Znaleziono 0 artykułów
17.12.2018

Pożyczanie jest w modzie

17.12.2018
Karina Sobiś (Fot. Max Zieliński)

Karina Sobiś, właścicielka serwisu E-Garderobe, dzięki któremu kobiety mogą wypożyczać kreacje marek z całego świata, jest przekonana, że Polki są gotowe na ograniczenie konsumpcji. Siedząc w pop-up store, który do końca grudnia funkcjonuje przy warszawskiej ul. Pięknej 49, zaczynam w to wierzyć. 

Podczas naszej rozmowy butik odwiedziła dziewczyna, szukająca sukni ślubnej. Karina szybko przedstawiła jej różne opcje, zapewniając, że ma wszystkie projekty w pełnej rozmiarówce. W pop-up store pojawiła się także starsza pani. Pytam Sobiś, czy to aby nie PR-owa ustawka, a kobieta nie jest jej babcią. Okazuje się, że prowadzi obok sklep z lampami, a na spotkanie rodzinne upatrzyła sobie koronkową sukienkę.

Do Polski wróciłaś dopiero niedawno. Gdzie mieszkałaś do tej pory?

Mieszkałam i pracowałam w Nowym Jorku. Pojechałam tam po raz pierwszy po Erasmusie w Lizbonie. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego ludzie tak bardzo lubią to miasto. Wydawało mi się brudne. Po tygodniu zmieniłam zdanie. To miasto wciąga i bardzo uzależnia. Studiowałam wtedy Biznes Translation w Częstochowie. Zawsze chciałam pracować w modzie, a ten kierunek tego nie ułatwiał. Skończyłam jednak studia ze względu na siebie i na rodziców, a potem stwierdziłam, że muszę mieć kolejny papier, który otworzy mi drzwi do świata mody. Zaczęłam aplikować na studia podyplomowe w Europie. Wybrałam szkołę w Barcelonie i kierunek Fashion Business Management. Miałam zajęcia z ludźmi pracującymi w Zarze, Massimo Dutti czy Uterqüe. Świetna szkoła, która wiele mnie nauczyła. Dzięki temu osiem lat temu rozpoczęłam tam karierę w branży mody. Pierwszym przystankiem był flagowy butik Zary przy Piątej Alei. Byłam tam managerem kolekcji męskiej. Od razu wrzucono mnie na głęboką wodę, bo zaczynając, miałam pod sobą ponad 160 osób. Nauczyłam się, jak funkcjonuje globalna marka, w której kolekcje zmieniają się w błyskawicznym tempie, a także tego, co jest modne i czego oczekują klienci. Przez trzy lata pracowałam w różnych sklepach. Poznałam mnóstwo inspirujących osób, także Amancio Ortegę, właściciela Inditexu. W Zarze tak naprawdę nauczyłam się najwięcej. Po tych trzech latach stwierdziłam jednak, że czas na zmianę. Ze świata handlu chciałam przenieść się do biura. Zaczęłam szukać pracy. Znalazłam ją w tydzień.

Pop-up store E-Garderobe (Fot. Max Zieliński)

Szybko poszło.

Dla chcącego, nic trudnego – tak powiedziałam wtedy koledze. Nowy Jork roztacza przed tobą bardzo dużo możliwości. Doświadczona osoba, która zna rynek, łatwo znajdzie pracę.

Gdzie trafiłaś?

Do japońskiej firmy The Real McCoy’s. Pracowałam tam jako Strategic Development Manager. Zajmowałam się wyszukiwaniem i zamawianiem męskich kolekcji ubrań z Japonii. Tu z kolei nauczyłam się bardzo dużo o jakości różnych materiałów, np. dżinsu i bawełny. Zresztą The Real McCoy’s to także bardzo popularna marka wśród gwiazd. Ubiera się tam np. Leonardo DiCaprio, który raz pojawił się nawet w butiku. Co ciekawe, The Real McCoy’s ściąga skóry z Polski, które są w czołówce światowej, jeśli chodzi o jakość. Kurtki z polskiej skóry firma szyje w Japonii, a potem dystrybuuje na cały świat. Po roku pracy podkradł mnie na dwa lata Ted Baker. Najpierw pracowałam jako Assisatant General Manager, ale po trzech miesiącach awansowałam na stanowisko General Managera. Uczestniczyłam w procesie otwarcia drugiego pod względem dochodów butiku marki w Stanach na Columbus Circle.

W którym momencie zaczęłaś myśleć o własnej firmie?

Coś się we mnie zmieniło podczas wakacji w Afryce. W Stanach ludzie mają bardzo mało czasu dla siebie. W zasadzie miałam tylko 10 dni wakacji w roku. Życie w Nowym Jorku biegnie według schematu praca-dom-praca-dom. Wspomniane wakacje były przełomowym momentem, bo kończyłam wtedy trzydzieści lat. Zaczęłam spoglądać na moje życie: osiem lat na Manhattanie, doświadczenie, świetna praca. Ale tak naprawdę nie wiedziałam, dokąd zmierzam. Zaczęłam zastanawiać się, co będzie dalej. Czy chcę pracować dla kogoś innego? Czy jestem do końca szczęśliwa? Czy ta praca daje mi satysfakcję, czy jednak chciałabym zrobić coś innego. Zadzwoniłam więc do mojej szefowej i powiedziałam, że odchodzę.

Odważna decyzja. Byłaś do niej przekonana?

Moja szefowa zasugerowała żebym zadzwoniła jutro. Przemyślała sobie wszystko na spokojnie, bez emocji. Powiedziałam jej jednak, że moja decyzja jest ostateczna. Tak więc zostałam bez pracy. Wracając z Afryki, przyjechałam do Polski.

Na stałe?

Nie, w Polsce miałam mieć tylko pięciogodzinną przesiadkę i lecieć z powrotem do Nowego Jorku. Wróciłam z pustą walizką, bo wszystko zostawiłam w Afryce. Mama powiedziała, że zupełnie oszalałam. Nie dość, że jestem bez pracy, to w dodatku rozdaję swoje rzeczy. Musiałam kupić sobie kilka ubrań w Warszawie. Oczywistym kierunkiem była Zara. To zawsze sprawdzona opcja. Gdy tam weszłam, zszokowały mnie jednak ceny, które były nawet wyższe niż w Stanach. Prosta koszula, słabej jakości kosztuje 200 zł, a mimo to kolejki do kas nie mają końca. Stwierdziłam, że nie chcę wydawać 200 zł na koszulę, którą założę maksymalnie dwa razy, potem ją wypiorę i będzie wyglądała tragicznie. Kolejnym sklepem na mojej liście było Mango, ta marka zawsze miała nieco lepszą jakość. I znowu szok cenowy. Pomyślałam więc, że jeśli mam inwestować, pójdę do Vitkaca. Tam na pewno kupię sobie jedną porządną rzecz, która wystarczy mi na powrót do Nowego Jorku, gdzie miałam przecież szafę pełną ubrań. Tam również ceny mnie zszokowały. Po raz kolejny zaczęłam się zastanawiać, jak ludzie mogą sobie na to pozwolić. Pomyślałam wtedy, że w Polsce nie ma czegoś takiego jak Rent the Runway.

Karina Sobiś (Fot. Max Zieliński)

W USA ten pomysł narodził się już w 2009 roku.

Stwierdziłam więc, że kobiety w Polsce też czegoś takiego potrzebują, bo wydają na ubrania mnóstwo pieniędzy, a najczęściej zakładają kupione rzeczy tylko raz. Co więcej, Instagram sprawił, że dziewczyny założą rzecz raz, zrobią w niej zdjęcie i tyle. Potem oddają z powrotem do sklepu. Tak narodził się pomysł E-garderobe. Sprzyjały mi także warunki gospodarcze. Warszawa jest zupełnie inna niż kiedyś.

W którym to było roku?

W wakacje 2017 roku. Postrzegam Polskę zupełnie inaczej niż kiedyś. Wtedy nie było takich perspektyw i dlatego też wyjechałam. Zawsze dążyłam do tego, żeby iść do przodu. A teraz widzę tu możliwości rozwoju. Zaczęłam więc przeglądać raporty ekonomiczne, sprawdzać, ile ludzie mniej więcej wydają na ubrania, ile razy je zakładają, jakie marki są popularne itp. Sprawdziłam także konkurencję, która oczywiście jest w życiu zawsze potrzebna. Przeanalizowałam wszystko i podjęłam decyzję, że otwieram swoją firmę.

Karina Sobiś (Fot. Max Zieliński)

Zaczęłaś od nazwy firmy?

Znalezienie nazwy graniczyło z cudem. Wszystko było pozajmowane i nie było zbyt dużego wyboru. Zawsze chciałam mieć firmę z „e” z przodu oraz z myślnikiem. Coś, co od razu będzie kojarzyć się z Internetem. W pewnym momencie wpadłam na E-garderobe. Słowo garderobe w zasadzie oznacza to samo w bardzo wielu językach: niemieckim, angielskim czy szwedzkim. Kiedy okazało się, że jest wolna, kupiłam od razu wszystkie możliwe domeny. Potem zaczęłam szukać informatyków. Jeszcze w Polsce dokładnie zaplanowałam, jak ma wyglądać moja strona i co dokładnie ma się na niej znaleźć. Potem wróciłam do Nowego Jorku, gdzie spotkałam się z moim dobrym znajomym. Zapytał, czy szukam inwestora. Poklepałam go po ramieniu z niedowierzaniem. Powiedział, że mówi całkiem serio, żebym napisała biznes plan, przyszła do niego i wtedy porozmawiamy.

Zrobiłaś dokładny research, sprawdziłaś konkurencję, prognozy gospodarcze i spotkałaś się z przyjacielem, który akurat stwierdził, że to świetna opcja na inwestycję. Brzmi jak bajka.

W tydzień napisałam biznesplan. Wysłałam mu go, a on zaprosił mnie do biura. Powiedział, że jest pod dużym wrażeniem i umówił mnie ze swoim doradcą. Spodobał im się koncept, który przedstawiłam. To było mniej więcej dwa miesiące po tym, jak wpadłam na pomysł E-garderobe. Zgodzili się od razu. Nie mogłam w to uwierzyć.

Ile czasu minęło od zrodzenia się pomysłu w twojej głowie do uruchomienia serwisu?

Niecałe półtora roku. Miałam już inwestorów, zaczęłam więc szukać projektantów. To było w końcu najważniejsze. Sprawdziłam ofertę Rent the Runway, a także wybrałam nowojorskich projektantów, których sama lubię. W ciągu trzech miesięcy udało mi się zebrać około 35 marek. Większość z nich pracuje ze mną na wyłączność na Polskę np. Anna Sui.

Pop-up store E-Garderobe (Fot. Max Zieliński)

Czyli produkty dostępne w serwisie to twoja subiektywna selekcja?

Tak, wszystkie projekty, które tutaj widzisz, wybierałam ja. Na podstawie tego, co widzę na ulicach, co podoba się ludziom, co kobiety zakładają na imprezę, czego im brakuje. Najważniejsza dla mnie jest jednak jakość oferowanych rzeczy. Zauważyłam bowiem, że w Polsce jej brakuje. Większość rzeczy jest zrobiona z poliestru. Ja wybieram takie projekty, które mają unikatowy design i przede wszystkim, wysoką jakość. To jest dla mnie najważniejsze. Sama także nie chcę chodzić w rzeczach, które są plastikowe.

Ile aktualnie masz projektów w serwisie?

Ponad 400 rzeczy. Strona wystartowała w listopadzie 2018 roku i liczba klientów codziennie się powiększa.

Uważasz, że Polki są gotowe na to, żeby zmienić podejście do kupowania?

Jak się nad tym zastanowisz, w sieciówce kupisz sobie trzy sukienki po 300 zł i wydasz 900 zł. Założysz je raz i będą zalegać gdzieś na dnie w szafy. W E-garderobe wypożyczenie sukienki zaczyna się już od 90 zł. Najdroższą sukienkę Herve Leger, która jest warta prawie 17 tys. zł, możesz wypożyczyć za 550 zł. Nie ma więc aż tak dużej bariery cenowej. Klientka może czuć się wyjątkowo, bo ma na sobie kreację od projektanta.

Jak działa serwis?

Kobiety mają możliwość wypożyczenia rzeczy na 4 lub 7 dni, w zależności od swoich potrzeb. Wybierają sobie dowolną kreację, która jest wysyłana do ich domu. Do końca grudnia mogą też przyjść do pop-up store przy ul. Pięknej 49 w Warszawie i przymierzyć kreację na miejscu. Następnie w specjalnie przygotowaną kopertę zwrotną pakują rzeczy, które wysyła się bezpośrednio do pralni. Nic więcej ich nie obchodzi. Mają tylko pięknie wyglądać, cieszyć się swoją kreacją i przede wszystkim być pewne siebie. To chcę przekazać Polkom. Strój pomaga nam poczuć się wyjątkowo. Stąd hasło mojej firmy: Always dress to impress.

A co było dla ciebie największym wyzwaniem?

Jestem teraz specjalistą od IT, prawnikiem i konsultantem. Polskie realia są troszeczkę inne niż amerykańskie, więc muszę się przyzwyczajenie się do polskiej rzeczywistości nie było łatwe. Szybko jednak wtapiam się w otoczenie, w którym przebywam. Szybko się dostosowuję. Śmieję się, że If you can make it in New York, you can make it anywhere. I to jest prawda. Myślę, że gdziekolwiek na świecie bym się znalazła, poradzę sobie.

Karina Sobiś (Fot. Max Zieliński)

Myślałaś, żeby zaprosić do współpracy projektantów z Polski?

Jeszcze nie, bo wiem, że projektanci polscy są bardziej nastawieni na sprzedaż. Jeśli to się zmieni, bardzo chętnie wejdę w taką współpracę. Teraz chcę jednak przedstawić kobietom opcje, o których jeszcze nie słyszały. Bardzo inspiruję się Azją, dlatego w E-garderobe jest dużo azjatyckich projektantów, a planuję poszerzyć kolekcję o jeszcze większą ilość projektów z tamtych stron np. koreańskich, które są totalnie odjechane.

A myślałaś o poszerzeniu oferty o dodatki i akcesoria?

Tak, na pewno będziemy myśleli o dodatkach. Będziemy mieli w przyszłości torebki i biżuterię, bo chcemy żeby kobieta wyszła ubrana od stóp do głów w E-garderobe. Teraz skupiamy się głównie na ubraniach. Chcę stworzyć bazę rzeczy, których kobieta potrzebuje, a później skupić się na akcesoriach.

Pop-up jest do końca grudnia, czy potem masz jakieś plany?

Zastanawiamy się nad kolejnymi krokami, bo widzę, że odwiedza nas dużo kobiet. Super jest to, że mogą tych rzeczy dotknąć. Wydaje mi się, że będziemy kontynuować pomysł showroomu albo pop-up store’u, ale muszę to jeszcze przedyskutować z inwestorami. Potrzebujemy trochę czasu, bo wystartowaliśmy raptem miesiąc temu. Chcemy, żeby nasze klientki przyzwyczaiły się do nowej wizji posiadania. A to wymaga edukacji.

Czy jest jakiś projektant, którego projekty chciałabyś mieć w E-garderobe?

Świat jest pełen utalentowanych twórców. Najwięcej marek, które uwielbiam, pochodzi z Australii, zresztą mamy już ich sporo w serwisie: Elliatt, Keepsake czy La Maison Talulah. Australijskie i azjatyckie projekty to zupełnie inny design, niż to co możemy znaleźć w Europie i USA. Kolejnym celem mojej podróży jest więc Australia.

A twoja ulubiona marka w serwisie?

Zdecydowanie PINK Casual, rumuńska marka, którą można znaleźć praktycznie w każdym „Vogue’u”. Zresztą dzisiaj mam na sobie garnitur ich projektu. Zawsze stawiam na look, który się wyróżnia. Jak założysz coś takiego, od razu czujesz się wyjątkowo i jesteś gotowa na wszystko. Always dress to impress.

Nie żałujesz więc, że wróciłaś do Polski?

Tęsknię za Nowym Jorkiem, on jest i zawsze będzie moim domem. Dalej mam tam mieszkanie. Jestem trochę tu, a trochę tam. Wracam tam, żeby odświeżyć umysł, Mam zresztą bardzo dużo spotkań z projektantami.

Co cię kręci poza biznesem?

Uwielbiam podróżować. Podróże otwierają mi głowę. Lubię też fotografię. Gdy widzę coś inspirującego, od razu robię zdjęcie i wrzucam je na Instagram. 

Katarzyna Pietrewicz
Komentarze (1)

Tomasz Ciesielski
Tomasz Ciesielski18.12.2018, 13:52
Pomysł z wypożyczeniem jest idealny, ale niestety nie na nasz rynek z jednego podstawowego problemu- ludzie nie szanują rzeczy . Nie raz się spotkałem przy współpracy z projektantami że ktoś pożyczał i oddawał rzeczy w stanie śmietnika głównie tyczy to gwiazdek. Wiadomo wszystko zależy od etyki wypożyczającego , czasem normalny człowiek lepiej się zachowa niż gwiazka social media czy celebrytka - a niestety umowy nie są straszakiem na takie osoby
Proszę czekać..
Zamknij