
Spotkanie z Tanią Kandracienką i Eugeniuszem Shadką to podróż w świat sztuki naznaczonej historią i doświadczeniem uchodźstwa. Oboje pochodzą z Białorusi, kraju, gdzie artystyczna wolność została zduszona, a ich obrazy stają się osobistym świadectwem walki o tożsamość i obecność w nowym świecie. Ich malarstwo to czuły zapis emocji i fragmentów życia w czasie niepewności i zmian.
Po raz pierwszy Tanię Kandracienkę spotkałem na warszawskich Filtrach. Wszystko było opisane cyrylicą, pachniało farbami, stertą zwiezionych płócien i niedopowiedzeniem. Mówiła powoli, uważnie, z miękkim akcentem, który nie osłabiał siły jej słów. Kilka miesięcy później odwiedziłem Eugene’a Shadkę w jego nowej pracowni w centrum stolicy. Miejsce wyglądało jak z opowieści o samotnym malarzu: wysoki sufit, płótna odwrócone do ścian, kawa stygnąca pośród wielu szkiców i albumów o sztuce. Tych dwoje artystów poznałem osobno, ale ich twórczość już wtedy odbijała się wspólnym echem. Tania mieszka w Warszawie od 2022 roku, Eugeniusz dołączył rok później. Oboje pochodzą z Białorusi, kraju zakneblowanego węzłem represji i wyparcia. Ich ucieczka nie była decyzją artystyczną, a konsekwencją niemożności dalszego milczenia, życia w świecie, w którym sztuka staje się zagrożeniem. Malarstwo obojga stanowi intymne archiwum skutków tamtejszej polityki. To, co dziś tworzą, jest opowieścią o sposobie, w jaki trzeba się było nauczyć żyć gdzie indziej, o przekształcaniu braku w obraz, pustki w kolor, ciszy w formę.
W pracach Tani Kandracienki czuć napięcie między brutalnością doświadczenia a czułością, z jaką traktuje temat ciała
Tania Kandracienka, malarka, pedagożka, migrantka z przymusu, do 2020 roku prowadziła pracownię rysunku klasycznego w Akademii Sztuk Pięknych w Mińsku. Po wybuchu protestów i nasileniu represji wobec środowisk artystycznych musiała opuścić swój kraj. Najpierw udała się do Lwowa, skąd z kolei przyszło jej uciekać do Polski po inwazji Rosji na Ukrainę. W jej pracach czuć napięcie między brutalnością doświadczenia a czułością, z jaką traktuje temat ciała. Obraz „Wolność” z 2025 roku, to przejmujący akt śniącego chłopca – ciało rozciągnięte na rdzawoczerwonym tle w geście całkowitego poddania się. Ale tu nie ma śmierci. Wybrzmiewają za to niepokój, bezbronność, może ulga. Intensywność podłoża jest i krwią, i ziemią, i przestrzenią mentalną, jedynym punktem zaczepienia pośród błękitnej nicości. Sylwetka chłopca wydaje się niemal świetlista, przezroczysta, a jednocześnie ciężka. To figura niejednoznaczna – ani ofiara, ani bohater. W pracach Kandracienki dziecięce postaci pozostają zawieszone w czasie i tożsamości, jakby jeszcze nie przynależały do świata (dorosłych), który je otacza. Ich neutralność staje się lustrem, w którym odbijają się nasze lęki, marzenia. Obraz „Ogień”, choć mniejszy i subtelniejszy, ma podobną wymowę. Sugestia ciepła pochodzi z miejsca poza kadrem. To nie płomień niszczący, lecz ogień, przy którym można się ogrzać i zatrzymać. Autorka przez swą twórczość pyta, co to znaczy być sobą, kiedy wszystko inne wymyka się spod kontroli.
Eugene Shadko tworzy portrety ludzi, którzy nie wiedzą, czy jeszcze są widzialni

Eugene Shadko operuje inną intensywnością. Jego obrazy przypominają pola energetyczne wypełnione figurami, które niby są ludźmi, ale z każdą chwilą stają się bardziej odrealnione. „Czasopad”, jedno z jego najnowszych dzieł, to przykład tej narracji. Portret, choć na pierwszy rzut oka przyciąga kolorami – rude włosy, błękitne oczy – szybko staje się trudny do rozpoznania. Twarz się rozmywa. Dwa ptaki dotykające ust bohatera symbolizują skrzyżowanie ciszy i głosu, uwięzioną komunikację. Nie wiadomo, czy ptaki karmią postać, czy zabierają jej głos. Obraz mówi o czasie, który nie działa już liniowo. Wszystko w nim się rozwarstwia, ucieka. Twarz nie jest już twarzą, tylko topografią emocji. Ciało traci tożsamość przez nadmiar znaczeń. Wszystko jest symbolem, nic nie daje ukojenia. To portret człowieka, który nie wie, czy jeszcze jest widzialny. I może właśnie w tym tkwi najgłębsza prawda o współczesnej kondycji – byciu obecnym w świecie, który coraz częściej ignoruje istnienie jednostki.
Kandracienko i Shadko mierzą się w swoich obrazach z rozszczelnieniem świata
Zdarza się, że sztuka nie tyle coś opowiada, co ocala. Nie z wielkich narracji, ale z drobin. Z oddechów, z gestów, z ledwo uchwytnych śladów emocji. Bywa, że obraz zamiast przemawiać, trwa. Jak zaufanie, które nie potrzebuje słów. W świecie, który rozpada się na odłamki znaczeń, malarstwo Kandracienki i Shadki uczy patrzeć na rozbity kielich jak na coś, co nadal może być naczyniem. Ich prace przypominają, że nie wszystko trzeba zrozumieć, by poczuć, i że obecność, nawet jeśli krucha, bywa formą odpowiedzi. To dzieła, które chcą być świadkami.
Ich twórcy mierzą się z rozszczelnieniem świata. Nie próbują odbudować tożsamości, ale pokazują, że można żyć również w jej pęknięciu i rozmaitych szczelinach. Kandracienka i Shadko są artystami ludzkiej kondycji. Ich obrazy stanowią próbę uchwycenia tego, co dziś najtrudniejsze – jak być sobą, kiedy wokół wszystko się zmienia. Jak mówić, kiedy język zawodzi. Jak malować, kiedy nie ma już punktu odniesienia. W czasach, w których tożsamość jest walutą, ich malarstwo nie handluje, lecz odsłania. Pokazuje, że obecność nie jest dana raz na zawsze. Że można być tu i jednocześnie nigdzie. Ich malarstwo jest czułą i osobistą reakcją na rzeczywistość. Bo jeśli dziś coś ma nas uratować, to właśnie wrażliwość, która potrzebuje nie manifestu, ale obecności.

Tekst pochodzi z wakacyjnego wydaniu „Vogue Polska”, który można teraz zamówić z wygodną dostawą do domu.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.