
Prawo sequelu bywa brutalne. Za drugim razem mało komu wychodzi tak samo dobrze. Marcin Masecki ponownie sięgnął po utwory południowoamerykańskie i przetłumaczył je na język europejskiej muzyki klasycznej. I za drugim razem – wbrew uzusowi – wyszło mu lepiej.
Kto tego nie śpiewał. Elvis Presley, Nat King Cole, Chris Isaak. Plácido Domingo za swoje wykonanie dostał nagrodę Grammy, Frank Sinatra ze swoją interpretacją zdominował listy przebojów w USA. Każda kolejna wersja wzmacniała pozycję jednego z najważniejszych utworów w historii muzyki latynoamerykańskiej. Imponujący sukces jak na piosenkę napisaną przez podlotka. „Bésame mucho” –żarliwy manifest niezrealizowanego pożądania, napisała młoda dziewczyna – wówczas szesnastoletnia Consuelo Velasquez, meksykańska pianistka i kompozytorka, która tym utworem rozpoczęła długą i udaną karierę. Mówi się, że sama Velasquez, posłuszna wychowanka konserwatywnej szkoły prowadzonej przez siostry zakonne, nie miała zbyt wielkiego doświadczenia w romansach, a piosenkę o namiętnych pocałunkach napisała po tym, jak przypadkiem zobaczyła na ulicy Mexico City całującą się parę. – Nie dowiemy się już, czy Consuelo Velasquez naprawdę nie całowała się z nikim, zanim skomponowała swój wielki przebój. Ale faktem jest, że wyszedł jej utwór pełen młodzieńczej energii, w końcu była nastolatką. Dziewczyną, która dopiero staje się kobietą. Ale też dziewczyną, która już na starcie kariery pisze taki wielki numer. To trudne do udźwignięcia, bo ledwie się rozkręcasz, a ludzie chcą, żebyś śpiewała tylko ten jeden hit – opowiada pianista, kompozytor, dyrygent i pedagog Marcin Masecki.
Marcin Masecki na nowej płycie porywa się na utwór „Bésame mucho”
Grywał już przedwojenny polski jazz, tworzył muzykę do filmów i teatru, regularnie koncertuje z repertuarem klasycznym, tak solo, jak w asyście orkiestr. A od niedawna sprawdza się również w ożywczo autorskich interpretacjach utworów z Ameryki Łacińskiej. Jego najnowszy album zamyka właśnie wspomniane „Bésame mucho”. I jest to wykonanie niepodobne do wcześniejszych. Velasquez błagała o czułość w melodramatycznej balladzie, a Masecki zwięzły, radiowy format rozwija do konceptualnego poematu – w jego wersji ekspresyjna kompozycja nie wytraca uczucia, wręcz przeciwnie. Pianista niuansuje przekaz emocjonalny, dociąża go szlachetną melancholią. „Bésame mucho dojrzewa”. – To wciąż piosenka, ale używam jej do zbudowania szerszej opowieści. Wywodzę się w końcu z tradycji europejskiej, a my w Europie lubimy symfonie i opery. Lubimy grube książki i długie filmy. Umiemy posługiwać się czasem – mówi.
„Boleros y Masecki” to szlachetna kontynuacja „Boleros y más”
„Boleros y Masecki” to kontynuacja eksploracji, których muzyk podjął się na wydanym dwa lata temu albumie „Boleros y más”, gdzie również dokonywał dekonstrukcji i rekonstrukcji klasyków muzyki latynoskiej, choć może wtedy w jego interpretacjach było mniej zuchwałości.
– Już tytuł wskazuje, że na nowej płycie jest więcej mnie. Biorę na warsztat utwory latynoamerykańskie i przepuszczam je przez siebie. Przez swoje emocje, przez swoją perspektywę. Nie odtwarzam tego, co aktualnie dzieje się na przykład w muzyce meksykańskiej, a sprawdzam, jak my tutaj, z naszą tradycją, możemy czytać kulturę Meksyku. Ani ja, ani muzycy z mojego zespołu nie udajemy Latynosów. Nie ścigamy się z Kolumbijczykami. Gdybym słyszał, jak wenezuelski pianista gra Chopina, wolałbym, żeby nie udawał polskich pianistów, bo to i tak mu się nie uda, a włączył do swojej gry elementy ojczystej kultury – mówi artysta.
Masecki spędził kawałek dzieciństwa w kolumbijskim miasteczku Popayán.
– Niewielka miejscowość, 100 tysięcy mieszkańców, postkolonialna architektura, wszędzie białe domki. Idealny klimat, przez cały rok temperatura utrzymuje się na stałym poziomie 23 stopni, a bliskość równika sprawia, że dzień zaczyna się o ósmej rano i kończy o ósmej wieczorem – niezależnie od pory roku. Idylla. Wstawałem, wybiegałem na ulicę, gdzie toczy się większość życia, bawiłem się z dzieciakami. Mama wołała na obiad, a po obiedzie to samo, znów ulica i zabawa – wspomina. Jak brzmiało to miasto? – Dla mnie Popayán to przede wszystkim zapachy. Klatek schodowych, drzwi, mojego pokoju. Zapach rzeki. Jest takie stereotypowe przekonanie, że każdy muzyk ma obsesję na punkcie dźwięku i ciągle nasłuchuje, a ja odbieram rzeczywistość innymi zmysłami, one są dla mnie ważniejsze. Może dlatego w muzyce zawsze była dla mnie istotna opowieść. Nie bez powodu gram na rozstrojonym pianinie. Nie obchodzi mnie, żeby wygrywać idealnie brzmiące dźwięki. To nieważne, czy instrument stroi czy nie stroi. Ważna jest relacja między dźwiękami, jak się układają w czasie i jaką stworzą historię. Do takiego podejścia do muzyki staram się przekonać publiczność.
Masecki wyznaje, że nowa płyta to zapis pytań bez odpowiedzi i intymny dialog z duchami
Na poprzedniej płycie zastanawiał się głośno, na ile dzieciństwo w Ameryce Południowej ukształtowało jego muzyczną wrażliwość. Stawiał ważne pytania. – I na szczęście wciąż nie znalazłem na nie odpowiedzi – mówi. – Rozmawiałem ze znajomym kontrabasistą, który ostatnio rzadziej grywa. Wyznał mi, że nie wie, co miałby grać, bo w głowie ma same pytania i wątpliwości, a żadnych odpowiedzi. Powiedziałem mu, że właśnie chcemy usłyszeć te wszystkie pytania! I ja na nowej płycie dalej sprawdzam, czym jest dla Polaków muzyka latynoska. Jaka jest tożsamość muzyka w dzisiejszym świecie, kiedy mamy internet i połączenie ze wszystkim, więc każdy może być zewsząd? I dalej prowadzę ten swój dialog z duchami. Mieszkałem w Kolumbii jako dziecko, moja żona pochodzi z Argentyny, moi dziadkowe uciekli przed Holokaustem do Ameryki Południowej i tam się poznali, a w domu w San Francisco, dokąd wyjechałem z mamą po rozstaniu rodziców, w kółko leciało „Cachito” w wykonaniu Nat King Cole’a, meksykańska piosenka śpiewana po hiszpańsku, ale z siermiężnym amerykańskim akcentem… Ale czy to wystarczy, żebym mógł powiedzieć, że salsa czy bolero są moje? Czy na pewno czuję muzykę latynoską? A może to wciąż odległe mi, egzotyczne estetyki?
Masecki szuka na przykład połączenia między latynoskim organicznym przeżywaniem sztuki a europejską skłonnością do filozoficznej zadumy
Na płycie Boleros y Masecki te tytułowe bolera, walce z Wenezueli, paragwajska guarania czy zrodzone na Dominikanie merengue są zdecydowanie jego, a trzeba wyobraźni, inteligencji i odwagi, by z rozmachem i powodzeniem tak określone (wiekiem, liczbą interpretacji) utwory poprowadzić w nowym kierunku. Masecki dostrzega różnice w kulturach, szuka na przykład połączenia między latynoskim organicznym przeżywaniem sztuki a europejską skłonnością do filozoficznej zadumy. – Kultura Ameryki Łacińskiej jest bardziej bezpośrednia. Kolumbijczyk czy Paragwajka dostrzegają piękno, kochają je, zachwycają się, i to im wystarczy. A Europejczyk będzie sobie zadawał pytanie, dlaczego kocha piękno i czy kochając piękno, na pewno kocha piękno. Żadna z tych postaw nie jest w stu procentach moja, jestem gdzieś pomiędzy.
Coś nas łączy? – Pewna peryferyjność – odpowiada Marcin Masecki. – To niefortunne generalizowanie, bo Ameryka Południowa to wielość tradycji i kultur, ale już Gombrowicz zwracał uwagę na wspólny mianownik, czyli kompleks względem starej Europy. Uzasadniony historycznie, bo gdy przyjeżdża z zewnątrz ktoś bardzo silny i narzuca swoje rządy, bijąc i zabijając, to trudno budować na tym gruncie coś własnego. Ale to także kompleks niepotrzebny, bo Ameryka Południowa jest kontynentem wielkiego kulturowego potencjału. To taki nastolatek, rozwibrowany, bujny, ale cały czas się stwarzający na nowo i cały czas wstydzący się tej mądrej Europy. Dokładnie jak Polska w relacji z Zachodem. Patrzymy na kraje Europy Zachodniej i zazdrościmy im, ale one nam też – naszego nieokiełznania i energii. A Ameryce Południowej – szaleństwa. Polacy i Latynosi są podobnie dzicy. To nasza siła – mówi. Dostrzegalna, zwłaszcza gdy dramatyczny, miejscami wręcz kiczowaty sentymentalizm na stałe wpisany w latynoską ekspresję okazuje się kompatybilny z europejską muzyką klasyczną. Nic nie zgrzyta, gdy Masecki rozbiera na części pierwsze melancholijny walc wenezuelski, by zbudować z tych puzzli epicką symfonię. Jego „Miranda” jest niezwykle przygodowa, intensywna, wciągająca. Zresztą jak cały album „Boleros y Masecki”.
Całą rozmowę z Marcinem Maseckim można przeczytać w październikowym numerze „Vogue Polska”. Możesz go zamówić z wygodną dostawą do domu.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.