Znaleziono 0 artykułów
02.09.2020

Peter Lindbergh: Bez retuszu

02.09.2020
Podczas Peter Lindbergh Exhibition w Paryżu, 2014 rok (Fot. Michel Dufour/WireImage)

Potrafił zajrzeć w głąb duszy każdego, kogo portretował – mówiła o nim Suzy Menkes. – Piękno to bycie sobą – mówił  Peter Lindbergh, jeden z najwybitniejszych fotografów przełomu XX i XXI wieku. Dziś przypada druga rocznica jego śmierci.

Photoshop to oszustwo – mówił Peter Lindbergh. Fotografa jeszcze bardziej irytowały selfie, które ze spontanicznych autoportretów szybko zmieniły się w wystudiowane sesje z użyciem zmieniających wygląd filtrów. Jak sam przyznawał, rezygnacja z retuszu była dla niego aktem nie tylko estetycznym, ale też etycznym. Podpisywał tylko takie umowy, w których magazyny i marki zobowiązywały się do publikacji zdjęć bez obróbki w programie graficznym. – Zdjęcia tylko wtedy mają szanse stać się ponadczasowymi, jeśli na nich nie kłamiesz. Zadaniem fotografa jest uchwycenie ducha czasów – twierdził Lindbergh.

Zasadą prawdy kierować się mieli ludzie po obu stronach obiektywu. On jako fotograf obiecywał, że pokaże bohaterów fotografii od najpiękniejszej, choć nieupiększonej strony, a oni dzięki temu mogli wybrać się w drogę do samopoznania. Lindbergh uważał, że na jego portretach widać, kto jest świadomy siebie, a kto ma coś do ukrycia, kto kocha siebie, a kto jeszcze wciąż nie może siebie zaakceptować, kto jest piękny, a więc pewny siebie, a kto ma kompleksy. – Praca kreatywna to ponowne narodziny. To, co robimy, staje się częścią nas samych. Pytanie tylko, jak głęboko chcemy zajrzeć w siebie – mówił. A Suzy Menkes określiła Lindbergha mianem znawcy ludzkich dusz. – On potrafi zajrzeć w serce każdego – twierdziła.

Ikoniczne zdjęcie Naomi Campbell, Lindy Evangelisty, Tatjany Patitz, Christy Turlington i Cindy Crawford (Fot. Peter Lindbergh)

Wymagał więc najgłębszego spojrzenia w siebie także od tych, którzy przed nim stawali. Nie godził się na to, żeby bohaterowie jego zdjęć byli nieprawdziwi. Musieli wyglądać tak jak w rzeczywistości. W branży pełnej seksistów, szowinistów i manipulatorów misją Lindbergha, feministy wśród fotografów, było danie siły kobietom. – Piękno to bycie sobą. To moja definicja, może i banalna, ale prawdziwa. Interesują mnie kobiety wygadane, odważne, bezkompromisowe – mówił, dodając, że pokazuje je takimi, jakie są. – Chyba dlatego mi ufają – puentował. W jego obiektywie rozkwitały zarówno nastoletnie supermodelki, jak i dojrzałe kobiety – Jane Fonda, Helen Mirren czy Charlotte Rampling.

Ale zanim sportretował największe gwiazdy Hollywood, sam oglądał zdjęcia – Dorothei Lange, Diane Arbus, Walkera Evansa, Henriego Cartiera-Bressona. Jego nowy realizm był hołdem dla surowych zdjęć reportażystów z początku XX wieku. Uczył się o nich jednak dopiero jako nastolatek. Wcześniej nigdy nie był w muzeum, a w jego domu rodzinnym na półkach leżało tylko pięć książek.

Peter Lindbergh (naprawdę Brodbeck) urodził się w Lesznie 23 listopada 1944 roku. Kilkaset kilometrów na wschód niedługo wcześniej skończyło się powstanie warszawskie, niedługo potem wyzwolone miało zostać Auschwitz, armia radziecka przemieszczała się na zachód. Rodzice wraz z najmłodszym z trójki dzieci musieli uciekać. – Moja mama, babcia, siostra, brat i ja wsiedliśmy na dwukołowy wóz, którym przebyliśmy 2500 kilometrów, aż do Alp – opowiadał. Ojciec Petera został postrzelony na początku wojny, może dlatego udało mu się przeżyć. Potem, już w Duisburgu, depresyjnym mieście przemysłowym, niemieckim Detroit, pracował jako sprzedawca dla firmy produkującej słodycze. Mama zmarła, gdy chłopiec był mały. Z ojcem i rodzeństwem dzielił trzy pokoje. Nie narzekał. Niemieckie dziedzictwo – filmy z lat 20., przedwojenne kabarety i industrialne krajobrazy Nadrenii Północnej-Westfalii – ukształtowały potem jego estetykę.

Jeszcze zanim skończył 18 lat, w Duisburgu pracował w domach towarowych Karstadt i Horten, projektując okna wystawowe. Gdy osiągnął pełnoletność, przeprowadził się do Szwajcarii, żeby uniknąć służby wojskowej. Niedługo potem podjął studia na berlińskiej akademii sztuk pięknych. Chłonął wszystko, ale nie chciał malować na komendę pejzaży i portrecików. Autostopem pojechał więc do Arles, żeby zobaczyć światło z obrazów swojego mistrza – Vincenta van Gogha (dom w Prowansji miał mieć potem aż do śmierci). Dwa lata spędził w drodze. – Po moich podróżach – przez Francję, Hiszpanię, aż po Maroko – byłem stracony dla społeczeństwa. Paliłem marihuanę, spałem pod gwiazdami, dorosłem – opowiadał. Studia Lindbergh dokończył w Krefeld, gdzie malowano zdecydowanie bardziej swobodnie. Wtedy też zaczął robić pierwsze zdjęcia swoim bratankom. Jeszcze podczas studiów, w 1969 roku, doczekał się swojej pierwszej lokalnej wystawy w  Galerie Denise René. Na początku lat 70. przeprowadził się do Düsseldorfu, gdzie asystował Hansowi Luxowi. Własne studio założył w 1973 roku. Tam powstała jego pierwsza kampania reklamowa – VW Golfa. Do Paryża wyjechał w 1978 roku, tam od razu zaczął pracować dla edycji „Vogue’a” z różnych krajów.

Przełomem w jego karierze miało być spotkanie z Anną Wintour. Gdy w 1988 roku obejmowała rządy w amerykańskim „Vogue’u”, sesje w magazynie pokazywały wystudiowane paniusie z pieskami na Piątej Alei. Ona wyciągnęła z szuflady jego zdjęcia – filmowe, czarno-białe, prawdziwe. Jego supermodelki nosiły białe koszule, a nie suknie wieczorowe, bo chciał pokazać zwyczajne dziewczyny, takie jak jego koleżanki z roku na akademii sztuk pięknych. Wintour natychmiast go zatrudniła. To właśnie on stworzył jej pierwszą historyczną okładkę „Vogue’a” z listopada 1988 roku. Przed jego obiektywem Izraelka Michaela Bercu w dżinsach i bluzie z krzyżem od Christana Lacroix przemierza ulice metropolii.

Peter Lindbergh pozuje ze swoim kalendarzem Pirelli, 1995 rok (Fot. Fred Duval/FilmMagic)
Peter Lindbergh podczas konferencji prasowej wystawy "On Street" w 2010 roku (Fot. Andreas Rentz/Getty Images)

W styczniu 1990 roku powstała kolejna ikoniczna okładka z supermodelkami – Lindą Evangelistą, Naomi Campbell, Tatjaną Patitz, Cindy Crawford i Christy Turlington – która zdefiniowała estetykę kolejnych lat. – Nie czułem, żebym zmieniał świat. Nie sądziłem, że ta sesja przejdzie do historii. To po prostu się stało. Zadziałała intuicja – mówił potem. Do historii fotografii przeszła także jego sesja z 1990 roku z Heleną Christensen we włoskim „Vogue’u”. Modelka zagrała… Marsjankę, a sesja po raz pierwszy opowiadała historię, a nie pokazywała ubrania.

Ubrania nigdy go specjalnie nie interesowały. Śmiał się, że pracuje dla branży mody, bo to od niej dostaje zlecenia. Wolał portrety. Fotografował największe osobowości naszych czasów – Micka Jaggera, Catherine Deneuve, Tinę Turner, Madonnę, Johna Malkovicha, Charlotte Rampling. Jako wyzwanie dla portrecisty potraktował też sesję do kalendarza Pirelli. Jako pierwszy fotograf został poproszony o stworzenie aż trzech jego odsłon – w 1996, 2002 i 2017 roku. Feministka Germaine Greer nazwała efekty jego pracy kalendarzem, który rzuca widzom wyzwanie. W jednym ze swoich ostatnich wielkich projektów, właśnie w kalendarzu na 2017 rok, pokazał 15 kobiet w różnym wieku. Kate Winslet, Penélope Cruz, Nicole Kidman, dame Helen Mirren, Umę Thurman, Robin Wright, Lupitę Nyong’o, Alicię Vikander, Julianne Moore, Rooney Marę, Jessikę Chastain, Charlotte Rampling, Zhang Ziyi i Léę Seydoux wybrał dlatego, że mają „odwagę bycia sobą”. I nie chcą wyglądać perfekcyjnie. – Jesteśmy tu po to, żeby opowiadać naszą historię, a nie zastępować indywidualizm bezmyślną doskonałością – grzmiał Lindbergh.

Jego fotografie, także te przedstawiające modę, traktowane były jako ważną część dorobku sztuki współczesnej. Fotograf doczekał się wystaw m.in. w Hamburger Bahnhof w Berlinie, w londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta i w paryskim Centre Georges Pompidou. W 1996 roku wydał album „10 Women by Peter Lindbergh”, który sprzedał się w 100 tys. egzemplarzy, później opublikowano także „Peter Lindbergh: A Different Vision on Fashion Photography” o związkach jego fotografii z modą Toma Forda, Marca Jacobsa, Versace i Yves Saint Laurenta. W latach 1995 i 1997 został uznany za najlepszego fotografa podczas International Fashion Awards w Paryżu. W 2005 roku otrzymał Lucie Award za wyjątkowe osiągnięcia w fotografii mody. Próbował też swoich sił w filmie. W 1991 roku wyreżyserował dokument o modelkach w Nowym Jorku „The Models”, a w 1999 roku „Inner Voices”, które nagrodzono jako najlepszy film dokumentalny na festiwalu w Toronto.

Od kiedy skończył 70 lat, czuł „luz eksperymentowania”. – Teraz każda chwila ma znaczenie – mówił w jednym z ostatnich wywiadów. O śmierci mistrza rok temu poinformowała na Instagramie jego rodzina. Pozostawił żonę Petrę Sedlaczek (także fotografkę, swoją dawną asystentkę), czterech synów – Benjamina, Jérémy’ego, Simona i Josepha, oraz siedmioro wnucząt. „He leaves a big void” – „Pozostaje po nim pustka” – napisali. Pożegnali go też przyjaciele. „Straciliśmy legendę i jednego z najlepszych ludzi, jakich znałem” – napisał David Beckham. Opłakują mistrza także jego supermodelki. A Meghan Markle wrzuciła wspólne zdjęcie z fotografem, podkreślając, że miała zaszczyt uczestniczyć w jednym z jego ostatnich projektów – sesji „Forces for Change” w brytyjskim „Vogue'u”. 

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Honouring the life and work of photographer Peter Lindbergh. His work is revered globally for capturing the essence of a subject and promoting healthy ideals of beauty, eschewing photoshopping, and preferring natural beauty with minimal makeup. The Duchess of Sussex had worked with Peter in the past and personally chose him to shoot the 15 women on the cover for the September issue of British Vogue, which she guest edited. There is no other photographer she considered to bring this meaningful project to life. • “Forces for Change” was the one of the esteemed photographer’s final published projects. He will be deeply missed. Photo © @therealpeterlindbergh / © SussexRoyal

Post udostępniony przez The Duke and Duchess of Sussex (@sussexroyal)

 

 

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij