
Londyńskie Design Museum właśnie otwiera poświęconą mu wystawę, na której mnożą się wspomnienia, ciuchy, ulotki, zdjęcia, rysunki, instrumenty i dodatki. Istniejący raptem 14 miesięcy Blitz Club odcisnął tak wyraźne piętno na brytyjskiej scenie modowej, muzycznej i artystycznej, że jest ono odczuwalne nawet 45 lat później.
Zasady są brutalne, ale logiczne, dlatego bez zmian obowiązują do dziś w każdym klubie, do którego warto się wbić. Zasada numer jeden – przed 22 pojawiają się wyłącznie turyści i desperaci, omamieni nadzieją, że ta noc jest do innych niepodobna, że tym razem uda im się przedostać do środka. Nie uda się, będą wyłącznie tłem legendy o bezwzględnej selekcji na wejściu. Zasada numer dwa – potrzeby fizjologiczne załatwiamy na zapas, w klubie łazienki są przeznaczone do pudrowania nosa, co każdy rozumie, jak chce. Łazienki są też koedukacyjne, żeby klient nie musiał marnować czasu na rozważania, gdzie jest jego miejsce. Trzecia zasada – żelazna, nierdzewna: wyglądasz – wchodzisz, nie wyglądasz – wypad. Nie chodzi o piękno, o konwencjonalną urodę i elegancję z butiku. Przepustką do klubu Blitz w Londynie w 1980 roku jest pomysł na siebie, osobowość wymalowana na twarzy eyelinerem i szminką, opakowana w ciuchy, których nie da się kupić, trzeba je sobie samemu zaprojektować i uszyć lub wyżebrać u studentów wydziału mody, trendem będą potem. Być pełnoprawnym „Blitz Kid” to znaczy być zjawiskiem wizualnym, niepodobnym do nikogo poza samym sobą, i tak co tydzień o tej samej porze. Ale powiedzieć czy choćby pomyśleć o sobie – „Jestem Blitz Kid” lub „Mój styl to New Romantic” – to czysty cringe. Blitz jest przystanią indywidualistów, którzy z definicji nie podlegają żadnemu obrandowaniu.

Którym sobą dzisiaj będę?
George O’Dowd, wkrótce znany jako Boy George, i Stephan Linard, niebawem projektant mody, klubowy makijaż robią dwie godziny przed początkiem imprezy w domu towarowym Selfridges. Na stoisku Madeline Mono Make Up nie żałują przede wszystkim pudru i mascary, a na pytanie ekspedientki, czy zamierzają coś kupić, odpowiadają: „Oszalałaś” i już są w dziale z perfumami. Pora na bułgarski prysznic. Obaj mieszkają w samym sercu miasta, ale na squacie. Woda z kranu, jeżeli w ogóle cieknie, jest zimna jak wódka i ciurka po kropelce, wymyć się porządnie nie można, a między ludzi wyjść przecież trzeba.

Zanim zacznie się noc z wtorku na środę George, Stephen oraz około 148 regularnych bywalców Blitza dyscyplinują włosy lakierem i ustalają: którym sobą dzisiaj jestem? Femme fatale z niemego kina czy przybyszem z Marsa? Arabskim szejkiem, sycylijską wdową czy może jednak dezerterem. Od tej decyzji zależą losy świata, tzn. reputacja Blitz Clubu jako inkubatora oraz porodówki lat 80.

