Znaleziono 0 artykułów
27.06.2019

Wiktoria Gorodeckaja: Waleczna jak Xena

27.06.2019
Wiktoria Gorodeckaja /(fot. Jacek Dominski/REPORTER, East News)

Jestem wdzięczna, że mogę dużo grać i dostaję role, które są dla mnie wyzwaniem. Teraz na przykład miałam pół roku przerwy po porodzie i czułam ten sam strach, co po pierwszej ciąży, że już nie wrócę, że się nie nadaję. Ale pewność swojego zawodu to zguba. Pojawia się przewidywalność, nuda wciskania tych samych guzików – mówi Wiktoria Gorodeckaja, gwiazda filmu „Krew Boga” w reżyserii Bartosza Konopki.

Dlaczego kino musiało tak długo czekać na twój debiut? W Teatrze Narodowym grasz najważniejsze role. Nie chodziłaś na castingi? Nie po drodze ci było na ekran?

Sytuacja castingowa źle na mnie działa. Nie potrafię wtedy myśleć kreatywnie, paraliżuje mnie stres, że tu i teraz muszę coś udowodnić. Zawsze wychodzę z castingu zła na siebie. Kiedyś słyszałam, że mój sposób grania jest zbyt teatralny, więc chyba przestałam wierzyć, że to możliwe, żebym dostała rolę. A reżyser Bartek (Konopka – przyp. aut.) był pierwszym, który nie zaprosił mnie na casting, tylko na rozmowę o życiu, wierze, o czymkolwiek, żeby wzajemnie się przekonać, kim jesteśmy. Od początku widziałam, że ma do mnie całkowite zaufanie. A gdy aktor czuje, że reżyser wie, że to właśnie on pasuje do danej roli, to nie boi się ryzykować i pozbawiony strachu da z siebie wszystko. Myślę, że rola też była specyficzna. Bartek oczekiwał eksperymentu. Potrzebna była zupełnie nowa ekspresja. Szukaliśmy Prahwe poprzez ciało. Nie mogły to być konwencjonalne zachowania, tylko pierwotne, instynktowne odruchy i nietypowe reakcje. Wydawałam z siebie różne dziwne dźwięki. Można było zaszaleć z wyobraźnią i już nie przeszkadzało, że jestem „teatralna”.

Co właściwie znaczy „teatralna”?

Kamera wymaga innych środków wyrazu. Trzeba wszystko powściągnąć, tylko być. A czasem jest teatralnie, czyli za dużo, nienaturalnie. Kamera jest bezwzględna i szybko to weryfikuje.

Wypracowałaś sobie w teatrze pozycję, której wiele aktorek ci zazdrości. Grasz same wielkie role, ostatnio „Heddę Gabler” Ibsena.

Jestem wdzięczna, że mogę dużo grać i dostaję role, które są dla mnie wyzwaniem. Teraz na przykład miałam pół roku przerwy po porodzie i czułam ten sam strach, co po pierwszej ciąży, że już nie wrócę, że się nie nadaję. Ale pewność swojego zawodu to zguba. Pojawia się przewidywalność, nuda wciskania tych samych guzików.

A za pierwszym razem jak wróciłaś?

Najtrudniejsze było to, że cała moja uwaga była skupiona na córce i wydawało mi się, że nie chcę powrotu do życia sprzed porodu. Rodząc ją, ociosałam swoje ego, co jest nieuniknione, kiedy zostaje się rodzicem, a tu nagle mam wrócić do teatru, żeby grać problemy i tematy kompletnie nieważne. I co, teraz mam wyjść na scenę i płakać, że król nie żyje?! Udawać, że mnie to porusza? Jednak po pół roku zaczęło mi czegoś brakować, macierzyństwo nie wypełniało mnie do końca. Byłam wtedy przed „Królową Margot”, wydawało mi się, że nie dam rady wzbudzić w sobie znów tych potrzebnych do roli emocji. Ale gdy tylko zatrybiło, zobaczyłam, że będzie działać. Inaczej, bo życie po porodzie zawsze jest inne. Zostają jednak pewne wyćwiczone mechanizmy w ciele i poczucie, że jestem tu po to, żeby tę swoją pracę wykonać. Mogą być w życiu różne sytuacje, ale wiem, że chcę i potrafię. Jednak gdy mam taką długą przerwę od pracy, aktorstwo wydaje mi się czymś tak niezdrowym...

