Znaleziono 0 artykułów
30.03.2020

Wspomnienie o Krzysztofie Pendereckim: Życie z „Penderem”

30.03.2020
Krzysztof Penderecki (Fot. Getty Images)

W kwarantannie media zalewają apokaliptyczne wizje świata po epidemii. Nic nie ma być takie samo, zmiany mają być nieodwracalne. A jaki będzie świat bez Krzysztofa Pendereckiego?

Jeszcze przed chwilą mogliśmy się o niego kłócić. Otoczony podziwem i mocno krytykowany, Krzysztof Penderecki (1933-2020) był autorytetem osobliwym. Dość sympatyczny i bezpośredni, jeśli tego chciał. Aż nadto świadomy swojej pozycji, świecący jasnym światłem, w którym grzali się wykonawcy jego utworów, politycy, koronowane głowy i my, jakieś trzydzieści kilka milionów Polaków, z podejrzaną pewnością nazywający go najwybitniejszym żyjącym kompozytorem. Stał się postacią popkultury, zanim jeszcze zaczął z nim grać Johnny Greenwood. Ba, jeszcze zanim William Friedkin wykorzystał jego utwory w „Egzorcyście”, a Stanley Kubrick w „Lśnieniu”, przypieczętowując dość oczywiste skojarzenie awangardowej ekspresji muzycznej z atmosferą grozy. Już wcześniej bowiem w kraju utarło się skojarzenie: Penderecki, czyli zgrzyt, trzask, akustyczny szok. Czyli muzyka współczesna.

Krzysztof Penderecki (Fot. Getty Images)

Kompozytorowi było w to graj. Drzwi do świata muzyki współczesnej otworzył przecież kopniakiem. Na ogłoszony w 1957 r. konkurs Związku Kompozytorów Polskich wysłał trzy utwory. Podobno dla niepoznaki jedną partyturę napisał prawą ręką, drugą lewą, a trzecią dał do przepisania. Zajął pierwsze trzy miejsca. Jego sława obiegła szybko światek muzycznej awangardy. Oto dziki ze Wschodu używa po swojemu środków wypracowanych przez muzycznych intelektualistów. Poubierani we fraki muzycy orkiestrowi rwali włosy z głów, kiedy kazał im wydobywać dźwięki skrajnie głośne albo uderzać w instrumenty. Chórzyści musieli pozbyć się przyzwyczajeń. I szeptać, krzyczeć, gadać, gwizdać. W 1965 r. napisał „Pasję wg świętego Łukasza”, dziś uważaną za jedno z najważniejszych dzieł muzycznych XX w. Już wtedy uznano, że zdradził awangardę, by przywitać się z pozycją giganta filharmonicznych salonów, autora monumentalnych, epickich dzieł pisanych na ważne okazje. Rzeczywiście, w „Siedmiu bramach Jerozolimy”, „Polskim Requiem” i „Raju utraconym” objawiała się później potęga jego wyobraźni. Ale i w intymnych utworach kameralnych. I, last but not least, w instynkcie scenicznej dramaturgii. Do dziś pamiętam spektakl „Ubu Króla” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego w warszawskim Teatrze Wielkim. Inscenizacja – tak, ale ta muzyka jest przecież cudownie obrazoburcza i przerażająco zabawna.

Krzysztof Penderecki (Fot. Getty Images)

Powoli zaczynamy zauważać, że te rozsadzające uszy dźwiękowe klastery, te elektroniczne plumkania znane ze ścieżki dźwiękowej „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Hasa, ten cały niby hermetyczny repertuar środków dziś używany jest nawet przy produkcji popowych piosenek. Także jego w tym zasługa. I chociaż „Pender“, jak go nazywano w środowisku, grał w trochę innej lidze, to niemal wszyscy polscy kompozytorzy – nawet starsi od niego – musieli się wobec niego opowiedzieć. Te ślady tak szybko nie znikną, choć powoli będą się przeobrażać. 

Krzysztof Penderecki (Fot. Getty Images)

A całkiem osobiście, nie wyobrażam sobie siebie, słuchacza nowej muzyki, odbiorcy kultury, krytyka, bez „Pasji”, „Polimorfii” czy „Dies Irae”. Ale i bez przejmującej nauki życiowej i estetycznej claritas w późnym, „III Kwartecie smyczkowym” z 2008 r. Podtytuł tego utworu brzmi „Kartki z niezapisanego dziennika”. Może to wspomnienia. A może właśnie przyszłość? O emocjach, które niesie muzyka „Pendera”, moglibyśmy jeszcze dyskutować godzinami. 

Adam Suprynowicz
Proszę czekać..
Zamknij