Znaleziono 0 artykułów
08.07.2025

„Rzeka Czerwona” chwyta za serce. To powieść najwyższej próby

08.07.2025
(Fot. FPG/Getty Images)

To tylko z pozoru pogmatwana love story rozgrywająca się między trojgiem późnych nastolatków na amerykańskim Midweście: kochającą książki Kismet, przystojnym, wysportowanym, popularnym, choć mało lotnym Garym i rudym, nieco pulchnym, nad wiek inteligentnym i utalentowanym Hugonem. Do tego jeszcze owa historia miłosna ma szczęśliwe zakończenie, co zazwyczaj wskazuje na gatunkową literaturę tzw. klasy wagonowej. „Rzeka Czerwona” nagradzanej amerykańskiej autorki Louise Erdrich bardzo daleka jest od tego.

Tak się złożyło, że czytając tę powieść, czytałam jednocześnie książkę „Mein Gott, jak pięknie” Filipa Springera. I choć akcja „Rzeki Czerwonej” rozgrywa się w Dakocie Północnej, a opowieść Springera na tzw. ziemiach poniemieckich (w dawnych Prusach Zachodnich i Wschodnich) i choć różnią je narracje, to łączy je temat. Obie książki traktują o tym, jak pewnego dnia człowiek postanowił podporządkować sobie otaczający go pejzaż, o tym, jak degradująco i niszcząco uprzemysłowienie malowniczych, dziewiczych terenów wpłynęło nie tylko na środowisko, doprowadzając do skraju katastrofy ekologicznej, lecz także jak przełożyło się na życie lokalnych społeczności. Czytałam więc „Rzekę Czerwoną” i „Mein Gott, jak pięknie”, jakbym czytała lektury zadane na ten sam wykład.

„Rzeka Czerwona” to historia miłosna z początku wieku osadzona w rolniczej społeczności żyjącej na zdegradowanej przez ludzkość ziemi

Akcja powieści toczy się na początku XXI wieku – w czasach kryzysu finansowego 2008-2009 – w rolniczej społeczności zamieszkującej Dolinę Rzeki Czerwonej, na pograniczu USA i Kanady, społeczności uzależnionej od przemysłowej uprawy buraków cukrowych. Kismet Poe, dziewczyna wywodząca się z Czipewejów – tak jak autorka powieści – po trzykrotnych oświadczynach ulega Garyemu Geistowi i zamiast wyjechać po maturze na studia, wychodzi za niego za mąż. Gary jest synem właścicieli plantacji buraków działającej na rzecz wielkiej rolniczej korporacji, a Kismet córką Crystal, która pracuje na tejże plantacji jako kierowczyni ciężarówki transportującej buraki. Gary potrzebuje Kismet jak powietrza, bo tylko w jej towarzystwie nie dręczy go duch zabitego w wypadku przyjaciela. Dziewczyna przeprowadza się na farmę rodziców męża, ale od początku wie, że go nie kocha. Od dawna romansuje z Hugonem, z którym czytają te same książki – służą im one do komunikacji, nawet gdy się nie widzą. Teraz jest to akurat „Pani Bovary” Flauberta – podręcznik dla cudzołożników, jak mówią. Hugo wie, że musi szybko zarobić mnóstwo pieniędzy, by odbić swoją wybrankę, zatrudnia się więc przy odwiercie ropy. W tym czasie Kismet, niemal uwięziona na plantacji, próbuje założyć ogród warzywny przed swoim nowym domem. Jest uparta, ale wie, że na tej wyjałowionej przez chemikalia ziemi właściwie nie ma szans, żeby wzeszło cokolwiek poza zmodyfikowanymi burakami. Już nawet ptaki przestały się tu pojawiać. Panuje niepokojąca cisza.

Najnowszą powieść Louise Erdrich wypełniają refleksje nad skutkami działalności człowieka i jej wpływem na przyrodę

Diz, teść Kismet, pewnego ranka, zakładając ubranie ochronne przed pójściem w pole, by robić oprysk trującymi herbicydami, też potrafił się zadumać nad tą ciszą. „Dawniej rudziki polowały w bruzdach gleby na dżdżownice. Dokoła zbiorników na ziarno buszowały kosy. O świcie przelatywały sowy ze szczurami i myszami w szponach. Może, przyszło mu nagle do głowy, to były te same szczury i myszy, które musiał wytruć. Przypomniał sobie, jak całe ptactwo dokazywało o wschodzie słońca. A teraz – została co najwyżej garstka wróbli, choć częściej chyba już tylko szelest i pohukiwanie wiatru”.

Nad życiem mieszkańców unosiły się duchy przeszłości i przypominały o sobie co i rusz, czasem byli to aniołowie stróże, czasem ci bliżsi diabłu. Louise Erdrich, która oddaje głos wielu bohaterom powieści – nie ma tu głównej postaci narzucającej narrację – przywołuje też dawne czasy, gdy „to” wszystko się zaczęło. (Podobnie zresztą jak Springer oddaje narrację swoim bohaterom, niektórym historycznym, niektórym fikcyjnym, będącym świadkami rodzenia się epoki przemysłowej).

Pozwolę sobie przytoczyć obszerniejszy fragment doskonale ilustrujący podejmowany przez pisarkę temat:

„Jakoś w latach trzydziestych dziewiętnastego wieku pewien kapłan, po przeprawieniu się przez Rzekę Czerwoną, wspiął się na drzewo, by poszukać miejsca, z którego mógłby bezpiecznie przyjrzeć się nadciągającemu stadu bizonów. Na jego oczach rozegrało się wtedy oszałamiające widowisko: bizony ciągnęły się aż po linię styku nieba i ziemi. Kapłan musiał siedzieć na tym drzewie przez pełne trzy dni, podczas gdy one przechodziły, przechodziły i migrowały – trzy dni i nic, tylko bizony od horyzontu po horyzont. Prawie umarł z pragnienia. »Sami możecie teraz osądzić bogactwo tej prerii« – napisał potem. Stadom zwierząt nie było końca. Tak jak pozornie nie ma końca nam, liczonym obecnie w miliardach. Jednak przy odpowiednich warunkach wszystko na ziemi da się wytrzebić.

Dla bizonów takim warunkiem była rzeź za sprawą myśliwych, rzeź za sprawą handlarzy skór, rzeź za sprawą turystów, rzeź za sprawą pociągów, rzeź za sprawą karabinów Winchester, rzeź, rzeź i jeszcze raz rzeź, może także choroby, ale przede wszystkim jednak rzeź, aż wreszcie pozostały po nich jedynie kości. Do lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku preria i jej zaorane połacie, trzęsawiska i trawy, od horyzontu po horyzont, usłane były ich kośćmi tak gęsto, że nie dało się przejść przez wysokie zarośla czy usiąść na brzegu rzeki albo mokradła, nie następując, siadając lub odsuwając ich na bok. Po ustąpieniu powodzi kości zaczepiały się o konary drzew i piętrzyły na brzegach rzek, gdzie kiedyś żywe bizony ugrzęzły w podłożu i posłużyły jako tratwy albo pomosty własnym pobratymcom.

Tym kościom zdawało się nie być końca. A jednak miał on kiedyś nadejść.

Pewnego dnia w roku 1882 na końcu Shackamaxon Street w cukrowniczym miasteczku Philadelphia stanął pewien młody człowiek. W zanadrzu kamizelki trzymał zatknięty list polecający. W głowie zaś miał pomysł, do którego realizacji potrzebne były mu bilet kolejowy i miliony nieżywych bizonów z zachodnich ziem. Gdyby zdołał załadować ich kości do wagonów kolejowych i zwieźć je tutaj, do Philadelphii, można by je podgrzać w zapieczętowanym pojemniku do temperatury siedmiuset stopni Celsjusza, czyli tysiąca dwustu dziewięćdziesięciu dwóch stopni Fahrenheita, choć trudno było to sobie nawet wyobrazić. Taki proces zniszczyłby zalegającą w kościach materię organiczną, pozostawiając węgiel aktywowany, składający się z fosforanu trójwapniowego, węglanu wapnia i węgla. Węgiel kostny. Czerń kostną. Czerń hebanową. Węgiel zwierzęcy. Czerń pigmentową numer dziewięć. Carbo animalis. Czerń bizonią. Substancję tę zaś można było wykorzystać do rafinowania surowego cukru pozyskiwanego z trzciny cukrowej – cukru niewolniczego, choć oczywiście handel niewolnikami od dawna należał już do przeszłości, tak wtedy, jak teraz, tylko że wciąż istnieli zniewoleni ludzie, tak wtedy, jak teraz. Węgiel kostny potrafił wybielić cukier lepiej niż bycza krew, białka jajek czy wszelkie inne substancje. No i te kości! Te kości walały się dosłownie wszędzie – tak słyszał ów młodzieniec – zaśmiecały grunt, słały się na nim tak gęsto, że rolnik nie był w stanie zaorać pola, żeby nie uzbierała mu się obok cała sterta. Młodzieniec wszedł w ten interes. Kości zbierano ludzkimi rękami i transportowano wysiłkiem zwierząt – po osiem, dziesięć, szesnaście dolarów za tonę. Piętrzyły się przy trakcjach kolejowych, w miarę jak kładziono kolejne sekcje torów na zachód. Pagórki kości, góry ślepych czaszek, które ładowano na wagony i zwożono z powrotem na wschód do rafinerii cukru. Tak oto każda łyżeczka cukru wsypana do filiżanki herbaty albo zapieczona w puddingu nosiła wówczas piętno handlu niewolnikami i rzezi bizonów.

Podobnie jak teraz z kolei w każdej łyżeczce cukru łączą się pragmatyczny nihilizm przemysłu cukrowniczego i śmierć naszego domu na tej ziemi. Oto słodycz drażniąca zmysły, iskrząca w tortach urodzinowych i migocząca na języku. Cena gwarantowana, pyszności, łaknienie intensywne jak miłość”.

Louise Erdrich zostawia czytelnika z nadzieją, że nie jest jeszcze za późno

Swoją wielowątkową opowieścią wypełnioną mniejszymi i większymi dramatami mieszkańców Doliny Rzeki Czerwonej, niepozbawioną przy tym humoru i czasem absurdu – jak choćby historia niespodziewanego zniknięcia Martina, ojca Kismet, który jako niespełniony aktor postanowił pewnego dnia zostać lokalnym Robin Hoodem i okradać banki, by rozdawać pieniądze potrzebującym! – wciągających zwrotów akcji, ale też refleksji nad czasem, przyrodą i tożsamością Erdrich nie pozbawia nas nadziei, że nie jest jeszcze za późno na odwrót, na zatrzymanie nadciągającej katastrofy ekonomiczno-ekologicznej. Jak można rozwieść się z niekochanym mężem, tak można z wyjałowionej ziemi uczynić żyzną. Wymaga to wzięcia odpowiedzialności i wysiłku, ale ciągle jest możliwe.

Louise Erdrich, „Rzeka Czerwona”, tłum. Agnieszka Walulik, wyd. ArtRage

 

Maria Fredro-Smoleńska
  1. Kultura
  2. Książki
  3. „Rzeka Czerwona” chwyta za serce. To powieść najwyższej próby
Proszę czekać..
Zamknij