Jestem uważna na dziury w systemie, szczeliny, niesprawiedliwość – mówi Ewa Tatar z Grupy Granica działającej na rzecz uchodźców na granicy polsko-białoruskiej. Marcie Marchlewskiej-Ziomek ze Stowarzyszenia mali bracia Ubogich, która wspiera seniorów, oraz Vladyslavowi Grynowi, zaangażowanemu w wiele inicjatyw pomagających Ukrainie, także towarzyszy chęć zmiany.
Ewa Tatar, Grupa Granica: Uważność na niesprawiedliwość
Aktywizm rozumiem jako chęć pracy na rzecz zmiany. Ta potrzeba chyba zawsze we mnie siedziała. Takie postrzeganie świata czy taka wrażliwość to efekt spotkań, które nas kształtują. Jestem uważna na dziury w systemie, szczeliny, niesprawiedliwość, chciałabym zoptymalizować różne przestrzenie życia społecznego. Wybieram postawy solidarnościowe.
W mojej rodzinie od przedwojnia były tradycje społecznikowskie, wspominało się bliskich związanych z PPS. W latach 90. głosowało się na Unię Pracy. Mój tato do tej pory angażuje się w życie społeczne.
Moi bliscy są rodziną o złożonej etniczności (dopiero teraz odkrywamy niektóre tożsamości naszych przodków). Moi dziadkowie podróżowali i przywozili opowieści o życiu gdzie indziej. To na pewno kształtowało moją wrażliwość i wyobraźnię. Już jako kilkulatkę, w epoce Okrągłego Stołu, interesowały mnie sprawy polityki. Na trzecim piętrze bloku z wielkiej płyty w Kielcach oglądałam w telewizji transformację, fascynowały mnie transmisje z Sejmu w poniedziałki. Sympatyzowałam z nonszalancją Jacka Kuronia, który był wówczas bohaterem zbiorowej wyobraźni. Imponowali mi ludzie o silnych charakterach, a jednocześnie wrażliwi. Wśród nauczycieli ceniłam tych, którzy mówili więcej, niż było napisane w podręcznikach. Pamiętam, że kiedyś za karę (nie pamiętam za co) musiałam zreferować książkę o głodzie w Ukrainie, pamiętam też wycieczkę do archiwum i lekcję o pogromie kieleckim. Na pewno dzięki takiemu wsparciu nauczyciela historii zaczęłam sama szukać. Dużo moich przyjaciół i znajomych z czasów liceum angażowało się i społecznie, i współtworzyło ruch antyfaszystowski.
W dorosłym życiu aktywistką per se byłam raz, w 2017 r. byłam w Obozie dla Puszczy i dokumentowałam skutki wycinek w Puszczy Białowieskiej. Głównie uprawiałam tzw. aktywizm osobisty, stając za ważnymi społecznie tematami, ale też tematy związane z równością społeczną i poszukiwaniem innych niż dyktowany przez kapitalizm czy państwo narodowe modeli wspólnoty były częścią mojej praktyki zawodowej. Jako krytyczka sztuki i kuratorka praktykowałam teorię krytyczną, wspierałam dyskursy mniejszościowe związane z redystrybucją kapitału symbolicznego. Moja ostatnia duża wystawa dotyczyła początków opozycji demokratycznej w Polsce: Klubu Krzywego Koła (Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2021). Mniej więcej w tym samym czasie zdarzył się Usnarz i zamiast budować dyskurs związany ze sprawiedliwością społeczną, stałam się poszukiwaczką i tych doraźnych, i długofalowych rozwiązań w sektorze praw człowieka.
Od 2018 r. moje życie osobiste związane jest z Podlasiem (prowadzimy tam ogród permakulturowy), a totalną zmianę w nim uczynił kryzys na granicy polsko-białoruskiej i powstanie Grupy Granica. Od września 2021 r. zaczęłam się angażować w pomoc na Podlasiu. Byłam tam, gdzie czułam się potrzebna, i robiłam to, o co mnie poproszono. Sama zainicjowałam też różne działania wspierające pomagających, czasami z Warszawy, czasami z Podlasia. Szybko zaczęłam dostawać poważniejsze zadania. Gdy wybuchła wojna w Ukrainie, zorganizowaliśmy pomoc dla osób nieukraińskich na przejściu w Medyce, na Dworcu Centralnym oraz postawiliśmy hostel w Warszawie. Pracowaliśmy w gronie 200 wolontariuszy. Do wielu z tych osób do dziś mogę zgłosić się po wsparcie. Najtrudniejsze zadanie? Przekonanie instytucji, żeby osoby nieukraińskie mogły korzystać za darmo z toalety. To właśnie te codzienne, małe wyzwania są najtrudniejsze. Długie trwanie, konfrontacja z systemem, praca u podstaw. Gdy działa adrenalina, jest o wiele łatwiej.
Od kwietnia pracuję w jednej z organizacji pomagających. Współtworzę zespół, który wspiera zarówno osoby przebywające w ośrodkach zamkniętych dla cudzoziemców, jak i aktywistów, którzy tym osobom w detencji pomagają. Do moich obowiązków należy reagowanie w sytuacjach kryzysowych, takich jak deportacje, pobicia, przemoc, strajki. Działam interwencyjnie.
Wspieram też od roku jedną konkretną rodzinę, z którą jestem w codziennym kontakcie. Mają sporo kłopotów – nie wszyscy są w Polsce, jedna osoba przewlekle choruje. Wokół rodziny stworzyła się społeczność kilkunastu osób, która się wspiera. Bo samodzielne działanie byłoby pewnie ponad siły. W długoterminowym aktywizmie to poczucie braterstwa / siostrzeństwa jest kluczowe – i z osobami, którym się pomaga, i z osobami, które pomagają pomagać.
Od ponad roku działa też współinicjowany przeze mnie projekt Biblioteki bez Granic. Pozyskujemy środki na książki, w tym te w językach osób z doświadczeniem uchodźctwa (po francusku, ukraińsku, rosyjsku, białorusku, arabsku, w językach kurdyjskim, farsi, dari, paszto, urdu, somalijskim, wietnamskim, hiszpańskim). Najpierw zawoziłyśmy książki dla dzieci do ośrodków zamkniętych. Potem zrodził się z tego długofalowy projekt wsparcia osób w detencji. Dzięki dotacji Europe Challenge dla bibliotek zatrudniliśmy jedną osobę aktywistyczną, Zuzię, i jedną w kryzysie uchodźczym – Munzera. Prowadzimy też działania dla osób w kryzysie uchodźczym w Warszawie: raz w miesiącu odbywa się klub książki, a raz w tygodniu w Centrum Lokalnym prowadzimy lekcje języka polskiego dla osób z Żoliborza. Bardzo chcielibyśmy pozyskać środki na zatrudnienie Innej z Ukrainy, która koordynuje to działanie.
Cieszę się, że mogę się realizować zawodowo w obszarze zmiany społecznej, pracować na rzecz inkluzywnego i wielokulturowego społeczeństwa świadomych i sprawczych obywateli i obywatelek. Przeciwdziałać wykluczeniu. Uczyć się i praktykować znane mi dotychczas tylko w teorii inne modele wspólnotowe, np. komunikacja bez przemocy. Uczestniczyłam ostatnio w kursie dla liderek zmiany i w szkoleniu z zakresu niekapitalistycznych ekonomii. Brałam udział w pracach zespołu prototypującego inkluzywne rozwiązania dla Warszawy. Fajnie jest praktykować świat rozumiany jako wielokulturowe (i wielogatunkowe) społeczności tworzące globalną społeczność planety. Wobec kryzysu klimatycznego, uchodźczego, wojny myślenie o państwie narodowym wydaje się wręcz niepragmatyczne.
Marta Marchlewska-Ziomek, Stowarzyszenie mali bracia Ubogich: Wolontariat towarzyszący
Przez kilkanaście lat pracowałam w korporacji mediowej. Wtedy w wolontariat angażowałam się w wolnych chwilach. Moment rezygnacji z pracy był w moim życiu przełomowy. Nareszcie miałam czas działać społecznie w takim zakresie, w jakim tego potrzebowałam. Mój wybór od razu padł na Stowarzyszenie mali bracia Ubogich, bo wcześniej wspierałam tę organizację finansowo. Przygotowywałam też dla stowarzyszenia kampanie medialne. Mniej więcej w tym samym czasie straciłam też ukochaną babcię i ukochanego dziadka. To był dla mnie ogromny cios. Brakowało mi kontaktu z seniorami.
Nasz wolontariat opiera się na obecności – to wolontariat towarzyszący. Seniorzy są często samotni. Stopniowo zamykają się w domach. Ta izolacja, wycofanie z życia społecznego, nie budzi zazwyczaj sprzeciwu. Uznajemy, że taki już los starszych osób.
Raz w tygodniu odwiedzam moją podopieczną, panią Tereskę. Gdy przychodzę na umówioną godzinę, czajnik już gwiżdże, a na stole stoją talerzyki do ciasta. Motto stowarzyszenia brzmi: „Kwiaty przed chlebem”. Wiadomo, że każdy musi gdzieś mieszkać, ogrzać dom, coś zjeść. Ale są jeszcze inne potrzeby – bliskości, empatii, relacji. I to je staramy się spełniać. Pani Tereska ma dwie córki, ale kontakty z nimi nie zawsze jej wystarczają. Kiedyś moja podopieczna prowadziła aktywne życie towarzyskie. Dom był pełen dzieci, wnuków, gości. Sytuacja się zmieniła – wnuki dorosły i mają swoje życie, koleżanki już nie żyją, sąsiadki się wyprowadziły. A pani Tereska wciąż ma ochotę sobie porozmawiać. Jak wielu osiemdziesięciolatków nie ma siły wychodzić do kawiarni senioralnych. Dla takich, jak ona, towarzyszem często staje się telewizor. Nieraz nie są w stanie podejść krytycznie do podawanych informacji, gubią się w gąszczu wiadomości, boją się.
Od początku myślałam o wolontariacie towarzyszącym, bo chciałam nawiązać z podopiecznym relację. W pierwszą parę połączono mnie z innym seniorem. To nie zdało egzaminu. Nie czułam się w tej relacji dobrze. Obawiałam się, że gdy to przyznam, koordynatorka uzna, że nie nadaję się do tej działalności. Ale moja decyzja spotkała się z ogromnym zrozumieniem.
Z panią Tereską jesteśmy za to świetnie dopasowane. Oczywiście, zdarza mi się słyszeć tę samą historię setny raz. Ale jestem do tego przyzwyczajona, bo od dzieciństwa sporo przebywałam w towarzystwie seniorów. Pomaga mi myślenie, że do pewnego stopnia sami też kiedyś tacy będziemy. Wolontariat pomaga oswajać proces starzenia się. Wolontariat towarzyszący bywa też obciążający emocjonalnie. Często zdarza się, że podopieczny podupada na zdrowiu, trafia do szpitala, odchodzi. Wolontariusz czuje stratę, zwłaszcza jeśli był z podopiecznym związany wiele lat.
Trzeba nauczyć się stawiać granice. Jasne, że staram się zrobić jak najwięcej, ale nie chcę czuć, że się poświęcam, bo wtedy wolontariat przestanie mnie karmić. Gdy zacznę czuć się niekomfortowo, relacja straci szczery charakter. Łatwo wtedy o wypalenie. To jest zwłaszcza istotne przy długoterminowym wolontariacie. W trudnych chwilach stowarzyszenie przychodzi nam z pomocą – każdy wolontariusz ma koordynatorkę, możemy też się szkolić albo uczestniczyć w superwizjach z psychologiem. – To nie jest sprint, tylko maraton – powtarza nasza szefowa. Musi mi starczyć zasobów. Dlatego przyznaję się do słabszych momentów – ostatnio zadzwoniłam do pani Tereski, że nie przyjdę, bo mam migrenę. Wiem, że była rozczarowana, ale czułam, że muszę zadbać o siebie.
W wolontariacie trzeba pamiętać o sobie, bo to działanie jest też dla mnie, ma spełniać moje potrzeby. Ta potrzeba jest zresztą kluczowa od samego początku – żeby zacząć działać, trzeba ją czuć. Moje potrzeby muszę wyważyć z potrzebami podopiecznej. Ważna jest pokora – trzeba umieć przyjąć odmowę. Zanim poznałam panią Tereskę, wyobrażałam sobie, że będziemy chodzić na długie spacery. Okazało się, że nie ma na to wystarczająco dużo siły. Miałam gdzieś w tyle głowy, że będę uśmiechniętym aniołkiem, który prowadzi staruszkę przez park. Ale ona woli oglądać tureckie seriale. Kiedyś mnie to dziwiło, dziś sama pytam o losy bohaterów. Pani Tereska pamięta wszystkie zawiłości fabuły.
Nawyk pomagania wynosi się z domu. U mnie w rodzinie się pomagało. Od początku braliśmy udział w Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Jako nastolatka byłam kwestorką. Pamiętam, jak wielką satysfakcję mi to dawało. Każdy ma inne limity tej potrzeby pomocy – niektórym wystarczy wniesienie starszej sąsiadce zakupów po schodach, ja wybrałam pracę w trzecim sektorze.
Czułam, że tu mogę w pełni wykorzystać moje doświadczenie i umiejętności. Musiałam podjąć decyzję o opuszczeniu złotej klatki – kierowniczego stanowiska w dobrej firmie. I pójść dokądś, gdzie zarabia się mniej, nie ma prestiżu i splendoru. Myślałam, że gdy powiem rodzinie i przyjaciołom, że podejmuję pracę w stowarzyszeniu, wszyscy pukną się w głowę. Ale nikt nie powiedział, że zaprzepaściłam karierę. To mnie wzmocniło. Pracuję od półtora roku. Z misją i poczuciem sensu. Gdy zaczęła się wojna w Ukrainie, nauczona wieloletnim doświadczeniem, wiedziałam, że muszę się do tego zabrać rozsądnie, a nie spontanicznie. Znalazłam w Kijowie fundację podobną do naszej, która szukała wsparcia w opiece nad ukraińskimi seniorami. Nawiązaliśmy współpracę.
Vladyslav Gryn, ГALAS, Blyzkist, Słonecznik: Przekuć niezgodę w działanie
Przyjechałem do Polski na studia. Pracuję w dziale marketingu dużej korporacji. Moje życie – tak jak życie wszystkich Ukraińców i Ukrainek – zmieniło się 24 lutego w dniu pełnej inwazji Rosji na Ukrainę. Byłem akurat na urlopie. I dobrze, bo nie byłbym w stanie pracować. W tych pierwszych tygodniach my, Ukraińcy, potrafiliśmy rozmawiać ze sobą tylko o wojnie. Zwyczajne życie się dla nas zatrzymało. Gdy wróciłem do biura, powstała tam już komórka pomocy Ukrainie. Moja firma zakończyła działalność w Rosji. Nikomu nie musiałem tłumaczyć, że to właściwe postępowanie.
Po wybuchu wojny zrozumiałem, że przez działalność aktywistyczną i wolontariacką mogę stać się częścią zmiany. Wojna ustawiła mi priorytety nie tylko dlatego, że jestem Ukraińcem. Poczułem po prostu, że działanie daje mi poczucie sensu. Właściwie przez całe życie nie byłem zadowolony ze status quo. Postanowiłem tę niezgodę przekuć w działanie.
Wcześniej wspierałem różne inicjatywy dobroczynne. Gdy na święta w 2021 r. wróciłem na dwa miesiące do Kijowa, wziąłem udział w programie pomocy seniorom. Rozdawaliśmy paczki świąteczne starszym osobom. Takie spotkanie z drugim człowiekiem daje niesamowicie dużo motywacji. Widząc wdzięczność na ich twarzach, czułem, że robię coś ważnego.
Jak wybrać swój cel? Nikt nie może robić wszystkiego. Każdy musi wsłuchać się w siebie. Zastanowić się, co nas najbardziej boli, dotyka, porusza.
Teraz zbieram pieniądze na cele charytatywne. Nie mam bezpośredniego kontaktu z osobami, którym pomagamy, bo wysyłamy nasze datki do Ukrainy. Energię daje mi wspólnota aktywistyczna.
Miewałem momenty zmęczenia. Wtedy działałem automatycznie, bez większego zadowolenia. Zastanawiałem się, czy naprawdę moje działania mają wpływ na rzeczywistość. Chyba każdy aktywista miewa takie myśli. W takich chwilach trzeba odpocząć. Porozmawiać z tymi, którzy też są zaangażowani, bo na pewno okażą nam wsparcie.
Potrzebę działania odziedziczyłem chyba po mamie. Moi rodzice przyjechali do Polski, gdy wybuchła wojna. Matka była w złym stanie emocjonalnym. Zaczęła działać razem ze mną – gotować, przygotowywać warsztaty. To jej bardzo pomogło, poczuła się lepiej. Dzięki temu, że pomagała, nie czuła się bezsilna. Po kilku miesiącach rodzice wrócili do Ukrainy. Mama, która pracuje jako zastępczyni dyrektora szkoły, czuła powinność wobec swoich uczniów. Gdy trwa ewakuacja ze względu na alarm przeciwlotniczy, pomaga dzieciom się ubrać, zejść do schronu, daje im jedzenie, a przede wszystkim, uspokaja je. Na początku bałem się o rodziców, ale wiem, że potrzebują tam być. Zacząłem to rozumieć.
Sam na początku wojny myślałem o powrocie do Kijowa, ale zrozumiałem, że bardziej mogę pomóc z Warszawy – mam tu kontakty, pracę, pieniądze. Mogę przekazywać fundusze na rzecz wojska, ostatnio głównie na generatory energii i ciepłe ubrania. Ale potrzeby są nieograniczone. Lista się nie kończy.
Oczywiście to, co robi nasze wojsko, jest najważniejsze, ale bez wsparcia finansowego sytuacja na froncie byłaby inna. Każdy pomaga na swój sposób.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.