Znaleziono 0 artykułów
17.06.2023

„Czarne lustro”: Oswojone lęki

17.06.2023
(Fot. materiały prasowe)

Szósty sezon „Czarnego lustra” nie jest ani najlepszy, ani najgorszy w serii. Cztery lata przerwy w emisji sprawiły jednak, że przyszłość, o której do tej pory najczęściej opowiadał twórca serialu Charlie Brooker, niebezpiecznie się do nas zbliżyła.

Oglądając „Czarne lustro”, nie można zapominać, że brytyjski scenarzysta Charlie Brooker zaczynał jako komik. Jego program z przełomu mileniów – „The 11 O’Clock Show” – był angielskim odpowiednikiem „The Daily Show”, przypominał też trochę „Last Week Tonight” Johna Olivera i – tak jak „SNL” – bazował na purnonsensie, który do telewizyjnego dowcipu wprowadzili twórcy Monty Pythona. Absurdalny humor Brookera pobrzmiewa wciąż w „Świecie oczami Cunk”, w którym fikcyjna dziennikarka Philomena Cunk, grana przez aktorkę Diane Morgan, w niepodręcznikowy sposób przekazuje wiedzę, jednocześnie namawiając do krytycznego myślenia, analizy źródeł i nieulegania wpływom. 

Ten sam Brooker zasłynął jednak w popkulturze przede wszystkim za sprawą „Czarnego lustra”, które kręci od 2011 r. Dystopijna antologia doczekała się właśnie szóstego sezonu, którego premierę od emisji poprzednich odcinków dzielą aż cztery lata. Gdy „Czarne lustro” debiutowało w brytyjskiej telewizji, a potem zostało przejęte przez Netfliksa, by stać się globalnym fenomenem, żyliśmy w stosunkowo bezpiecznych czasach. Oczywiście, podskórnie rodziły się w nas lęki o rolę sztucznej inteligencji, poddawaliśmy pierwszej, nieśmiałej krytyce rozwijające się dopiero media społecznościowe, stawialiśmy pytania o przyszłość naszej planety w obliczu kryzysu klimatycznego. Ostatnie lata przyniosły jednak wydarzenia, przy których bledną nawet najczarniejsze wizje Brookera. Może nie zaprzedaliśmy duszy AI, może nie zabijamy się nawzajem naprawdę w grze komputerowej, może nie oceniamy się wyłącznie po liczbie lajków, ale z pewnością zbliżyliśmy się o kilka sporych kroków ku otchłani. 

(Fot. materiały prasowe)

Naszym światem zatrzęsły w posadach pandemia COVID-19, która oprócz izolacji, strachu i śmierci przyniosła także pytanie o kontrolę społeczną, wojna w Ukrainie, która wybuchła w momencie, gdy wydawało się, że w Europie w konflikcie zbrojnym nigdy już nie zginą cywile, wreszcie kryzys gospodarczy, katastrofa klimatyczna, konserwatywny zwrot ku „tradycyjnym” wartościom przy jednoczesnym wykluczeniu „innych”. Brooker w nowym sezonie powinien więc był zmierzyć się z realnym strachem o bezpieczeństwo, zdrowie, życie. Albo dać nadzieję na przyszłość, bo nieprzypadkowo najlepiej ocenianym odcinkiem w historii „Czarnego lustra” pozostaje „San Junipero” z czwartego sezonu, w którym miłość dwóch kobiet okazuje się silniejsza niż śmierć. Czy i tym razem twórca serialu trafił w samo sedno? A może zbyt dużo innych seriali, na czele z „Humans”, „Pokrewnymi duszami” czy „Devs”, równie – a może bardziej – odważnie eksploruje wyzwania niedalekiej przyszłości?

Szósty sezon „Czarnego lustra”: Przerażająca satyra na Netflix, sławę i apokaliptyczne lęki

Szósty sezon otwiera odcinek „Joan jest okropna”. Joan (Annie Murphy) nie jest ani dobra, ani zła. Z pewnością nie jest okropna. Na to określenie trzeba zasłużyć. A życie Joan jest zwyczajne – pełni funkcję menedżerki średniego szczebla, żyje w pozbawionym namiętności związku, na co narzeka terapeutce, marzy o toksycznym byłym. Dopiero pojawienie się Salmy Hayek Pinault wywraca jej codzienność do góry nogami. Gwiazda Hollywood gra bowiem Joan w serialu „Joan jest okropna” na platformie streamingowej. Serial niemal wiernie oddaje jej losy, czasem tylko coś podkręci, żeby przyciągnąć widzów. W tej zabawie w metakonteksty Brooker schodzi jeszcze głębiej. Ani Joan nie jest Joan, ani Salma Salmą. Razem postanowią zniszczyć system, który je stworzył. Czy uda im się dojść do punktu, który można nazwać „prawdziwą rzeczywistością”? Brookerowi należą się pochwały nie tylko za wyszydzenie platformy, która go lansuje, lecz również za przypomnienie, że „Czarnego lustra” nie byłoby bez podstawowego pytania postawionego przez „Matrix” – co jest prawdziwe?

(Fot. materiały prasowe)

Utrzymany w konwencji horroru (z ust samych bohaterów padają porównania do „Blair Witch Project”) „Loch Henry” w niezbyt subtelny sposób wyśmiewa zainteresowanie widzów telewizją z gatunku true crime, w której przoduje Netflix. Nie ma tygodnia, w którym nie otrzymalibyśmy kolejnej mrożącej krew w żyłach historii seryjnego mordercy z sąsiedztwa. O chłopaku, który rzekomo zabijał turystów i mieszkańców sielskiego wcześniej Loch Henry w Szkocji, chce nakręcić dokument para studentów. On, Davis, pochodzi z sennej mieściny, ją, Pię, poznał na zajęciach. Kamerą udaje im się uchwycić całą, bardzo niewygodną, prawdę o zbrodniach z przeszłości. Oboje zapłacą za nią najwyższą cenę. A potem ich film trafi zapewne na platformę Netflix. 

Trwający niemal półtorej godziny „Beyond The Sea” z powodzeniem można by porównać do ekranizacji powieści Stanisława Lema czy filmów science fiction pokroju „Marsjanina” czy „Diuny”, w których o wiele ważniejsze niż patrzenie w gwiazdy jest spoglądanie w głąb siebie. Dwóch astronautów (Josh Hartnett i Aaron Paul), wysłanych w niemożliwą misję z 1969 r., co i rusz przenosi świadomość na Ziemię, gdzie toczy się ich prawdziwe życie. Podczas gdy ziemski awatar, replika jednego z nich, jest świadkiem tragedii, drugi wchodzi coraz mocniej w skórę prawdziwego mężczyzny przebywającego w kosmosie. Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy ten astronauta, który wszystko stracił, chce, by partner czuł to samo. Brooker snuje więc opowieść o tym, że gwarancją naszego przetrwania może stać się człowiek, którego nienawidzimy. 

„Mazey Day” – jeden z najniżej ocenianych odcinków w serii – w stereotypowy sposób mierzy się z presją sławy. Gdy gwiazdka Hollywood znika z radaru, paparazzi zrobią wszystko, żeby ją wyśledzić. Nie pomaga zaangażowana Zazie Beetz w roli reporterki. Historię o tych, którzy chcą sławną osobę dopaść za wszelką cenę – jak zwierzynę łowną – znamy aż za dobrze co najmniej od czasów Lady Di. Nie pada tu ani jedno odkrywcze zdanie, wyłącznie slogany w stylu: – Skoro chciała być popularna, ma za swoje. Pytanie o granicę prywatności w dobie mediów społecznościowych zadawano już wielokrotnie, w o wiele ciekawszej formie. 

Zamykający serię „Demon 79” można uznać za optymistyczne przesłanie. Oto w obliczu zagłady uratują się ci, którzy nie myślą schematycznie. A w każdym razie ci zdolni zrobić więcej, by uratować świat. W 1979 r. niepozornej sprzedawczyni zaczyna objawiać się demon, utożsamiany przez nią z członkiem grupy Boney M. Przepowiadając rychłą katastrofę, która w tamtym momencie, w czasach zimnej wojny, wciąż wydawała się nuklearna, anioł śmierci zmusza dziewczynę do niecnych czynów. Zabijając kilku złych ludzi, ma ona uratować całą resztę przed unicestwieniem. Choć koniec świata i tak nadchodzi, kobieta pozostaje nietknięta. I tym razem pytanie o to, ile jesteśmy w stanie zrobić, by powalczyć o lepszy świat, wydaje się banalne, zwłaszcza w obliczu aktualnych wydarzeń na świecie. Dobrze przynajmniej, że demon jest świetnie ubrany – w błyszczącej bieli z dyskoteki lat 70. z posłańca piekieł przeobraża się w zwiastuna nadziei. 

Do dziesiątki najlepszych odcinków w historii serii mogą więc trafić „Joan jest okropna”, bo w zgrabny sposób wchodzi na metapoziom, oraz „Beyond the Sea” jako kolejne wcielenie kameralnego science fiction spod znaku „Solaris”. Reszta zostanie szybko zapomniana. 

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij