje życie weszły doświadczenia, którym chciałam stawić czoła. Wiedziałam, że mam przynajmniej dwie opcje: albo rzucam się w pracę i jadę w trasę koncertową, nagrywam, odpalam sama sobie zasłony dymne i udaję, że nic się nie dzieje, albo mierzę się z tym i daję sobie możliwość przeżycia tych rzeczy. To był ten moment, gdy mogłam sobie wreszcie obejrzeć swoją dorosłość.

I co zobaczyłaś?

Mniej błądzę, mniej poruszam się po omacku, bardziej o siebie dbam. Wiem, co jest dla mnie ważne, a czym nie muszę zawracać sobie głowy. Nie nadużywam siebie, lepiej mierzę siły na zamiary. Mam więcej czasu dla siebie i dla ludzi, z którymi przyjemnie mi ten czas dzielić.

Mela Koteluk (Fot. materiały prasowe)

Jakie obrazy czy ich powidoki odsłaniasz przed słuchaczami na „Migawce”? 

To słowo bardzo mi się podoba – i w brzmieniu, i w jego pojemności. Na wielu poziomach znaczy co innego. Mam wrażenie, że te znaczenia obejmują wszystkie utwory na płycie. Najbardziej lubię kontekst powiązania ze światłem. Dzięki niemu migawka uczestniczy w procesie zapisywania czegoś na twardo na matrycy. Był taki moment, pod moim okapem w kuchni, bo dużo czasu tam spędzałam w trakcie pracy nad tą płytą, gdy zastanawiałam się, co się na mojej matrycy odkłada. I czy mam na to jakikolwiek wpływ. I bardzo podoba mi się ten moment: coś się zapisuje, przemija, nie ma już tego, ale ten wąski fragment rzeczywistości zostaje we mnie i wpływa na kształt mojego świata. 

Co się zapisało na matrycy Meli Koteluk?

Był taki czas, gdy z uporem maniaka szukałam równowagi między życiem artystycznym a życiem rodzinnym. Znalezienie tego balansu nadal jest dla mnie ważnym tematem. Wszystko się łączy – doświadczenia prywatne wpływają na to, o czym śpiewasz, co i jak tworzysz. Poczucie niezależności, bezpieczeństwa, realizacji w życiu, dążenie do harmonii – to wszystko ma znaczenie. Na płycie znalazły się więc moje rozważania nad tym, na ile jestem wolna we wszystkim, co robię. Na ile jestem wolna w rodzinie, a na ile zależna od bliskich, innych ludzi, zespołu. Ponieważ obrazuję dość nietypowo, więcej skracam, niż dodaję, teksty na tej płycie mają w sobie dużo przestrzeni. Można je czytać na wielu poziomach.  

Czy to prawda, że bezpośrednim impulsem do powstania płyty był koncert Nicka Cave’a?

Cudem dotarłam na ten koncert. Byłam zupełnie sama. Zawsze inspirowała mnie mroczna atmosfera twórczości Cave’a. Po wyjściu z koncertu poczułam, że chcę znowu nagrywać. Pojawiła mi się od razu melodia do pierwszej piosenki. Następnego dnia zadzwoniłam do chłopaków, żeby powiedzieć im, że już czas umawiać się na próby.

Ile w piosenkach jest twoich emocji, a ile obserwacji świata zewnętrznego?

To jest bardzo nielinearne. Nie potrafię tego określić procentowo czy statystycznie. Ale wychodzę z założenia, że wszystko pochodzi z rzeczywistości, a rzeczywistość jest silnie powiązana z mocą wyobraźni. Gdy coś mnie zainspiruje – krzyk, sytuacja, książka, nagły przebłysk czy nawet doświadczenie innej osoby – zaczyna to we mnie pracować. Naprowadza mnie na motyw, który się powoli klaruje. Wszystkie te emocje należą więc do mojego świata. Nie boję się odsłaniać w tekstach. Śmierć bliskiej mi osoby pokazała mi, że to się dzieje naprawdę. Tak powstała piosenka „Janie”. Śpiewając ją na koncertach, w jakiś sposób nadal to filtruję. Wierzę w moc piosenek. Jeżeli wykonasz jakiś utwór 50-100 razy, to te emocje się uwalniają. 

