
Basen ma jednak jeden bezapelacyjny plus: w wodzie nie można przeglądać telefonu. Tego, który serwuje mi mieszankę strachu, śmiechu i pożądania, który powoduje, że staję się jednocześnie zbyt pobudzony i śmiertelnie znudzony, zamieniam się w zombi” – pisze Maciej Marcisz, autor „Książki o przyjaźni”, „Taśm rodzinnych” i „Znaków zodiaku”, w opowiadaniu „Mężczyźni na basenie”, snując refleksje o fotografii, mediach społecznościowych i postrzeganiu ciała, ale i o postaci ojca.
Od pisania bolą mnie plecy. Jest ciemna końcówka października, smołowata i wieczna, zbliża się termin oddania książki. Zaczynam chodzić na basen. Dawno nie było mnie na Warszawiance, stołecznym wodnym parku rozrywki, i na basenie w ogóle. Pływanie to wysiłek fizyczny, który wymaga zbyt wielu przygotowań i umiejętności logistycznych. Kąpielówki, klapki, ręcznik, okularki, płyn do kąpieli, obcięte paznokcie u stóp – zawsze można o czymś zapomnieć, więc zawsze o czymś zapominam. Nie to co spacerowanie. Na spacer nie da się niczego zapomnieć, więc niczego nie zapominam.
Basen ma jednak jeden bezapelacyjny plus: w wodzie nie można przeglądać telefonu. Tego, który serwuje mi mieszankę strachu, śmiechu i pożądania, który powoduje, że staję się jednocześnie zbyt pobudzony i śmiertelnie znudzony, zamieniam się w zombi.

Staram się, aby to wszystko – pakowanie plecaka, spacer w ciemności, przechodzenie przez bramkę, uderzenie wilgotnego, chlorowanego powietrza – weszło mi w krew. Zawsze coś mi nie pasuje. Wchodzę do przebieralni, na nogach mam już klapki, a na górze puchową kurtkę, tu gorąco, tu za zimno, ktoś wieje mi w twarz powietrzem z suszarki do włosów, ktoś wchodzi mi w drogę. Kiedy bolą mnie plecy, wszystko robi się trochę nieznośne. Może jestem już na pasie startowym do zostania zgrzybiałym starcem. Myślę o tym, że w przyszłości mogę stać się kimś nie do zniesienia dla siebie i dla innych. Właśnie dlatego muszę regularnie chodzić na basen, muszę to powstrzymać.
Za pierwszym razem mówię sobie: przynajmniej tu dotarłeś, wykonałeś ten podstawowy wysiłek, z każdym kolejnym razem będzie lepiej. Mogłeś być teraz na kanapie, mogłeś przeglądać telefon, a jednak jesteś tutaj. Przebieram się, przeglądam w lustrze, w kąpielówkach, myślę: „czyli to ja?”, to moje blade ciało potraktowane niekorzystnym światłem, zmęczone, nienapięte, nieubrane w strój i w fantazję o tym, jakie może być w przyszłości. Oto moje ciało wystawione na surowe spojrzenie zwierciadła. Patrzę na mężczyzn pod natryskami: to oni, pod wieloma względami podobni do mnie. Staram się w nich nie wpatrywać, ale i tak ich widzę. Myślę o tym, że ruch ciałopozytywności rzeczywiście coś zmienił w mojej głowie. Nadal jestem okrutny dla siebie, ale przestałem być okrutny dla innych. Nienawidzę swojego ciała, ale wszystkie inne wydają mi się ciekawe, piękne i działające.
Wchodzę do basenu, chłód pobudza, zaczynam płynąć, z początku emerycką żabką, później kraulem, w moje ciało wstępuje życie. Kiedy przepłynę wystarczająco dużo długości, zostaję przy brzegu i wpatruję się w taflę. Oczy mam na wierzchu, usta w wodzie. Unoszę się lekko, jestem meduzą, a może bardziej morską boją. Pozwalam sobie, żeby rzeczy zaczęły mi się wydawać. Patrzę na wzory na kafelkach, odbicia światła, jestem coraz bliżej stanu śnienia na jawie. Staję się czystym postrzeganiem, wchodzę w ten dawno zapomniany stan z dzieciństwa, kiedy wpatrywałem się we wzory mozaiki i tworzyłem z nich niejasne opowieści.
Ponownie patrzę na mężczyzn na basenie. Jest ich zdecydowanie więcej niż kobiet. Mężczyźni często są z dziećmi. Uczą je pływać, chodzą z nimi na barana, wspólnie nurkują, oswajają je z wodą. Może to męskie zajęcie: pójść z dzieckiem na basen, zanurzyć je w wodzie, wystawić na kontrolowane niebezpieczeństwo, cywilizowaną przygodę.
– Nie bój się – mówią do swoich czterolatków, a dzieci się boją, ale też trochę się śmieją, cały basen dudni echem ich śmiechów i pisków.
– Nie bój się – mówią, kiedy widzę na ich twarzach, jak sami boją się, by ich dzieciom nic się nie stało. Może tak naprawdę trzeba zawsze się bać, ale tylko trochę.
Może, myślę, basen zapewnia tym mężczyznom możliwość spełnienia atawistycznej potrzeby ratowania kogoś, tak niedostępnej we współczesnym świecie trzydziestoparoletnich rodziców. Widzę ich, kiedy wyciągają dzieci z wody, kiedy pozwalają im się przytulić, kiedy klepią je po plecach po zakrztuszeniu, kiedy wyciągają ramię zastępujące brzeg, widzę lub projektuję ich poczucie widzialnej przydatności, ich spokojne szczęście na twarzach, kiedy czterolatki przytulają się do nich, przestraszone szumem sztucznego wodospadu.
Też kiedyś byłem tym dzieckiem, uczyłem się pływać z tatą. W moich wspomnieniach woda na basenie w naszych rodzinnych Rydułtowach była zielona, nie niebieska, dlatego basen miał coś z jeziora, jego mroku i tajemnicy. Najgłębsze miejsce pływalni miało z siedem metrów, a woda na tym odcinku wydawała się czarna i groźna. Za każdym razem, kiedy przepływałem ten fragment, myślałem o utonięciu, śmierci i samotności.
Kiedy oglądam zdjęcia basenu w Rydułtowach, jego magia, zamiast maleć w wyniku zderzenia z rzeczywistością, jeszcze się zwiększa. Podkręcone, nasycone kolory fotografii i hipnotyczny wzór kafelków sprawiają, że czuję, jakbym miał do czynienia z jednym z przystanków Alicji w Krainie Czarów. Woda na zdjęciu rzeczywiście jest zielona.
Tata mówił, żebym się nie bał i żebym się nie wstydził. A ja bałem się mroku ciemnej głębi wody, obojętnego chłodu mężczyzn przebierających się w szatni. Wstydziłem się nagości i tego, że nie pływam jak starsze chłopaki. Że nie rozumiem żartów wypowiadanych po śląsku niskimi głosami, a te, które rozumiem, wcale mnie nie śmieszą.

Tego basenu już nie ma. Szkody górnicze spowodowały pęknięcie misy pływalni. Budynek stał pusty, czekając na wyburzenie, jednak dzięki pomysłowości mieszkańców i Funduszom Europejskim zamieniono go w centrum kultury. W miejscu basenowej niecki jest sala kinowa na sto osób, nad nią – sala widowiskowa na trzysta. O przeszłości budynku świadczy kilka niebiesko-zielonych kafli zachowanych przy wejściu. Kilka lat temu Rydułtowskie Centrum Kultury ogłosiło, że poszukuje zdjęć basenu; chciano przygotować wystawę upamiętniającą historię budynku. Mimo miejskich ogłoszeń i apeli w mediach, nikt ich nie przesłał. Może wcale ich nie było? W sumie kto przynosił ze sobą aparat na krytą pływalnię? Basen działał w czasach sprzed smartfonów, kiedy robienie zdjęć było czynnością zdecydowanie bardziej odświętną. Basen był domeną codzienności. „Komu by się chciało”, myślę. Sam nie mam z tego basenu żadnego zdjęcia. Moje albumy z dzieciństwa w osiemdziesięciu procentach składają się ze zdjęć z wakacji, w dziesięciu – z rodzinnych uroczystości, w kolejnych dziesięciu – ze szkolnych akademii i występów. Nie mam fotografii osiedlowego sklepiku, nie mam żadnego zdjęcia, jak siedzę w szkolnej ławce, ani jednej fotografii z ogniska plastycznego, do którego uczęszczałem dwa lata, nie mam utrwalonego ani jednego wizerunku mojej ukochanej nauczycielki angielskiego.
O guście kolekcjonera świadczy również to, czego nie ma w jego kolekcji: fotografia kiedyś pomijała codzienność. Dokonywała znaczącej selekcji. Dziś, kiedy zdjęcia robi się non stop, a zasięg fotografii Google Earth przekroczył dziewięćdziesiąt osiem procent planety, fakt, że jakiś fragment codzienności został na zawsze utracony, wydaje się nie do zrozumienia i nie do wytrzymania. Wydaje się niedopuszczalny. Współczesna fotografia daje złudne wrażenie, że jeśli tylko najdzie nas ochota, do wszystkiego będziemy mogli wrócić. Nie będziemy.
Jest najciemniejszy listopad. Plecy bolą, dalej chodzę pływać, woda łagodzi mój smutek. Myślę: „może mam depresję? A może tę łagodniejszą formę, dystymię?”. Wchodzę na Wikipedię i porównuję swoje objawy. Są zdecydowanie zbyt słabe. Nie, to nie to, mam po prostu sezonowe obniżenie nastroju. Tego miesiąca spędzam na basenie jeszcze więcej czasu. Kiedy nie wiem, co zrobić z pustym jesiennym wieczorem, zawsze mogę przyjść tutaj. Powoli przenoszę tu cały swój czas wolny, przychodzę na basen z książkami, czytam je w jacuzzi. – Nie szkoda panu zmoczyć książki? – pyta ktoś. „Lepsza książka mokra niż nieprzeczytana”, myślę sobie, ale odpowiadam tylko uśmiechem i wzruszeniem ramion.
Wkrótce zaczynam czytać książki również w saunie, muszę zająć czymś myśli w trakcie przywracania się do zdrowia. Za którymś razem do sauny wchodzi pracownik i mówi, że nie mogę tu czytać i żebym więcej tego nie robił. Nie protestuję, ale z ciekawości pytam dlaczego. Tłumaczy, że temperatura powoduje, że tusz topi się z kartek i ulatnia się do powietrza, co może być niebezpieczne dla zdrowia. Jestem przekonany, że to świetna metafora czegoś, ale nie jestem pewien czego.
Nie mogę już czytać książek, patrzę na mężczyzn, w strefie wellness też jest ich zdecydowanie więcej niż kobiet. – Nic dziwnego, że nie ma tu kobiet, ilość pindoli jest dla mnie trochę zbyt duża – mówi przyjaciółka, którą raz zabieram ze sobą. Do sauny wchodzą mężczyźni o różnych ciałach: z zapadniętymi klatkami, idealnymi, opalonymi torsami, z wałkami tłuszczu i bicepsami. Niektórzy są w pełni sprawni, inni nie. Niektórzy potrzebują asysty, by ułożyć swoje powykręcane ciała na ciepłych drewnianych deskach.
Każde wysportowane, ogolone, wymodelowane ciało stanowi dla mnie źródło stresu. Mówi: musisz postarać się bardziej, by kiedyś mieć takie samo. Każde nieumięśnione, przeciętne, spokojne, z bliznami lub z brzuszkiem uspokaja mnie, powoduje, że czuję się na miejscu. Myślę o tym, jak media społecznościowe całkowicie oddaliły mnie od świadomości tego, jak wygląda przeciętne ludzkie ciało. Według zdjęć, które podsuwa mi algorytm, istnieją tylko trzy możliwości. Pierwsza to wysportowana sylwetka mężczyzny, którego głównym zawodem nie jest wcale bycie sportowcem, a jednak wygląda jak sportowiec. Drugi typ to seksowny tatuś, nawet jeśli z brzuszkiem, to z bicepsem i atletyczną posturą. Trzeci to chudy, młody chłopak, z długimi nogami i ramionami, chłopak pająk. Tyle. Nikogo więcej nie ma. Nikt więcej nie istnieje. O guście kolekcjonera świadczy przede wszystkim to, czego nie ma w jego kolekcji. Fotografia składa obietnicę poznania za jej pomocą świata, ale jej selekcja obraz świata zawęża. Zdjęcia nie kłamią same w sobie, kłamstwem jest ich wybór. Bazując na obserwacji treści w mediach społecznościowych, przynajmniej moich, można by dojść do wniosku, że ciała służą przede wszystkim do podziwiania, bycia pożądanym, do sprzedawania za ich pomocą przedmiotów i idei. A jednak ciała mają swoje własne cele, domagają się uwagi nie tylko wtedy, gdy wpasowują się w kanon, pozwalają żyć, transportują nasze jaźnie do miejsc i innych ludzi.
Myślę o tym, jak zdjęcia proponowane mi przez algorytm zubożyły obraz mojego świata, odcięły mnie od ciał prawdziwych ludzi. O wiele lepiej czuję się w świecie wszystkich ludzi o wszystkich możliwych ciałach.
Dalej patrzę na mężczyzn na basenie. Zdarza mi się widzieć ich przy wyjściu, kiedy w tym samym czasie oddajemy bransoletki i uiszczamy opłaty za przekroczenie czasu lub kiedy zatrzymujemy się jeszcze w kawiarence po coś małego do zjedzenia. Nagle, z ubraniami i akcesoriami zamieniają się z ludzi w osoby. Różnica między zobaczeniem ich nagich i ubranych podobna jest do wrażenia zobaczenia psa, który z jakiegoś powodu musi zostać ogolony. Bez okrycia wierzchniego są o wiele mniej prości do rozczytania, stają się przedstawicielami gatunku ludzkiego.
Jest grudzień, deadline na oddanie książki zbliża się nieubłaganie, wszystko powinno pójść dobrze, pod warunkiem że się nie rozchoruję. Wchodzę do szatni. – Tatusiu, pomóż – mówi mały chłopiec, próbując ściągnąć bluzę.
– Mówiłeś, że już umiesz – wzdycha tata.
– Ale takiej nie umiem – odpowiada chłopiec i wyciąga ramiona do góry, czeka na pomoc.
– Oj synu, synu – mówi tata i zabiera się do roboty. Sprawa się komplikuje, głowa nie chce przejść przez otwór bluzy – synu, synu, synu, synu – zaczyna śpiewać zmęczony tata, gimnastykując się z ubraniem.
– Musisz pamiętać, że mnie kiedyś zabraknie – mówi – i wtedy będziesz musiał poradzić sobie sam. Mina chłopca rzednie. Uśmiecham się do niego na pocieszenie. Staram się zrobić coś, by nie być tym strasznym, chłodnym mężczyzną, by odczarować dla niego i dla siebie obraz męskiej szatni.
Zanurzam twarz w wodzie, przepływam coraz więcej basenów. Nadal patrzę na tatusiów ze swoimi dziećmi. Oni opiekują się kimś, kogo najprawdopodobniej powołali do życia, ja jestem tutaj wyłącznie w celu zaspokojenia własnych potrzeb. Optymalizuję samopoczucie, kiedy oni dbają o nowe życie. Patrzę na mężczyzn z dziećmi i robi mi się czegoś żal. Wszystko wskazuje na to, że w tym kraju nie będę miał dzieci, będę co najwyżej wesołym wujkiem. Już nim jestem. Świat potrzebuje wesołych wujków, ale czuję, że to za mało.
Uświadamiam sobie, że kiedy przebywam na basenie, zawsze jestem trochę w świecie swojego dzieciństwa. Nie wiem, dlaczego te miejsca uruchamiają we mnie melancholijne dziecko, którym byłem, dziecko, któremu zdarzało się widzieć duchy. Może dlatego że nie mam dzieci, wciąż tak intensywnie pamiętam własne dzieciństwo. W moim życiu nie pojawiło się dostatecznie intensywne nowe doświadczenie dziecięcości, by przesunęło w priorytetach wspomnienia. Flannery O’Connor pisała, że każdy, kto przetrwał dzieciństwo, ma do końca życia wystarczająco dużo materiału, by pisać.

Przyjeżdżam do rodziców na weekend, idę do Rydułtowskiego Centrum Kultury, w którym pracuje moja mama. Na ścianach niedawno zawisła mała wystawa; prezentuje cykl fotografii Karoliny Jonderko pod tytułem „Nostalgia”. Na czarno-białych zdjęciach mężczyzna w kąpielówkach i czepku stoi nad pustą niecką rydułtowskiego basenu. Jest gotów, by pływać, jest gotów, by skoczyć, ale wody już nie ma, basen nie działa. Do wody nie można już wrócić. Pewne wspomnienia pozostaną niedostępne.
Następnego ranka tata pyta mnie, czy chcę z nim jechać na basen do Wodzisławia. Ostatnio ponownie pokochał sport. Odruchowo mówię, że nie. Tata wychodzi z domu do garażu, a chwilę potem ja zmieniam zdanie. Dzwonię, żeby na mnie poczekał.
– Już wyjechałem, ale w takim razie nawrócę – mówi.
Biorę stare kąpielówki znalezione w szafie; kiedy wychodzę, mój ojciec podjeżdża na podjazd. Ruszamy, podkręcam muzykę. Już się nie boję i już się nie wstydzę.
Tekst jest częścią książki „Co robi zdjęcie?”, opublikowanej przez Muzeum Fotografii w Krakowie i Wydawnictwo Czarne.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.