Billy’s: Poligon doświadczalny i akademik w jednym
Jak to zwykle ze stylem bywa, lata 80. przyszły na świat trochę przed czasem i niedokładnie tam, gdzie głosi legenda. Pierwsi romantycy nowej generacji raz w tygodniu ściągali do klubu Billy’s w londyńskim Soho już jesienią 1978 roku. Skąd wiedzieli, że tam będą u siebie? Z butików z awangardową modą, w Londynie było ich wtedy aż dwa – Vivienne Westwood oraz PX. Jak wspomina Graham Smith, świadek naoczny: „Londyn przypominał powojenny Kraków” – chłopak ewidentnie w Polsce nigdy nie był. Klubem Billy’s zarządzał niejaki Vince: czarny, 193 cm wzrostu, skórzany płaszcz, fedora, na palcach jak parówki pół jubilera: sygnety, kardynalskie pierścienie, diamenty. Vince wyraża zgodę, by noc z wtorku na środę należała do dzieciaków, których zwabią Steve Strange i Rusty Egan – ledwo pełnoletni, a już poocierali się o soul, punk, no i przede wszystkim zainfekowani Davidem Bowiem.
Początek tygodnia to idealny moment, w Londynie jest cicho, pusto, grzecznie, kibole i oprychy z przedmieścia wycieczki do centrum robią sobie wyłącznie w weekendy. Soho ma wprawdzie reputację dzielnicy grzechu, nielegalnych interesów i rozlanej krwi, ale nieprzystosowanych do praworządności i mieszczańskości lubi, dzieci będą bezpieczne. Dla studentów pobliskiego Central St Martin’s College Billy’s jest trochę akademikiem, a bardziej poligonem doświadczalnym, na ile można być oryginalnym i ujść z życiem. Rusty Egan robi za DJ-a, gra to, czego w klubach i dyskotekach nie słychać, post punk wymieszany z antypopem: T-Rex, Kraftwerk, La Düsseldorf, Roxy Music, ale tylko z płyty „Viva!”, no i przede wszystkim Bowie, bardzo dużo Bowiego. Bo czy to się podoba, czy drażni, David jest królem, ojcem chrzestnym lat 80., dowodem na to, że w Zjednoczonym Królestwie nawet pod rządami tragicznej Margaret Thatcher można pędzić do przodu, być obywatelem świata oraz władcą swojej młodości.

Przeprowadzka do Blitza i zaczątek sławy
Vince trochę za szybko zorientował się, że wtorkowe imprezy ściągają do Billy’s towarzystwo, co tu dużo mówić, innej kategorii niż jego zwyczajowa klientela. Chce wycisnąć z ludzi więcej, nie rozumie, że dzieci tylko poprzebierały się za bogatych, ich jedynym kapitałem jest fantazja, brawura oraz bezczelność. Trudno, po trzech miesiącach pora na przeprowadzkę z Soho do Covent Garden, z Billy’s do Blitz. Pod wieloma względami jest to awans: więcej miejsca, ładniejsze wnętrze, St Martin’s w zasadzie za rogiem. Ale tu też długo nie zabawią, od lutego 1979 roku do października 1980. Dość, by wydarzył się ważny kawałek historii. Przez klub przedefilują ludzie za chwilę sławni, wpływowi, autorytety, to oni będą decydować, czego słuchać i co nosić do końca XX wieku, a nawet i dłużej.
Oddzieleniem jednostek naprawdę kreatywnych od podróbek i totalnych nieporozumień w Blitz zajmuje się sam Steve Strange, imię prawdziwe, nazwisko nie. Do Londynu przybył z Walii z torbą pełną ciuchów bardziej na scenę niż na życie: różowa sukienka, mundur oficera, kombinezon mechanika samochodowego, surduty, szale, boa z piór. Każda z tych rzeczy wymaga innej oprawy, dlatego jednej nocy Steve ma makijaż typu „mgła na wrzosowiskach”, tydzień później jego usta kipią karmazynem, często goli brwi, nie oszczędza się, co nie umyka uwadze gości. Nakrycia głowy dostarcza mu Stephen Jones, postać buduarowo-bajkowa, szalony kapelusznik i zarazem lord z Jane Austen. Ulubioną modelką i muzą Jonesa jest Kim Bowen, wkrótce stylistka numer jeden w Londynie i Los Angeles. Jak większość Blitz Kids w środę rano Kim musi poudawać zdolną do pracy w Virgin Megastore, gdzie doradza, jaką płytę kupić. Zjawia się jako Elżbieta I, bo poprzedniej nocy miała akurat królewską fazę. Z Kim konkurować ośmiela się wyłącznie Marilyn – w papierach Peter Robinson, zawsze w szpilkach, dopasowanej kiecce z dekoltem, z platynowym blondem pogniecionym gofrownicą. Marilyn nie wolno spuszczać z oczu, bo zaraz coś zwędzi. Nawet gdy nagra hit „Calling Your Name” i pokażą ją w telewizji, ręce nie przestaną Marilyn świerzbić. W Blitz David Bowie organizuje casting do teledysku „Ashes to Ashes”. Podniecenie przekracza dopuszczalne normy, chociaż wszyscy udają, że to nic wielkiego. Zapada decyzja: Elise Brazier, Steve Strange, Judith Frankland i Darla Jane Girloy. Czworo Blitz Kids dostanie po 50 funtów za dzień pajacowania na pustej plaży. Bycie sobą zaczyna przekładać się na realne zyski, a to przecież dopiero początek dekady i pierwsza faza fame’u.