Wiktoria Gorodeckaja( Fot. Jacek Dominski/REPORTER, East News)

Niezdrowym?

Nienaturalnym. Czy to nie dziwne, że ktoś zmusza się do przeżywania jakiegoś tematu i nawet jest w tym wiarygodny? Czy to nie przedziwne, żeby zamiast swoich emocji czuć te zadanej postaci? Kiedy zajmujesz się małym dzieckiem, bardzo zbliżasz się do instynktu i naturalnych odruchów. Gdy urodziłam pierwszą córkę, uderzyło mnie: „Aha, czyli do tego jesteśmy stworzeni: żeby się rozmnażać, opiekować się potomstwem i przekazywać swoją wiedzę o świecie dalej”. Pamiętam, ktoś zapytał mnie, dlaczego w ogóle chcę mieć dziecko, a ja odpowiedziałam, że znudziło mi się zajmować wciąż sobą. Szukałam nowego stanu ducha. Jasne, zdarza mi się zazdrościć osobom bezdzietnym tej chwili odpuszczenia, niebycia. Ale nie zamieniłabym tego za bycie matką. To najlepsza rzecz, jaka może się przydarzyć: gdy jesteś obdarzony największą miłością – do dziecka.

Grałaś kiedyś matkę?

Nie, jeszcze nie. Dla aktorki przychodzi taki wiek, że gra same matki. Nie femme fatale, wyklęte kochanki...

Wiktoria Gorodeckaja w sztuce Idiota( Fot. Tomasz Urbanek/=, East News)

Które grasz najczęściej. Jako Nastazja w „Idiocie” Dostojewskiego prawie rozsadzasz scenę.

Dziękuję, to bardzo wymagająca rola, ale ją uwielbiam. Nastazja to rodzaj postaci, jakiej nigdy nie będę nawet w stanie dotknąć, mogę ją sobie tylko wyobrazić. Jej problemy: być uwiedzioną przez starszego pana, potem się w nim zakochać, zostać do niego przykuta, wreszcie się od niego uzależnić. Nie wiem, jak się czuje taka osoba. Ale mam jej słowa do wypowiedzenia, biorę tekst i się zastanawiam, dlaczego ona to mówi, dlaczego tak myśli – proces drążenia postaci jest nieskończony. Gdy gram jakąś postać przez kilka sezonów, jedne klapki mi się zamykają, inne się otwierają i rola też się zmienia.

Zarówno w „Krwi Boga” Bartka Konopki, jak i w „Ikarze” Macieja Pieprzycy partnerują ci aktorzy teatralni. Korzystacie na planie z tamtych doświadczeń?

Nad filmem pracuję bardziej indywidualnie niż w zespole w teatrze. I trzeba się pogodzić, że każda praca jest czymś na ten moment najlepszym, niczym więcej. W teatrze mam dwa miesiące, żeby znaleźć składniki roli, które potem pogłębiam, poszerzam i staram się utrzymać. Z kinem jest tak, że leżę w hotelu wieczór przed nagraniem danej sceny, coś tam sobie wymyślam, a potem wchodzę na plan i okazuje się, że nic z tego, co wymyśliłam, się tu nie sprawdza. Że muszę znaleźć się tu i teraz, reagować na partnerów, na miejsce, na kamerę. I zawsze gdy kończy się dzień zdjęciowy, myślę, że można to było zrobić jakoś lepiej. Nigdy nie ma na to czasu, wizja się rozmywa, klaps! I już, poszło.

Kadr z filmu Krew Boga (Fot. Jarosław Sosiński)

„Krew Boga” reżyser przygotowywał wiele lat z ogromną pieczołowitością, którą widać w każdym detalu na ekranie. Co cię zainteresowało w Prahwe, córce wodza – jedynej kobiecej roli w tym bardzo męskim filmie?

Niezmiernie ciekawe było to, że odtwarzamy świat, którego nie znamy. Gramy pogan, o których nie wiemy: jak myślą, jaki mają świat wewnętrzny, kręgosłup moralny. Piorunujące było to, że zupełnie nie wiadomo, co w tym świecie wolno, a czego nie. Na przykład okrzyk: „Ata!”, który często wznosi moja postać, żeby przywołać swoich ludzi do porządku, wymyśliłam podczas improwizacji i stało się to sygnałem naszego plemienia. Język, w którym mówiliśmy, to staropruski – w wymowie bardzo podobny do litewskiego. Uczyliśmy się go z nagrań, ale często trzeba było improwizować, więc używałam swojego litewskiego.

Co zadecydowało o tym, że zamieszkałaś w Polsce?

Gdy patrzysz wstecz, wszystko wydaje ci się zapisane. Widać musiałam wszystko zmienić, otworzyć nowy rozdział życia. Ale wtedy wydawało się to wariactwem: przyjechać do mamy w Polsce, żeby żyć tu z nią. Pochodzę z małego miasteczka na Litwie. W mojej rodzinie nie chodziło się do teatru. Nie marzyłam o teatrze, bo nie miałam z nim styczności. Śpiewałam, tańczyłam, grałam na instrumentach. Wychowała mnie babcia, która była mocną osobowością, jej hasłem było: „Myśl, co robisz, bądź odpowiedzialna, świadoma konsekwencji”. I robiąc cokolwiek, często się zastanawiam, jaki efekt to wywoła. Babcia nauczyła mnie, że nic nie przychodzi samo, potwierdziła to nauka gry na skrzypcach. Gdy przyjechałam do Polski, mój ojczym znalazł mi miejsce w szkole artystycznej i tam dopiero trafiłam na zajęcia z aktorstwa. Po reakcjach profesorów widziałam, że jakoś mi to wychodzi. Apetyt rósł, chodziłam na kilka kursów aktorstwa naraz i tak dostałam się do Akademii Teatralnej. Było mi trudno nauczyć się mówić po polsku bez akcentu.

Nie uważasz akcentu za zaletę? Jesteśmy taką monokulturą, że to piękne usłyszeć inną, miększą barwę języka. Ja to uwielbiam.

Teraz jest w Polsce duży napływ ludzi ze Wschodu, studentów, ale wtedy, gdy ktoś słyszał mój wschodni akcent, myślał, że przyjechałam tu sprzątać. Nie ukrywam, że przez pierwsze lata było to dla mnie trudne. Teraz wydaje mi się, że panuję nad tym, jak mówię, ale akcent czasem ze mnie wychodzi. Logopedzi kazali mi mówić wyłącznie w jednym języku, żeby aparat mowy dostosował się do artykulacji. Więc nawet z mamą mówiłyśmy po polsku. Ćwiczyłam sama, nagrywałam, odsłuchiwałam, poprawiałam i tak nauczyłam się akcentu. Ale nawet teraz, gdy mam na scenie trudną emocję do zagrania, wychodzi mój zaśpiew.

Gram też po rosyjsku. Na przykład w „Idiocie” mieszam dwa języki i wtedy widać, że inna natura ze mnie wychodzi. Gdy mówię po rosyjsku czy litewsku, nawet mój mąż zauważa, że staję się inną osobą. Chciałabym grać też w innych językach.

Wiktoria Gorodeckaja( Fot. Jacek Dominski/REPORTER, East News)

W „Krwi Boga” grasz w martwym języku, który brzmi jak wymyślony. Opowiedz, jakie były realia tej pracy.

Byłam w ciąży, więc ciągle podkładano mi krzesełko, wkładano ocieplacze. Na Błędnych Skałach w październiku było strasznie zimno. W kamiennym labiryncie są strasznie wąskie korytarze, między które wciskała się cała ekipa. Czułam tam też duchy. Kościół na polanie palił się bardzo długo, przeżywaliśmy to. Po kilku dniach chodzenia po polu zrobiło się tam straszne błoto, onuce mieliśmy oblepione na beton, wykupiliśmy wszystkie kalosze w okolicy. Panie garderobiane po nocach tkały nasze kostiumy z owczej wełny. Granie wczesnośredniowiecznych pogan było trudnym, niepowtarzalnym doświadczeniem.

Najwspanialsze były próby z choreografką Izą Plewińską – brali w nich udział główni aktorzy wraz z całym plemieniem, do którego wybrano performerów, tancerzy. Razem robiliśmy niezwykłe etiudy, np. uzdrawiania przez dotyk. Stajesz sama, wokół ciebie sześć osób, które podnoszą cię, dotykają, chuchają na ciebie, masują. Było to niezwykle oczyszczające. Nasze plemię miało być wspólnotą, która przeżywa razem wszystkie emocje. Dziś to już bardzo rzadkie – poczuć się jednym wielkim organizmem, który naprawdę jest ze sobą blisko.

Plakat filmu Krew Boga (Fot. materiały prasowe)

We wspólnocie żyjesz też w Teatrze Narodowym?

Staramy się żyć jak zespół, ale mamy też inne prace, rodziny. Takie grupy teatralne jak Laboratorium Jerzego Grotowskiego na pewno tworzyły podobny rodzaj plemienia. Tkwi w tym ogromna siła – przestać myśleć według swojego ego. Czasem zastanawia mnie, dlaczego takim wysiłkiem jest być dobrym człowiekiem. Dlaczego natura ludzka jest nakierowana tylko na siebie? W plemieniu działa się inaczej, myśli się o wspólnym szczęściu.

Twoja bohaterka Prahwe jest altruistką. Iskrą zapalną zmiany w plemieniu.

W scenariuszu było to szerzej rozwinięte, więc może wyjaśnię to, co w filmie jest nieco zagadkowe. Kiedyś cała nasza osada żyła szczęśliwie na pięknych polach i pastwiskach. Gdy przyjechali misjonarze, którzy zaczęli nas nawracać, ukryliśmy się w skałach. Jako Prahwe wiem, że w skałach mieszkają duchy, przez które plemię nie jest szczęśliwe, i chciałabym wrócić do domu. A skoro moi bogowie odwrócili się od nas, jestem skłonna prosić twego boga o łaskę, żeby uratować moją wspólnotę. Nie wiem o tym, że zaraz przyjedzie nami zawładnąć król, namawiam więc mojego tatę-wodza do działania. Jestem waleczna jak Xena, nieustraszona. Wyśniłam, że ktoś nas uratuje, więc gdy spotykam Niemego, czuję, że to jest ten człowiek. Nieuniknione jest to, że się w nim zakochuję. Tak to wygląda z perspektywy Prahwe.

Gdy obejrzałam film, dotarło do mnie, że dla Bartka „Krew Boga” jest o czymś zupełnie innym, głębszym, niż widziałam to ze strony mojej postaci. Gdy kręciliśmy, nie poruszaliśmy wcale kwestii religijnych. Nieświadomie wzięłam udział w projekcie mocno artystycznym. Głębokim, wzruszającym. Klasę reżysera potwierdza to, że nie pamiętam już filmu, jaki sobie wyobrażałam, w mojej głowie został ten ostateczny efekt.

W teatrze aktorce łatwiej jest go przewidzieć?

Wręcz przeciwnie! Nigdy się go nie widzi, bo zawsze trzeba być na scenie. Nawet kolegów nie oglądam, wolę się odnajdywać w środku. Gdy wyjdę na widownię, moje ego zaczyna oceniać efekt, a przecież to podświadomością robi się aktorstwo.

Niewiele osób w tak młodym wieku ma na swoim koncie tyle nagród: dwa razy Feliksa Warszawskiego, Nagrodę im. Zelwerowicza miesięcznika „Teatr”, nagrody na Festiwalu Dwóch Teatrów. Jesteś z tego dumna?

Tak, ale czy warto krzywdzić kogoś i obdarzać frustracją, żebym ja się cieszyła, że zostałam nagrodzona? Nie sądzę. Nagrody też ustanawiają oczekiwania. Ktoś idzie do teatru, wiedząc, że dostałam jakąś nagrodę, a tu proszę, słabiutko. Wyobraźmy więc sobie świat bez nagród. Po co te frustracje, te obciążenia? Choć jeden z najbardziej nagradzanych polskich aktorów, Jerzy Radziwiłłowicz, powiedział mi, że wcale się nie stresuje. Bo co się stanie, nawet jeśli źle zagra? Ktoś umrze? Zbytnio fantazjujemy o tym, co ktoś o nas myśli, zamiast myśleć o realnych konsekwencjach naszych działań.

 

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij