Znaleziono 0 artykułów
04.11.2022

Książka tygodnia: Rosecrans Baldwin, „Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach”

04.11.2022
Los Angeles (Fot. Getty Images)

Los Angeles, złożone z tysięcy kilometrów dróg, jest organizmem zbyt wielkim, by je ogarnąć. Jest piękne i bandyckie, bezlitosne, nieco parszywe, a jednak uwodzące, a przede wszystkim wciągające, niezależnie od konsekwencji. O takim mieście pisze Rosecrans Baldwin.

Dawno temu, w epoce sprzed nawigacji samochodowej, właśnie w Los Angeles uwierzyłem w istnienie Boga. Mieszkałem w Santa Monica, w całkiem miłym hoteliku przy bulwarze Wilshire, ciągnącym się, bagatela, przez 25 kilometrów. Dojechałem tam z lotniska dzięki szczegółowej mapie, w dzikim potoku samochodów i upalnym słońcu. Była jeszcze ludzka godzina, więc postanowiłem pojeździć po mieście. Na głupszy pomysł nie mogłem wpaść.

Dotarłem do oceanu, a potem, byle nie tą samą drogą, pojechałem ku wzgórzom, gdzie mości się Beverly Hills. Skręcałem w zaułki, widziałem tylko bramy, a za nimi podjazdy ku ogromnym rezydencjom, najczęściej ukrytym w zieleni. Gdzieś przystanąłem na piwo, zimne, a mimo to paskudne i słabiutkie, jak wszystkie pospolite piwa w USA. Dlatego nie mogę zwalić na alkohol, że w pewnym momencie dopadła mnie drżączka, granicząca nieledwie z paniką: Gdzie jestem, jak trafić do domu?

Jechałem w tę i we w tę, raz miałem przed sobą ocean, raz góry. Domy raczej niskie, a po lewej, bardzo, bardzo daleko – garść wieżowców Downtown L.A., kompletnie nie po drodze. Nic znajomego, miałem pietra, że wnet się ściemni i nie trafię już nigdzie, nawet do samego siebie. Aż nagle cud: mała uliczka wywiodła mnie wprost na parking hotelu. Jest Bozia.

(Fot. Getty Images)

W następnych dniach, już uzbrojony w mapę grubości kilkusetstronicowej książki, pojechałem na bulwar Hollywood, pełen bezdomnych i knajp, sprzedających koszulki z napisem „Jesteś aktorem? W której restauracji?” (na 100 tysięcy ludzi, którzy z wielkimi nadziejami trafiają do Los Angeles, raptem pięciu uzyska pracę w przemyśle filmowym). Trafiłem do Venice z małymi, kolorowymi domkami, butikami i plażą o rzut beretem. Dotarłem do South Central; ktoś bardzo wiarygodny opowiedział mi potem, że zaszła tam właśnie szczególna zbrodnia: jakiś pan jechał eleganckim kabrioletem, zatrzymał się na światłach i wtedy piłą mechaniczną odcięto mu dłoń powyżej nadgarstka, żeby łatwiej ukraść skrzącego się brylancikami rolexa. Wszedłem do redakcji „Los Angeles Times”, naznaczonej rysami na ścianach po trzęsieniu ziemi. Zajrzałem do Korean Town, gdzie nie było już ani jednego Koreańczyka, wysłuchałem wspaniałej gitarowo-soulowej mszy w czarnym kościele dla middle class (gości sadzano w ławkach, jak w jakimś teatrze), trafiłem do kościółka dla tych naprawdę ubogich. Pojechałem na południe, niemal do San Diego i mijałem ogródki, gdzie stały kiwaki, ciągnące ropę naftową. A ponieważ naczytałem się Raymonda Chandlera, chciałem zobaczyć to, co on widział w swoich kryminałach: miasto gwałtu, bezlitosne i nieco parszywe, a jednak uwodzące urokiem prowokacji, dzięki czemu chce się wejść, nie myśląc o konsekwencjach.

O takim Los Angeles pisze Rosecrans Baldwin, o mieście, a właściwie skupisku niemal stu miast i miasteczek, zbyt wielkim, by je w jakikolwiek sposób ogarnąć. To organizm, złożony z tysięcy kilometrów dróg; Bulwar Zachodzącego Słońca ma długość 35 kilometrów, raz jest piękny, raz bandycki. To rewir, zawiadujący największą w USA siecią więzień, ale też największą amerykańską gospodarką, silniejszą niż naftowa potęga Arabii Saudyjskiej. Opowiadano mi, że w L.A. jest największa w Stanach sieć komunikacji publicznej. I bardzo dobrze, szkoda tylko, że jej zupełnie nie widać.

L.A. jest też centrum biznesu, centrum finansowym, niekoniecznie przejrzystym, jako że dużo kasy to narkodolary. Baldwin uważa, i ma rację, że Los Angeles odgrywa w XXI wieku taką samą rolę, jak w ubiegłym metropolie wschodniego wybrzeża, Nowy Jork czy Filadelfia, które już dawno przeskoczył. Żeby było śmieszniej, Los Angeles to największe przedmieście samego Los Angeles. Kto spyta, gdzie leży centrum tego miasta, nie uzyska jednoznacznej odpowiedzi.

Bo może nie uzyska żadnej? Rosecrans Baldwin twierdzi i przedstawia żelazne dowody, że samotność w Los Angeles jest większa niż gdzie indziej, bardziej dotkliwa i raczej nie do przeskoczenia. Umówmy się – o tym samym pisali Chandler i wiecznie napity poeta Charles Bukowski, o tym śpiewali The Doors, kapela oczywiście z L.A.

Wierzę im, bo pisali mądrze i śpiewali pięknie, ale też wierzę jakoś umiarkowanie. Mocniej nie mogę, skoro przy Wilshire Boulevard doznałem opieki Bozi.

Świetna książka.

(Fot. materiały prasowe)

Rosecrans Baldwin, „Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach”, tłumaczenie Filip Łobodziński, wydawnictwo Czarne

Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”
Proszę czekać..
Zamknij