Zainspirowany specjalnym wydaniem wiadomości BBC o tym, że Londyn znów jest cool i przypomina siebie z lat 60., do Blitza dociera Mick Jagger. Przychodzi późno, pijany z jakąś fanką arystokratką na ramieniu. Stojący na bramce Steve Strange mówi: sorry, mistrzu, mamy komplet. „Wiesz, kim jestem?” – cedzą najsłynniejsze pomarszczone usta świata. „Wiem, że jak cię wpuszczę do środka, wszyscy możemy stracić pracę”. Strange nie przesadza, straż pożarna robi na Blitz Club naloty, przeliczają gości, jeśli będzie więcej niż 150, koniec imprezki. To nic, że klub jest mekką, że debiutowali tu Spandau Ballet i Visage, że tu narodził się trudny do zdefiniowania, ale uroczo nazwany styl New Romantic – jeszcze jedna mutacja brytyjskiego dandyzmu. Nic nie jest ważniejsze od bezpieczeństwa i higieny pracy.
Ostatnie kameralne wcielenie idei
Blitz jako lokal po 14 miesiącach zostaje zamknięty, Blitz jako formuła podlega nieustannej reinkarnacji. St. Moritz, Le Kilt, Hell, Club for Heroes, Camden Palace – każdy z tych lokali tworzą ci sami ludzie, pod względem wizualnym oraz w kwestii oprawy muzycznej co najmniej dwa sezony przed konkurencją. Ale o ile Blitz był kameralną niszą, Camden Palace jest już międzynarodową instytucją, zbyt rozpasaną, by pomieścić samych kreatywnych. Drzwi zostają otwarte szerzej, wchodzą pieniądze, z nimi niebezpieczne formy rozrywki, komercja pożera ideę estetycznej elity.
Po raz ostatni tak, jak być powinno, czyli kameralnie, wśród samych swoich, jest w Hell. Tam ponownie objawia się Bóg, czyli Bowie, posłuchać, popatrzeć, być może zainspirować się. George O’Dowd nadal nie jest Boyem George’em, bardzo cierpi z powodu sukcesu Spandau Ballet, w Hell oficjalnie pracuje jako szatniarka, chociaż wszyscy wiedzą, że jest wizytówką instytucji. Dopóki nie przyłapią go na „oczyszczaniu” kieszeni płaszczy, do klubu przychodzi w stroju kapłanki, zepsutej zakonnicy, paznokcie maluje czarnym lakierem, ogryza skórki i spontanicznie potrafi puścić taką wiązankę, że słuchającym więdną uszy oraz kurczą się lisie kity.
Tej nocy, gdy Hell nachodzi Bowie, George postanawia nawiązać z Bogiem dialog, na swój sposób podziękować mu za bycie inspiracją – bez Bowiego nie byłoby klubu, nie byłoby ucieczki od thatcheryzmu. Zmierza ku idolowi krokiem gejszy, patrzy w drugą stronę, niech wpadną na siebie „przez przypadek”. Wpadają! Bowie mówi: „Cześć! Wyglądasz jak Klaus Nomi”. „Przepraszam, kto? Ten świr śpiewający operowym głosem?”. George wykręca piruet na wysokim obcasie i pędzi do szatni. Został znieważony, krew w nim kipi. Bowie jako koncept jest OK, ale Bowie-zrealizowany pomysł to towar mocno przereklamowany, tak sobie myśli i dokładnie to będzie mówić, gdy wreszcie stanie się sprawiedliwość i zostanie sławny. Póki co walczy z bólem, powstrzymuje łzy, żeby makijażu szlag nie trafił, żeby tylko tusz do rzęs nie pobrudził rękawów neogotyckiej sukni Stephena Linarda, bo w Blitz i wszystkich jego późniejszych wcieleniach styl jest wszystkim.
Wystawa „Blitz: the Club That Shaped the 80s” otworzyła się w londyńskim Design Museum 20 września 2025 roku i potrwa do 29 marca 2026 roku.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.