Brzmi to imponująco. Dla mnie od razu na pierwszy plan wysuwają się harfa i instrumenty smyczkowe. To one nadają płycie ostateczne brzmienie.

Od początku marzyłam o harfie, na której zagrała Sandra Kopijkowska i o kwartecie smyczkowym Janka Stokłosy, z którym współpracujemy od wielu lat. Już na etapie komponowania wiedziałam, w których miejscach mają pojawić się te instrumenty. I to się wydarzyło: pół roku później do studia przyjechali muzycy, którzy, uwaga, zgodzili się odpowiednio przestroić swoje cenne instrumenty. Uzyskaliśmy kolor, o którym od początku myślałam. Brzmienie harfy jest wspaniałe samo w sobie – jasne, daje dużo powietrza, wprowadza baśniowy nastrój. Gdy się robi duszno, warto otworzyć okno. Taka intencja towarzyszyła mi przy tworzeniu „Migawki”. Trzeba było ten pokój przewietrzyć.

Mela Koteluk (Fot. materiały prasowe)

Klimat nowej fali lat 80-tych i wytwórni 4AD jest mocno słyszalny na „Migawce”. W recenzjach bywa porównywana do słynnej grupy Cocteau Twins.

Odkąd pamiętam, uwielbiałam Cocteau Twins i Elizabeth Fraser. 4AD to świetna, określona stylistycznie, stajnia muzyczna, która zawsze proponowała ciekawych artystów. Lubię gatunek shoegaze, gdzie gitarzysta „patrzy w podłogę”. Powstaje muzyka pełna efektów gitarowych. Na końcu filmu Sofii Coppoli „Między słowami” pojawia się utwór „Just like Honey” zespołu The Jesus and Mary Chain, który uchodzi za protoplastę tego nurtu. Za każdym razem mam ciarki. Jakiś czas temu odkryłam też świetną dziewczynę, Amerykankę Sharon Van Etten, pochodzącą trochę z muzycznego świata Cat Power czy PJ Harvey. Gdybym mieszkała w Anglii lub była anglojęzyczną artystką, dążyłabym pewnie do tego, żeby wydawać płyty w 4AD.

Kto jest twoim muzycznym autorytetem? 

Zawsze pociągali mnie odważni artyści, którzy wnosili nową jakość, przełamywali tabu, potrafili zbudować nastrój. Te wszystkie cechy sprzęgają David Bowie, Annie Lennox czy Kate Bush, a także zespoły Joy Division czy Radiohead. Nie sposób jednak wymienić wszystkich. Są artyści ponadczasowi, do których mam totalny sentyment. Płyta „Hounds of Love” Kate Bush z 1985 roku dla mnie wcale się nie przedawnia, a z czasem tylko zyskuje.

A polskiego popu słuchasz? Konkurencja niemała, a poziom wysoki.

Może jestem idealistką, ale nie czuję konkurencji, choć w Polsce na świeczniku zawsze było więcej śpiewających kobiet, niż mężczyzn. Przecież równie dobrze można słuchać piosenek moich, Kasi Nosowskiej, Darii Zawiałow, Waglewskich czy Krzysia Zalewskiego. Jstem ciekawa nowych płyt. Cieszę się, gdy komuś udaje się wydać kawałek siebie. Wiem, że roces powstawania albumu sam w sobie jest wyczynem, więc mam do każdego artysty ogromny szacunek. Rynek koncertowy nie był tak aktywny od lat. To dobra wiadomość dla wszystkich, którzy lubią kontakt z muzyką na żywo. To najprzyjemniejsza część mojego zawodowego życia. Lada dzień ogłoszę wiosenną trasę koncertową, która tym razem będzie klubowa.  

Kto cię jeszcze inspiruje?

Tak jak wspominałam wcześniej, wszystko się przenika. Czasami nie wiadomo, co z czego wynika. Kultura zawsze była i wciąż jest remiksem. Słucham wszystkiego, co napotkam. Jako dziecko byłam pochłonięta muzyką lat 90-tych. Ile tam było bogactwa! Bez przerwy oglądałam MTV i VH1. Ostatnio słucham sporo muzyki instrumentalnej, chociażby Briana Eno. Dzięki niemu trafiłam na technikę nagrywania w częstotliwości 432 Hz. Połknęłam bakcyla. Finalnie nagraliśmy „Migawkę” w innych częstotliwościach niż te powszechnie dziś obowiązujące.

Co to znaczy?

Poziom 432 Hz to częstotliwość, w której szumią drzewa i fale, śpiewają ptaki. To naturalny strój dźwięków. Ale „cywil” nie jest w stanie wyłapać tych subtelnych różnic. Brzmienie jest nieco niższe, okrągłe i łagodniejsze dla ucha. Ogólnoświatowej debacie dotyczącej nagrywania w innych częstotliwościach towarzyszy mnóstwo kontrowersji. A ja sobie pomyślałam, że skoro jestem wokalistką i kompozytorką, mam u swojego boku fantastyczny i otwarty zespół, to możemy sobie pozwolić na taki eksperyment. Fala dźwięku wpływa na cząsteczkę wody, a ponieważ w ogromnej mierze jesteśmy wodą, to w takim razie jak oddziałuje na nas muzyka?

Nie sposób nie wspomnieć o wizualnej formie albumu. To piękny przedmiot.

To zasługa Joanny Skiby, która zaprojektowała szatę graficzną, oraz fotografa Adama Plucińskiego. Bardzo lubię prace amerykańskiego fotografa Neila Kruga, który robi eksperymentalne analogowe fotografie na przeterminowanych negatywach. Poczułam, że to pasuje do „Migawki”. Gdy zaczęłam zastanawiać się, kto mógłby oddać taki klimat dziwacznego marzycielstwa, od razu pomyślałam o Adasiu. Sesja powstawała w sierpniu na plaży w Stilo i na wydmach w Łebie. To był fantastyczny dzień. Nie było stylisty ani storyoboardu. Chciałam, żeby wszystko szło naturalnie.

A jak powstał teledysk do piosenki „Ogniwo”?

To niezwykły splot wydarzeń. Dużo było takich w moim życiu. Jeżeli coś ma się wydarzyć, to sprawy się natychmiast same kleją. Zaczęliśmy pracować nad koncepcją klipu w Warszawie w studiu, ale czułam, że to nie to. Potrzebowałam morza. Nadszedł wreszcie taki dzień, że, cytując Katarzynę N., powiedziałam „basta” – zmieniamy koncepcję, szukajmy plenerów, jedźmy nad wodę. Pod koniec października na horyzoncie pojawiła się Sycylia. Czułam też potrzebę męskiej postaci, która tańczy i przejmie narrację. Reżyserka Joanna Skiba powiedziała od razu: Leszek Bzdyl. Zgodził się. Dosłownie kilka dni później znaleźliśmy się razem w samolocie. Jestem zwolenniczką małych składów, więc oprócz Leszka i mnie, polecieli tylko Joanna, operator i producent. Na miejscu wspaniali Sycylijczycy, Serena i Giuseppe, pomogli nam z lokalizacjami. I, na moje życzenie, wypożyczyli pięknego starego fiata 500. Teledysk opowiada historię o przemijającej młodości. O tym, co się dzieje, gdy dostrzegamy, że mamy coraz mniej czasu. To także opowieść o dwojgu ludzi, którzy decydują się żyć po swojemu, bez względu na ocenę innych. Porzucają iluzję. Łapią własny punkt oparcia.

Skąd znalazł się na tej płycie duch Maanamu?

To ciekawe, bo nie było u nas na próbach ani w studiu ani jednej rozmowy, żeby zrobić coś podobnego do Maanamu. Ale przez cały rok myślałam o Korze, więc może ta energia się na „Migawce” odłożyła. Zawsze bardzo ją ceniłam jako artystkę. Miała prawdziwy dar. Raz w życiu, na rozdaniu Fryderyków, miałam okazję ją spotkać.  Kilka dni wcześniej zadzwonił organizator, mówiąc, że trzeba zaśpiewać piosenkę Maanamu „To tylko tango” w obecności Kory, która odbierała wówczas Złotego Fryderyka za całokształt twórczości. I pomyślałam sobie: raz kozie śmierć. W najgorszym wypadku Kora wymierzy mi cios między oczy. Albo wykrzyczy, że fałszuję. Na szczęście tak się nie stało. To było piękne spotkanie. 

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij