Znaleziono 0 artykułów
16.10.2019

Scenarzysta „Bożego ciała”: Bez dogmatu i bez publicystyki

16.10.2019
Mateusz Pacewicz (Jan Bielecki/East News)

Film Jana Komasy ma się doczekać serialowej adaptacji w Hollywood, powalczy o Oscara, a w Polsce obejrzały go już setki tysięcy widzów. Scenariusz o podszywającym się pod księdza chłopaku z poprawczaka napisał debiutant Mateusz Pacewicz. – Religia może być dziś narzędziem wykluczenia społecznego, może być nadużywana jako legitymizacja władzy, a może być bezradna wobec rzeczywistości – mówi scenarzysta. 

Napisałeś scenariusz na podstawie własnego reportażu.

Zaczęło się jeszcze wcześniej, od obsesyjnej wręcz fascynacji przypadkami fałszywych duszpasterzy. W klasie maturalnej po raz pierwszy natrafiłem na tabloidowe artykuły na ten temat. Od razu pomyślałem, że to pomysł na film. Czasem podszywanie się pod księdza trwa krótko – chodzą tylko po kolędzie. A innym razem intencjonalnie albo w wyniku zbiegu okoliczności – przeradza się ono w bluźnierczą z punktu widzenia Kościoła posługę. W Polsce takich przypadków jest sporo. Samo w sobie jest to jakoś symptomatyczne. 

Mateusz Pacewicz (Fot. Maciej Kosycarz/KFP/Reporter)

Długo próbowałeś rozwinąć tę historię. Moment przełomowy nastąpił na imprezie…

…na której mój dobry kumpel opowiadał anegdotę o tym, że jego sąsiad udawał księdza. To był Kamil, bohater mojego reportażu. Po roku namów zgodził się na rozmowę. Wyszła z tego krótka książka non fiction i reportaż „Kamil, który księdza udawał” w „Dużym Formacie”. Wiedziałem, że to nie będzie koniec. Przy okazji tej historii zacząłem natrafiać na kolejne, w których były różne elementy stawiające coraz więcej pytań. Głównie o to, jak się ma rola społeczna, którą przywdziewamy, do naszej prawdziwej tożsamości. To był dla mnie najważniejszy temat. 

Swój pomysł przyniosłeś do znanego scenarzysty, Krzysztofa Raka.

Zgłosiłem się do niego z gotowym już opisem fabuły. Dopiero ostatnio, co świadczy o jego niesamowitej kulturze osobistej, powiedział mi, że przyszedł na to spotkanie przekonany, że ja mu chcę tę historię dać do napisania.

Nic dziwnego. Nie miałeś przecież żadnego doświadczenia scenopisarskiego.

Nie miałem żadnych papierów na to, że jestem w stanie napisać reklamę, a co dopiero scenariusz do pełnometrażowego filmu fabularnego. I to jest moim zdaniem wielkość Raka, której do dziś nie rozumiem, choć jestem jej wielkim beneficjentem. On, 20 lat starszy, wtedy świeżo po „Bogach” i w trakcie „Sztuki kochania”, na najwyższej możliwej pozycji. A z drugiej strony ja – oświadczam, że potrzebuję 1300 złotych miesięcznie, żeby pisać. Zdziwiony tą arogancją, ale jednocześnie do mnie przekonany, zaczął mi płacić. Ale ważniejsze było to, że mi zaufał. Ja oczywiście jestem bardzo cierpliwy. Nie byłbym zdolny przez osiem lat pracować nad jednym projektem, gdybym taki nie był. Ale po tylu latach bywało różnie, a on mi pomagał emocjonalnie. To dla mnie taka ojcowska figura. Z tego wyszedł tekst, który w 2016 roku wygrał drugą nagrodę na konkursie scenariuszowym Script Pro. Tym tekstem się podzieliliśmy z różnymi reżyserami i reżyserkami. Reakcje były różne. Ta Janka Komasy była niesamowita.

O dziwo z Jankiem długo pracowaliście wyłącznie korespondencyjnie.

Zaczęło się od dwóch e-maili. Janek wysłał e-maila Krzyśkowi. Napisał, że w scenariuszu brakuje zagrożenia. Upatrywał go w kibicowskich albo mafijnych porachunkach. Ja z tych jego pomysłów wyciągnąłem ton, ale bez maczet i mafii. Zabawne było to, że Janek był przekonany, że ja mam pięćdziesiąt kilka lat! Zarzucał mi w tym e-mailu, oczywiście uprzejmie, że dzisiaj młodzi ćpają, piją, uprawiają seks bez zobowiązań, a ja, stary piernik się nie znam. Rak posłużył nam za swata. Zrobiliśmy z Jankiem do tej pory dwa filmy [drugi to oczekujący na premierę „Sala samobójców. Hejter”]. To układ partnerski: bardzo dużo sobie dajemy w pracy, ale jednocześnie na etapie tekstu ja mam ostatnie słowo, na etapie realizacji – on. 

Jan Komasa, Bartosz Bielenia, Aleksandra Konieczna, Eliza Rycembel, Mateusz Pacewicz na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni (Fot. Wojciech Strozyk/REPORTER)

Dziś w rozmowach o „Bożym ciele” na pierwszy plan wysuwa się religia, ale, tak jak wspominałeś, to nie był twój priorytet.

To dlatego, że Kościół jest tak palącym tematem w polityce. Ale mnie od początku najbardziej fascynował uniwersalny aspekt tej historii. Głównym zjawiskiem politycznym, kontekstem, który był dla mnie istotnym punktem odniesienia, była katastrofa smoleńska. Temat mitologizacji traumy i coś, co mój brat nazywa lojalnością wobec traumy – niechęć do wyjścia poza nią, do oczyszczenia się z tych emocji. To szalenie polska postawa. Ważnym punktem odniesienia był reportaż „Gorejący krzew” Wojciecha Tochmana. Chciałem dotknąć tematów związanych z naszą tożsamością narodową, ale towarzyszyła mi też intencja, żeby te elementy odnosiły się także do małej społeczności. Dłubałem w tej historii za rządów PO, a premiera jest za PiS-u. Nie ma co gonić rzeczywistości filmami, bo rzeczywistość, zwłaszcza obecnie, czasami tak goni, że tej filmowej reakcji nie da się nigdy na czas wymierzyć. 

Mateusz Pacewicz (Fot. Maciej Kosycarz / KFP / REPORTER)

Daniel grany przez Bartosza Bielenię to niejednoznaczna postać. Jak go tworzyłeś?

Nad swoimi projektami pracuję bardzo analitycznie. Miałem kiedyś serię grafów, na których było 14 różnych obliczy Daniela. Szukałem w nim figury trickstera – bardzo pierwotnego bohatera, brawurowego, aktywnego. Który działa, przywdziewając różne maski i poprzez konflikty wynikające z różnych tożsamości, w które się ubiera. To od razu była postać polifoniczna. Były też bardzo konkretne odniesienia. Dużo czytałem o Menocchio, XVI-wiecznym młynarzu z Włoch, bohaterze książki „Ser i robaki” Carla Ginzburga. To przeuroczy heretyk. Według jego kosmogonii świat się tak ściął jak ser i anioły pojawiły się w nim tak jak robaki. Został spalony na stosie przez inkwizycję, ale dopiero po paru latach więzienia. 

Z perspektywy Kościoła Daniel jest heretykiem.

Nie wiem, czy tak jest, bo nie jestem osobą religijną, ale z mojej zewnętrznej perspektywy mam często poczucie, że zwłaszcza w chrześcijaństwie jest bardzo dziwna relacja pomiędzy herezją a dominującym porządkiem. Samo chrześcijaństwo zrodziło się jako herezja, a później się dzieliło przez rozmaite oskarżenia o herezję. Więc uważam, że herezja w jakimś sensie jest napędzającą siłą chrześcijaństwa. 

Stały przeciwnik, siła napędowa, inspiracja…

Taki love and hate relationship. To dobrze widać w „Serze i robakach”. Inkwizytorzy maglowali go przez 20 lat. To, co on głosił, było jak na tamte czasy ekumeniczne. Gdyby urodził się Turkiem, toby wyznawał, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga i tak dalej. Miał swoje metafory, głównie gastronomiczne, bardzo urocze. Czuć, że oni nie mogli przestać go słuchać, to było dla nich tak ciekawe, że go nie chcieli palić. W końcu po 20 latach się ugięli. A co do inspiracji, to były też trochę bardziej komediowe, np. „Rewizor” Gogola. Ktoś zostaje wzięty za kogoś, kim nie jest, ale nieporozumienie prowadzi do odsłonięcia prawdy. Inspirowałem się też Olgą Tokarczuk. Rak mi polecił, właśnie ze względu na herezje, jej „Księgi Jakubowe”. I Nowy Testament, który przeczytałem pierwszy raz w życiu. „Ewangelia według świętego Mateusza” Pasoliniego, która była bluźnierstwem, ale dostała masę nagród od Watykanu. To też ciekawy przypadek: on tam obsadził nieprofesjonalnych aktorów z klasy ludowej w najważniejszych rolach… O właśnie, jak jesteśmy przy lewicowości, to też latynoskie lewicowe interpretacje chrześcijaństwa zawsze mnie fascynowały. Sam jestem ateistą katolickim.

