Znaleziono 0 artykułów
26.06.2018

Sławomir Idziak: Wyjście z kina

26.06.2018
Sławomir Idziak (Fot. Piotr Janowski)

W jego podwarszawskim ogrodzie natknęłam się na wielki autobus. Nie jest to typowe wyposażenie ogródka światowej sławy operatora, już prędzej spodziewałabym się tam gigantycznego basenu. Tymczasem to właśnie ów pojazd znajduje się dziś w centrum zawodowego życia Sławomira Idziaka. Przy domowym cieście z kawą opowiedział mi o tym, gdzie i w jakim celu jeździ tym wehikułem, który darzy niezwyczajną miłością, a także o tym, dlaczego nie chce już stawać za kamerą na hollywoodzkim planie. 

Czy śledził pan to, co działo się na ostatnim festiwalu w Cannes?

Wiem, o co pani pyta. Nie śledziłem, ale oczywiście wiadomość o nagrodzie dla Pawła Pawlikowskiego za reżyserię „Zimnej wojny” szybko do mnie dotarła i jestem szczęśliwy, że w światowej pierwszej lidzie kina jest dziś polski reżyser. Już samo to, że film pojawia się w Cannes jest wyróżnieniem, a nagroda za najlepszą reżyserię to sukces-gigant! Miałem to szczęście, że trzy filmy, do których robiłem zdjęcia, pojawiły się na tym festiwalu: „Constans” Zanussiego oraz Kieślowskiego: „Niebieski” i „Podwójne życie Weroniki”. 

Sławomir Idziak z Krzysztofem Kieślowskim (fot. archiwum prywatne)

Mimo amerykańskich sukcesów, to właśnie pana europejskie filmy sprawiły, że kilka lat temu Natalie Portman zgłosiła się do pana, żeby został pan operatorem jej debiutu reżyserskiego „Opowieść o miłości i mroku”. Zaskakująco często w wywiadach z międzynarodowymi gwiazdami pojawiają się tytuły filmów Kieślowskiego: „Niebieski”, „Podwójne życie Weroniki”. Ten ostatni, to chyba był szczególnie ważny film dla młodych dziewczyn?

Tak, to dokładnie przypadek Natalie Portman! Zresztą zgodziła się też przyjechać na nasze warsztaty Film Spring Open, mimo że miała wtedy małe dziecko. To był piątek wieczór, kiedy normalnie wszyscy chcą odpocząć, a ona wsiadła w samolot i przyleciała na dwa dni do Krakowa, żeby porozmawiać z uczestnikami o swoim debiucie. Do dzisiaj jestem jej za to wdzięczny. Witając ją przed audytorium powiedziałem coś, co moim zdaniem streszcza to, na czym polega potęga kina: – Młodziutka dziewczyna poszła kiedyś do kina i zobaczyła film „Podwójne życie Weroniki”. Dziś jest tu z nami. Witamy Natalie Portman!

Ponieważ, kiedy Natalie zdecydowała się zadebiutować jako reżyserka, uznała, że chce to zrobić z kimś, kto z tym jej „ukochanym” filmem ma coś wspólnego. Tylko dlatego znalazłem się u niej na planie. 

Co takiego jest w „podwójnej Weronice”? Dlaczego wszyscy właśnie ten film pamiętają? 

Sławomir Idziak i Daniel Radcliffe na planie filmu z cyklu przygód Harry'ego Pottera (fot. archiwum prywatne)

„Podwójne życie Weroniki” było czymś nowym, budziło zdumienie poprzez swoją bajkowość, nierealność. Myślę, że to się splotło z duchowością spod znaku new age, której ludzie na Zachodzie wtedy poszukiwali i z wrażliwością młodych rozwijających się organizmów. Całe pokolenie dziewczyn dotykało przez ten film tego szczególnego momentu dojrzewania, znajdowało w nim swoje wątpliwości. 

Przyglądając się reżyserom, wiem, że nawet ci znakomici, oprócz dobrych filmów, robią także te słabe i zapominają, że prawdziwe dzieło sztuki ma własne życie. Szczególnie dzieło o tak skomplikowanej architekturze, jaką jest film. Wali się cały porządek potencjalnie genialnego dzieła, bo film jest źle obsadzony albo muzyka nie zgrała się z treścią. Bywa też tak, że wszystkie elementy się pięknie dopełniają. I „Podwójne życie Weroniki” doznało takiego wyróżnienia. Może dlatego, że Kieślowski miał głęboką świadomość tego, że film od pewnego momentu zaczyna podążać swoją ścieżką, a rolą reżysera jest wtedy nie powstrzymywać tego. 

Krzysztof Globisz, Krzysztof Kieślowski i Sławomir Idziak (fot. Filmoteka Narodowa / archiwum prywatne S. Idziaka)

Podobno kłóciliście się, pracując razem na planie…

Kłótnia jest zawsze kłótnią i niedobrze, jeśli pojawia się zbyt często, ale… różnica zdań bywa na planie pożądanym elementem. Mam taką zasadę i zawsze namawiam do tego studentów – krytykuj, ale pod warunkiem, że masz coś lepszego do zaproponowania. Wtedy to nie jest krytyka destruktywna i może zadziałać. Ale nie zawsze partnerowi nasz pomysł się spodoba. Ridley Scott powiedział mi kiedyś zdanie, które powtarzam studentom: – To dobry pomysł, ale ja wolę swój. A jeśli chodzi o Scotta, to jest to artysta z ogromnym wyczuciem wizualnym. Robiąc filmy, które wymagają skomplikowanego procesu organizacji, potrafi ochronić swoją prywatność. Cały czas szkicuje, zanurzony w swoim świecie, skoncentrowany na wizji. Ale ma też zdrowy dystans do wszystkiego, łącznie z sobą samym. Kiedy ktoś proponuje mu coś lepszego, nie ma problemów z własnym ego. To rzadkość w tym środowisku. 

Mija już 13 lat, odkąd organizuje pan pod Krakowem międzynarodowe warsztaty dla młodych filmowców Film Spring Open. Dlaczego stwierdził pan, że chce działać na nieco innym polu? Chodzi o to, że bycie operatorem to wyczerpujące działanie, które na planie wyciska z człowieka wszystko i nie daje aż tak wiele, jak by się chciało? Śpi się po parę godzin, nie ma się czasu dla rodziny… 

Cała moja działalność pedagogiczna jest przypadkowa, nigdy tego nie planowałem. Zaczęło się od stanu wojennego, kiedy wylądowałem we Francji z ówczesną małżonką i córką Urszulą, która dziś jest doktorem filozofii i matką mojego wnuczka. Nie miałem w Paryżu pracy, a tymczasem mój przyjaciel, stypendysta w Polsce, został rektorem szkoły filmowej w Finlandii. Zaproponował mi wykładanie, co dawało szansę zarobienia pieniędzy. 

Pojechałem do Helsinek w stresie. Kiedy zacząłem wykład, już około 13.00 zacząłem się pocić, bo poczułem, że zbliżam się do końca notatek, a mam jeszcze cztery dni nauczania. Uratowało mnie to, że pracowałem wtedy z Krzysztofem Zanussim, który jest urodzonym pedagogiem. Kiedyś żartem rzucił zdanie, które wtedy, niczym neon, zapaliło się w mojej głowie: – Wykładanie jest bardzo proste. Trzeba tylko udowodnić, że studenci są głupsi od ciebie. Zacząłem więc zadawać im pytania i od razu wiedziałem, o czym mówić dalej. Tak zacząłem uczyć i coraz bardziej mi się to podobało. 

Sławomir Idziak i Natalie Portman (Fot. Joanna Pieczara)

Jak to wygląda dzisiaj?

Robię praktyczne warsztaty. Mówię studentom o dramaturgii wizualnej. Polega to na tym, że oni na nowo robią ze mną film, do którego wcześniej ja robiłem zdjęcia. Mają aktorów, przynoszę scenariusz, analizujemy go, a potem oglądają ten film i widzą różnice między oryginałem a tym, co zrobili. Okazuje się, że materia, która wydaje mi się już tak znajoma, przefiltrowana przez inne umysły i inną kulturę potrafi czasami przynieść świeżą interpretację.

Najpierw były warsztaty szwajcarsko-niemieckie na Helu. To tak pączkowało, że w tej chwili mamy 350 ludzi na kursie, a uczestnicy robią filmy w grupach dedykowanych np. film przyrodniczy, reklamowy, 3D.

To są te słynne plenery filmowe Idziaka, czyli Film Spring Open, na które przyjeżdżają młodzi filmowcy z całego świata.

Nie tylko młodzi! Ze Szwecji przyjeżdżał reżyser w moim wieku. Są też trzydziestoparolatkowie, ale większość to filmowcy po pierwszych swoich pracach.

Jako wykładowców zaprasza pan wybitnych praktyków.

To jedna z największych zalet warsztatów. Ostatnio pojawili się np. legendarny dokumentalista i fotograf Bogdan Dziworski, producent i scenarzysta Krzysztof Rak, scenarzysta „Ostatniej rodziny” i „Córek dancingu” – Robert Bolesto… 

CineBus ( fot. Film Spring Open)

Ale też utalentowana debiutantka, reżyserka filmu „Wieża. Jasny dzień” – Jagoda Szelc.

Tak, bo oprócz klasyków, zapraszam reżyserów młodego pokolenia, którzy już zdążyli podbić festiwale, mieli sukces, a to jest niebywale stymulujące dla ich rówieśników. Staram się wyłuskiwać takie perły. Co roku mamy też na warsztatach gwiazdę. Trzy lata temu była Natalie Portman, potem Juliette Binoche, w zeszłym roku Neil Corbould – dwukrotny zdobywca Oscara za efekty specjalne w „Gladiatorze” i w „Gravity”. Był „nasz” Alan Starski, czy producentka „Idy” i „Zimnej wojny” – Ewa Puszczyńska. Patrzymy nie tylko pod kątem światowych nazwisk, ale też nowych technologii. I mamy swoją „success story”. 5 lat temu przyjechał na plener młody filmowiec Konrad Ziaja i zainteresował się tam wirtualną rzeczywistością. W tej chwili jest numerem jeden, jeśli chodzi o VR. Jednak naszym sztandarowym tematem jest teraz wprowadzenie nowego modelu produkcji. Budujemy specjalne narzędzia do tego, jak ten autobus za domem. 

***

W tym momencie Sławomir Idziak prowadzi mnie do tajemniczego pojazdu stojącego w ogródku, który okazuje się studiem filmowym na kółkach.  – To nasz Cinebus, można w nim zrobić cały film od początku do końca – cieszy się Idziak – Jest typowym autobusem miejskim, produkowanym przez Solaris. Ale wnętrze jest zaprojektowane przez naszą producentkę Martę Dalecką według moich wskazówek. Wymyślając ideę sądziłem, że będzie to używany autobus, który się kupi za grosze się, ale ludzie w Solarisie zakochali się w tym projekcie i mamy ten wspaniały wóz za darmo. 

Sławomir Idziak na planie Helikoptera w ogniu (Fot. Chris Niedenthal)

Wnętrze Cinebusa podzielone jest na część aktorską z garderobą i małą kuchenką, dalej stanowisko realizatorskie i tzw. wioskę wideo, czyli komputerowy sprzęt do obróbki i postprodukcji filmowej. – To, co potrzebne na planie będzie mogło być przewiezione na wózkach – wyjaśnia pomysłodawca prezentując mi z dumą to, co niektórzy nazywają „ukochanym dzieckiem Idziaka”. – Obraz przesyłany jest bezprzewodowo z kamer do wszystkich komputerów do montażu, efektów, korekcji barwnej, a wszystkie stanowiska są połączone siecią światłowodową. Stoły się składają i może powstać olbrzymia przestrzeń transportowa. Proszę zobaczyć – na dachu są barierki, można używać go jako sceny. A w tamtą stronę rozstawia się 10-metrowy namiot, który może być salą projekcyjną, wykładową, ale też studiem do tzw. green screenu. Przez cały rok ten autobus jeździ po Polsce i nie tylko. Używamy go na plenerach Film Spring Open – studenci tu pracują, montują, udźwiękawiają. A teraz z pomocną Cinebusa robimy film we współpracy ze szkołą berlińską Babelsberg i szkołą na granicy w Gorlitz. 

Wnętrze CineBusa ( fot. Film Spring Open)

– Cała moja działalność edukacyjna jest nie tylko po to, żeby uczyć, ale też po to, żeby wpływać na kształt rynku, który jest – dodaje Sławomir Idziak. – I pomóc młodym ludziom, żeby na tym rynku startowali. Powiedzmy sobie szczerze – dzisiaj często debiutują nie ci, którzy są najzdolniejsi, ale ci, którzy mają dobre układy, albo ci, których na to stać. To się zaczyna już od szkoły filmowej, gdzie nie ma kasy na dobry sprzęt, a jak ktoś może sfinansować sprzęt i scenografię, to na wejściu wygrywa. W każdym kraju tak jest. My z Film Spring Open stanowimy takie „brakujące ogniwo” edukacji uzupełniającej. Dbamy o to, żeby opłata była niewielka, mamy też stypendia, a uczestnicy mogą pracować u nas na najnowocześniejszym sprzęcie. Producenci nam go przysyłają, żeby promować swoje produkty. Przy ostatnich plenerach współpracowaliśmy z 46 korporacjami i firmami! 

***

Słynne kolorowe filtry do kamery, które sam pan projektował, dziś można nakładać na obraz filmowy z pomocą jednego kliknięcia myszką w komputerze. Nie ma pan w sobie żalu za analogowymi czasami? Pochodzi pan z rodziny, gdzie pracowało się z klasyczną fotografią – tak działali pana dziadek i rodzice związani z fotografią. 

Tak, mam do tego sentyment. Rozmawiałem z moją mamą zawsze w ciemni, przy czerwonym świetle, bo ona nieustannie coś wywoływała, powiększała i tam właśnie wypraszałem od niej pieniądze na bilet do kina. Ale mam w sobie skłonność raczej do patrzenia w przyszłość. Nie obrażam się na to, co jest wokół. Przeciwnie, mam wrażenie, że wraz z technologią otworzyła się jakaś niebywała lawina możliwości. Nie ma dziś takiej dziedziny, gdzie pewna doza umiejętności dostarczenia komunikatów audiowizualnych nie byłaby konieczna, od architektury po chirurgię. Jurek Sadowski, znajomy kardiochirurg z Krakowa, posłał swojego operatora, żeby ten się nauczył u nas na warsztatach technologii 3D do filmowania operacji! Edukacja audiowizualna jest więc konieczna wszędzie i tu widzę swoją rolę.

Przez ostatnie pokolenia doświadczamy nieustannej zmiany technologii. Moi rodzice mogli jeszcze wytłumaczyć mi swój świat dzieciństwa, ja już nie mam tak łatwo. Jakie były źródła pana dorastania? Z jednej strony – Katowice i Śląsk, z drugiej – dom w górach.

CineBus (Fot. Filip Błażejowski)

Kiedy wspominam dzieciństwo, to mniej Katowice, w których chodziłem do szkoły, a bardziej Bystrą, między Bielskiem i Szczyrkiem, gdzie dziadek zbudował dom, a my tam spędzaliśmy mnóstwo czasu. Na pewno w życiu pomógł mi pewien rodzaj swobody i bezgraniczna miłość. Moja mama kochała nas nad życie, ale musiała głównie organizować i pracować, bo ojciec siedział w więzieniu za działalność podziemną, za to nasza niania miała kompletnie nieracjonalną miłość dla nas. Kiedy byliśmy z nią w górach u dziadka, mogliśmy robić co chcemy, byle zdążyć na posiłek. Nie szanowała nikogo poza dziećmi i domem. Jak przychodzili „obcy” i trzeba było ich nakarmić, to ona, wręcz ostentacyjnie, dawała im coś gorszego do jedzenia! Były dwa wyjątki: lekarz albo ksiądz. Można było wcielić się w lekarza, ale w trakcie obiadu niania przychodziła i pokazywała „doktorowi” swoje żylaki. Osobą, która się świetnie sprawdziła, jako ksiądz, był Zanussi. Niania od razu uwierzyła!

Sławomir Idziak ( fot. archiwum prywatne S. Idziaka)

Dziś brzmi pan jak człowiek spełniony, zajmując się edukacją filmową, a czy ma pan jeszcze jakieś marzenia czy plany operatorskie? 

Właściwie już robiąc film Natalii miałem ochotę zamknąć ten rozdział. Po pierwsze, to jest pewien wysiłek sportowy. Zrobiłem 70 filmów i jestem w niezłej formie, ale czas kiedyś przestać. Pracując na planie nie miałem prawdziwych wakacji, natomiast teraz tak ułożyłem swoje życie, że to ja reguluję jego rytm. Pływam w Afryce na desce windsurfingowej, kiedy chcę. Robienie filmu porównuję z pójściem do zakonu. Wszystko jest podporządkowane tej pracy – spanie, odpoczynek, jedzenie. Nie oglądam wtedy telewizji, nie czytam, ledwo śledzę maile. Przez moją pracę straciłem wiele ważnych momentów w życiu. Nie byłem przy umierającej matce, na maturze mojej córki, na urodzinach, świętach. To nie jest zdrowe życie rodzinne. A do tego, kiedy zdjęcia się kończą i adrenalina opada – wpadasz w depresję. Tak się u mnie pojawił windsurfing, bo nagle zdałem sobie sprawę, że pewne emocje trzeba zabijać inną silną emocją. Sport czyści mózg lepiej niż używki. 

Sławomir Idziak i Clive Owen na planie Króla Artura (fot. archiwum prywatne)

Mówiąc szczerze, nie mógłbym sobie pozwolić, żeby dziś na trzy miesiące wejść na plan, bo cały mój obecny „świat”, za który odpowiadam – zawaliłby się. Bo ja pracuję! Codziennie są maile, rozmowy, żebranina o środki, podpisywanie umów, żeby powstał ten cały wielki projekt edukacyjny. To jest jak przedsiębiorstwo. I ja chyba za tamtym filmowym życiem już nie tęsknię.

Sławomir Idziak– operator filmowy, reżyser i scenarzysta. Skończył studia operatorskie w łódzkiej Filmówce. Współpracował z polskimi filmowcami takimi jak Krzysztof Kieślowski, Andrzej Wajda czy Krzysztof Zanussi. W latach 90. zaczął pracować w Stanach Zjednoczonych, był m.in. autorem zdjęć do futurystycznego filmu „Gattaca” (1997) Andrew Niccola z Ethanem Hawke i Umą Thurman, czy „Dowodu życia” (2000) Taylora Hackforda z udziałem Meg Ryan i Russella Crowe, a ostatnio debiutu reżyserskiego Natalie Portman „Opowieść o miłości i mroku” (2015). Operator na planie filmów nagradzanych w Cannes i Wenecji, jego zdjęcia do filmu „Helikopter w ogniu” były nominowane do Oscara. Twórca autorskich filmów: „Nauka latania” (1978) i „Enak” (1993). Założyciel Fundacji i pomysłodawca międzynarodowych warsztatów dla filmowców Film Spring Open, które organizuje od 13 lat w Polsce.Trzynasta edycja Plenerów Film Spring Open odbędzie się w tym roku, 17-26 października w Krakowie.Więcej o warsztatach i fundacji tutaj: https://filmspringopen.eu/pl/

 

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij