Znaleziono 0 artykułów
31.08.2018

„Zama”: Nowy, bynajmniej nie wspaniały, Świat

31.08.2018
Kadr z fimlu (Fot. Materiały prasowe)

„Zama” Lucrecii Martel, najbardziej uznanej dziś argentyńskiej reżyserki, jest uważana za jeden z najwybitniejszych filmów minionego roku. Pod płaszczykiem opowieści o XVIII-wiecznym kolonizatorze rozprawia się z całkiem współczesnym kryzysem męskości. W kinach już dzisiaj. 

Tytułowy Zama jest urzędnikiem, który w Nowym Świecie pilnuje przebiegu kolonizacji. Z jednej strony, podtrzymuje mit o bogactwie podbitych lądów. Ich niewyczerpanych surowcach naturalnych, a rozwoju jako kwestii najbliższych miesięcy, najwyżej lat. Z drugiej strony, jako jedyny potrafi swoim przełożonym wytknąć obłudę i hipokryzję, wygarnąć oszustwa bez mrugnięcia okiem, przypomnieć, że wydobywane kamienie nie mają żadnej wartości, a odtrąbiony głośno sukces to nic innego jak propaganda. Mężczyzna jest rozdarty między usłużnym podleganiem systemowi, a rozbijaniem go od środka. Budzi szacunek, ale też litość. Kibicujemy mu, ale i chcemy, żeby jak najszybciej poniósł klęskę. 

Oto świat powołany do życia przez Lucrecię Martel. Pełen sprzecznych emocji, wykluczających się racji, rozdartych ludzi, którzy muszą odpowiedzieć sobie na pytanie: być czy mieć. Brzmi znajomo?

Powinno, bo reżyserka nie ukrywa, że pracując nad „Zamą”, dużo myślała o współczesności. Kryzys męskości jest bolesny dziś, gdy hierarchia w korporacjach jasno ustanawia, kto jest na górze, a kto na dole. Martel zastanawia się nad tym, jak czuli się mężczyźni kilka wieków temu, gdy ich duma była jeszcze bardziej nadmuchana, a zranienie jej owocowało konsekwencjami znacznie bardziej dramatycznymi niż teraz. Tak przynajmniej zwykło się sądzić. Reżyserka zadawała sobie pytanie, czy XVIII-wieczny mężczyzna był bardziej skory do stawiania się i stawania w kontrze wobec świata, czy może odwrotnie – wolał zostać w cieniu, byle tylko przetrwać kolejny dzień w spokoju.

Kadr z fimlu (Fot. Materiały prasowe)

W tym celu Argentynka odtworzyła realia poddanego konkwiście lądu, gdzie mieszają się porządki, kultury i światy. Kamera regularnie kręci autochtonów budzących pogardę kolonizatorów, ale też podziw i zazdrość, bo ich świat poukładany jest według jasnych zasad respektowanych przez wszystkich. Kolonizatorzy mają tych zasad znacznie więcej, ale tylko komplikują one życie, a przestrzeganie ich egzekwowane jest u sługów, a nie u panów. Dodatkowo lokalsi nie są ograniczeni przez konwenanse i kulturę, które Zamę krępują. Nie może nigdy być do końca sobą, staje się więźniem systemu, w który coraz słabiej wierzy, a przełożeni, widząc jego zwątpienie, pogrywają z nim jeszcze okrutniej, zastawiając nań kolejne pułapki albo obiecując  awans.

Kadr z fimlu (Fot. Materiały prasowe)

Jest w tej refleksji dramat człowieka uwikłanego w absurd systemu rodem z „Procesu” Kafki. O tyle jednak inny, że u Martel bohater czuje się systemu nie tylko ofiarą, ale i współtwórcą. Jeśli nie bezpośrednio, to właśnie przez wzgląd na dziedzictwo ojców, którzy z werwą, zapałem i niczym nieskrępowaną wiarą poświęcali życie u boku bliskich, by gnać w nieodkryte lądy i tam wdrażać ład. Swój własny, męski, pozbawiony kobiecego pierwiastka, bo kobiety i dzieci zostały przecież na Starym Kontynencie. Zama też zostawił żonę i dziecko, bo budowa męskiego świata była dla niego ważniejsza. Nie spodziewał się jednak, że teraz ten sam świat zacznie go niszczyć.