Czekaj, a kto to jest katolicki ateista?

Bóg, w którego się nie wierzy, to też jest jakiś konkretny Bóg. Nie wierzę w Boga katolickiego, ale jego nieobecność mnie definiuje. Jest to kontekst kulturowy, którym bardzo silnie nasiąkłem. Byłem bardzo wierzący od 9. do 11. roku życia. Potem płynnie z Jezusa Chrystusa przeniosłem tę energię na Kurta Cobaina. 

Wasz film to nie tylko opowieść o nietypowym heretyku, ale też niesztampowo pokazana polska wieś. Celowo?

Mimo że spędziłem trochę czasu na polskich wsiach, to czuję się totalnym mieszczuchem. Dlatego przy pracy towarzyszył mi silny niepokój. Nie chciałem egzotyzować tego miasteczka. W polskim kinie często ludzie z prowincji – zresztą widać to przy pracy z ekipami filmowymi – są pokazywani jak dzicy. Dla nas punktem odniesienia była Skandynawia. Dzięki kostiumom i charakteryzacji udało się stworzyć uniwersalny świat. To nie Polska B ani C, którą demaskujemy. W Polsce elity kulturalne i artystyczne wchodzą często w wyższościowy ton. To śmieszne, bo przecież jesteśmy całkowicie chłopskim narodem. W przypadku tego tekstu miałem poczucie, że taki ruch zabrałby stawkę tej historii. Że jeśli to nie będzie historia o ludziach, tylko o jakiejś polskiej prowincji, to automatycznie jest to dla mnie opowieść o głupkach, którzy się dali nabrać, bo są zacietrzewieni i nie sprawdzili nowego księdza. A mi zależało, żeby nie robić z tego komedii. 

Odczytania filmu są niejednoznaczne. Spodziewałeś się tego?

W Toronto po premierze amerykańskiej podeszła do mnie Amerykanka, po akcencie bym strzelał, że z Teksasu, i podziękowała za taką żarliwą obronę chrześcijaństwa. Nie przejąłem się tym specjalnie, ale zdziwiłem. A potem podszedł uroczy sześćdziesięcioparolatek – Polak żyjący w Kanadzie, „bo jest LGBT”. Tak jakby było wiadomo, że w Polsce nie bardzo chce się żyć. I dziękuje mi za „strasznie mocny atak na chrześcijaństwo i na tę hipokryzję, i na tę beznadzieję polskiej kościółkowej mentalności”. Taka reakcja to też przesada. Ale oczywiście powiedziałem mu, że jeśli tak odebrał film, to jego święte prawo.

Cieszysz się, że film wywołuje tak silne emocje?

Bardzo. Do hotelu wróciłem z poczuciem głębokiego spełnienia. Moim celem było przejść tak jak Tom Cruise w „Mission: Impossible” między laserami, które uruchomiają alarm. Musiałem lawirować, tworząc historię, a potem lawirował Janek, który miał dokładnie taką samą intencję. Mam wrażenie, że wszyscy robili ten film, jakby nie mieli poglądów politycznych. To pozwoliło uniknąć jednoznacznej publicystyki. Zaletą tej historii jest to, że każdego zmusza do konfrontacji z różnymi pytaniami. Nawet jeżeli chcesz zobaczyć w tym filmie bardzo dużą krytykę Kościoła, to nie możesz przy okazji nie postawić sobie pytania, czy możliwe jest w ogóle wybaczenie poza kontekstem religijnym. Z kolei jeśli chcesz zobaczyć w tym filmie opowieść o tym, jak piękna, niezwykła i potrzebna jest religia, to też bardzo dużo rzeczy od tej interpretacji odstaje. Religia może służyć konserwowaniu ludzi w mechanizmach kozła ofiarnego. Może być narzędziem wykluczenia społecznego, może być nadużywana jako legitymizacja władzy, jak to robi filmowy wójt. Może być też bezradna wobec rzeczywistości, co pokazuje postać proboszcza. I w sumie przez to tak naprawdę wspiera zło. Dla mnie wydźwięk filmu jest jasny. To opowieść o tym, że prawdziwe chrześcijaństwo musi dzisiaj zmagać się z instytucją Kościoła, a nie przez tę instytucję się wyrażać.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij