Znaleziono 0 artykułów
11.10.2022

Moi ludzie: Rodzina z wyboru

11.10.2022
Fot. Getty Images

Rodzina dla jednych jest największą wartością, dla innych obciążeniem. Bliskie relacje mają zdolność uzdrawiającą, poprawiają dobrostan, wydłużają życie. Ale czy zawsze, niezależnie od okoliczności, trzeba utrzymywać z nią bliskie kontakty? Czy nie można jej sobie po prostu wybrać?

– Czasem myśląc o swojej rodzinie, wyobrażam sobie mapę jak w powieści fantasy – mówi Ania. – Są na niej gwarne miasta z mocnymi fundamentami – tam widzę rodziców oraz ich przyjaciół, brata, moich przyjaciół, ale także grono przyjaciół moich dzieci i ich rodziców, których widuję częściej niż własnych kuzynów. Są górzyste trasy, szlaki pod hasłem: to skomplikowane – relacje z czasów byłego małżeństwa albo osoby, z którymi dorastałam i które widuję sporadycznie. Są połacie nie całkiem odkryte – puszcze pełne dalszych krewnych. I w sumie większość najbliższych mi osób to ludzie, z którymi nie łączą mnie żadne więzy krwi. Zapytana, czy uważa ich za rodzinę, bez wahania odpowiada twierdząco. To z nimi przeżywa codzienne radości i problemy, to ich numery ma na liście ulubionych w telefonie. 
– Zauważyłam, że za najbliższą rodzinę uważam te osoby, którym nie składam życzeń świątecznych – mówi Ewa. – Życzenia wesołych świąt słyszą ode mnie znajomi, koledzy z pracy, dalecy krewni. Najbliższym nie życzy się wesołych świąt – po prostu się je z nimi spędza. W moim przypadku są to mąż, rodzice, siostra ze szwagrem i dziećmi, „przyszywany” wujek, moja przyjaciółka z synkiem oraz nasze psy. Nazywam ich wszystkich stadem. 

 
Fot. Getty Images

Krewni i powinowaci

Jedna z psychologicznych definicji rodziny mówi, że to dwie lub więcej osób, związanych urodzeniem, małżeństwem, adopcją albo wyborem, odczuwających więzi emocjonalne i mających wobec siebie obowiązki. Socjologowie wydają się bardziej rygorystyczni – prof. Tomasz Szlendak w „Socjologii rodziny” rodziną nuklearną nazywa dwoje dorosłych ludzi różnej płci, mających wspólne dziecko lub dzieci. Bez dzieci – to nie rodzina. Istnieją też kategorie niby-rodzin (DINKS – double income, no kids, czyli para bez dzieci, single i układy sieciowe seniorów, grupy wspierających się starszych osób) oraz całkiem spora lista alternatywnych modeli rodziny: mieszkające razem bez ślubu pary z dziećmi, rodziny gejów i lesbijek, samotni rodzice i – ciekawy układ – grona przyjacielskie. To bliscy przyjaciele, którzy spotykają się regularnie, dzielą codzienne sprawy, pomagają sobie w zdrowiu i chorobie, celebrują uroczystości. Jak pisała antropolożka Helen E. Fisher: „Grono przyjaciół jest dla nich rodziną, chociaż niekiedy rozpada się na czas wielkich świąt, takich jak Boże Narodzenie, które zwyczajowo obchodzi się w gronie krewnych. Na ogół narzucone przez zwyczaj i tradycję imprezy są dla tych ludzi męczące i irytujące”. 

Rodzinny obowiązek?

Po dwóch latach terapii doszłam do wniosku, że nie chcę już spędzać świąt z rodziną – mówi Martyna. Inteligentna i wykształcona, ma ciekawą pracę, w której coraz częściej występuje w roli eksperta. Z kilkoma osobami łączy ją bliska przyjaźń, jest zżyta z rodzicami i rodzeństwem swojej najbliższej przyjaciółki. Inaczej niż z własną rodziną. Odwiedzając rodziców, już od progu czuje się zerem – zdaniem matki nigdy nie jest dość dobra, wszystko robi źle, a jeszcze gorzej wygląda. Ojciec niemal nie zauważa córki, zajęty swoimi myślami i tym, żeby nie rzucać się w oczy. Jeśli spotkanie odbywa się w większym gronie, pojawiają się wścibskie pytania i krytyczne uwagi. 

– Kiedyś terapeutka zapytała mnie, czy ktokolwiek z moich znajomych zwraca się do mnie w taki sposób. Odpowiedziałam, że nie, czuję ich szacunek i sympatię. I wtedy zadała pytanie, które wbiło mnie w fotel: czy uważam, że sam fakt pokrewieństwa usprawiedliwia agresję i złe traktowanie. Nigdy wcześniej tak na to nie patrzyłam. Chodziłam na rodzinne spotkania w poczuciu obowiązku. Ale nigdy nie zastanowiłam się, czy naprawdę mam obowiązek dawać się obrażać i krytykować.

Fot. Getty Images

Na dystans

Marcin często słyszał od rodziców, że rodzina jest ważna, że trzeba unikać konfliktów i w razie potrzeby nadstawiać drugi policzek. –Dorastałem wśród ludzi spokojnych i nastawionych pokojowo, wydawało mi się, że wszystkie rodziny tak mniej więcej funkcjonują – wyjaśnia. Gdy poznał swoją żonę, Sylwię, początkowo zdziwił się obcesowością jej rodziców, ale uznał, że relacje same się ułożą. Nie ułożyły się. Teść traktował go z pogardą, teściowa próbowała ingerować w życie małżonków. Marcin starał się robić dobrą minę do złej gry. Po narodzinach córki napięcia między Marcinem a teściami eskalowały. Sylwia zachorowała na depresję poporodową. – Stało się dla mnie jasne, że jeśli nasze małżeństwo ma przetrwać, musimy trzymać teściów na dystans. Próba spokojnej rozmowy skończyła się wielką awanturą, obrazą i zerwaniem kontaktów. Tonem usprawiedliwienia dodaje, że nigdy nie będzie utrudniał żonie kontaktów z rodzicami, a jeśli ona będzie chciała jeździć do nich z dziećmi, to też nie będzie oponował. Niedawno urodził im się synek. Teściowie widzieli go tylko raz. Przy okazji sztywnej, oficjalnej wizyty teściowa zaczęła mówić starszej wnuczce, że babcia i dziadek nie mogą jej widywać ani dawać jej prezentów, bo tata nie pozwala. – Szlag mnie trafił, ale zachowałem spokój. Żona powiedziała, że to nieprawda, i poprosiła, żeby już poszli. 

Jedna płeć

Paweł i Michał pochodzą z tradycyjnych rodzin, rodzina Michała jest tylko trochę bardziej gotowa przyjąć do świadomości fakt, że syn jest w związku jednopłciowym, że Paweł to nie kolega, tylko partner. Po stronie rodziców Pawła istnieje ściana niechęci. Uroczystości rodzinne, święta, wesela są męką. Starają się w ogóle unikać takich okazji. – Mam siedzieć sam przy stole i pisać z Pawłem przez komunikator? Bez sensu. – mówi Michał. Na długi weekend, święta czy Nowy Rok wolą wyjeżdżać z przyjaciółmi, którzy ich akceptują i wspierają. 

Kasia i Magda nie są parą, ale spędzają razem wiele czasu. Obie są samotnymi matkami. Poznały się, gdy ich córki chodziły do przedszkola. Obie w tym samym czasie przechodziły rozwód, mieszkały blisko siebie. Zaprzyjaźniły się, zaczęły sobie pomagać w opiece nad dziećmi, w codziennych sprawach. – Dzięki Kaśce nie czułam się tak okropnie sama ze wszystkim. Mogłam późno w nocy napisać do niej i opowiedzieć o córce albo co mnie wkurzyło. Razem jeździły na wakacje, wycieczki. –Pojechałyśmy kiedyś na weekend do Krakowa, żeby pokazać dzieciom paradę smoków. W autobusie miejskim zawahałam się, czy przysługuje nam bilet rodzinny. Kupiłam go, ale zastanawiałam się, jak będziemy się tłumaczyć kontrolerowi. Dwie dorosłe osoby, trójka dzieci. Czujemy się rodziną, a jak to widzą inni?

Fot. Getty Images

Moje plemię

Kiedy słucham opowieści znajomych o rodzinnych konfliktach, doceniam, jak wielkie mam szczęście – mówi Ola. Ma dużą rodzinę, panują w niej dobre relacje. Spora w tym zasługa jednego z wujków. – Kiedyś rzucił pomysł zjazdu rodzinnego, na którym będziemy się mogli lepiej poznać. Wynajęliśmy pokoje w ośrodku wypoczynkowym w ładnej okolicy, z dogodnym dojazdem dla krewnych z różnych stron Polski. Przyjechało blisko 50 osób w wieku od 2 miesięcy do 80 lat. Spędziliśmy razem trzy dni. Były spacery, ognisko, wspólne posiłki. Kiedy rano weszłam do stołówki i zobaczyłam przy jednym stole ośmioro dzieci, poczułam wzruszenie. Ola mówi, że podczas tego spotkania udało jej się zaprzyjaźnić z kuzynką, której wcześniej prawie nie znała. – Poczułam, że w rodzinie naprawdę jest siła. Możemy się nie widywać zbyt często, ale wiemy, że możemy na siebie liczyć. 

To właśnie miłość

Bliskie i dobre relacje są najlepszą rzeczą, jaka może się przydarzyć człowiekowi. Nawet największy introwertyk potrzebuje kontaktów z innymi ludźmi. Tak jesteśmy skonstruowani, że nasze mózgi łakną interakcji: patrzenia na twarze, rozmowy, dotyku, uścisku. Badania naukowe potwierdzają, że bliskie relacje mają zdolność uzdrawiającą, poprawiają dobrostan i wydłużają życie.  

Meg Jay, psychoterapeutka pracująca z ludźmi po traumach, w książce „Supernormalsi” opisuje wnioski z najdłuższego w historii badania dobrostanu, które trwało od 1938 i pozwalało śledzić losy 268 studentów Harvardu aż do ich śmierci (a część z nich przekroczyła dziewięćdziesiątkę). Badacze sprawdzali wszelkie czynniki, które mogły wpłynąć na ich sukcesy w życiu zawodowym i osobistym. Analizowali przyczyny niepowodzeń. Szukali powiązań między cechami wyglądu, stanem zdrowia, życiowymi wydarzeniami. I doszli do jednego wspólnego mianownika. Najważniejszym czynnikiem w pozytywny sposób wpływającym na losy badanych była miłość. Niekoniecznie ta romantyczna. Także miłość rodzeństwa, opiekunów, przyjaciół, nauczycieli, mentorów, dalszych krewnych, własnych dzieci – ta lista jest wyraźnym dowodem, że możemy czerpać siłę ze wsparcia ludzi niekoniecznie z nami spokrewnionych. I daje to nadzieję wszystkim, którzy mają złe relacje z rodzicami, nie są akceptowani przez dziadków, ciocie czy wujków. Możemy dobrać sobie swoją „wioskę” ludzi, którzy nas naprawdę kochają. A czy mamy z nimi wspólne geny, przodków i rodzinne pamiątki, jest sprawą drugorzędną.

Joanna Szulc
Proszę czekać..
Zamknij