Nowy Świat jest dla Martel miejscem, w którym z powodzeniem może zderzyć ze sobą instynkty i cywilizację, przetestować męskość bohaterów, a przede wszystkim sprawdzić, co się za nią kryje. Kapitalnie wypadają zwłaszcza te fragmenty filmu, w których cywilizowani kolonizatorzy, pełni pogardy dla napędzonego instynktami życia autochtonów, sami się tym instynktom podają, wykorzystując do zaspokojenia  tych potrzeb lokalną ludność. Nic dziwnego, że za produkcję tego filmu wzięli się reżyser Pedro Almodóvar oraz aktorzy Gael Garcia Bernal i Danny Glover. Każdy z nich ma na swoim koncie filmy, w których męskość jest nieustannie sprawdzana, choć w zupełnie innych rejestrach emocjonalnych i gatunkowych. A zasady, które uzgodniło społeczeństwo są łamane częściej niż przestrzegane.

Plakat fimlu (Materiały prasowe)

52-letnia dziś Lucrecia Martel za żadnym z tych twórców nie powtarza. Choć po kamerę sięgnęła po raz pierwszy w wieku 16 lat, „Zama” jest dopiero czwartą pełnometrażową fabułą na jej koncie. Kręci filmy rzadko, ale radykalnie. Dopracowuje każdy element, nie boi się iść pod prąd, wydobywa piękno z okrucieństwa, łączy pozornie nieprzystające elementy. Reżyserka znalazła swój niepodrabialny język, któremu podporządkowuje kinową gramatykę. Potrafi zachwycić zmysłowym kadrem, nawet gdy kręci scenę tortur. Tworzy nastrój pozostający w emocjonalnej kontrze do tego, na co patrzymy. Jej kamera oszukuje widza, tak samo jak bohaterowie oszukują sami siebie i ludzi dookoła.

O tym filmie głośno jest od jesieni ubiegłego roku. To właśnie wtedy został pokazany na dwóch spośród czterech najważniejszych filmowych imprez świata – na festiwalu w Wenecji, a zaraz potem w Toronto. Entuzjazm krytyków nie kończył się. W serwisie agregującym recenzje „Zama” ma dziś aż 95 proc. pozytywnych głosów prasy, która zachwycała się „przebraną w historyczny kostium metaforą współczesności”, „ujmującym spojrzeniem na kolonializm i walkę klas” oraz „mistrzowsko napisaną historią o sprawach wiecznych”. Doceniono zwłaszcza to, jak reżyserka patrzy na dziejową ciągłość. Dostrzega, że grzechy przodków obciążają ich potomków, a chęć dorównania ojcom zmusza synów do przekraczania kolejnych granic. 

Triumfalny pochód przez festiwale filmowe poskutkował tym, że Argentyna wystawiła film do wyścigu po Oscara. Chociaż „Zama” nie zakwalifikowała się do finałowej piątki, to właśnie o niej było głośno w kinowych podsumowaniach 2017 roku. W swoich zestawieniach umieścłiły ją „Sight & Sound”, „Cine Vue”, „Creative Revie”, a nawet „Guardian”. Temu ostatniemu reżyserka Lucrecia Martel powiedziała zresztą w wywiadzie, że oscarowa gorączka to żart. – To tak jak z kolacją u milionera. Możesz na nią pójść i pozachwycać się jego bogactwem, ale po kolacji wracasz do swojego życia, w którym przecież nic się nie zmieniło – mówiła.

Dla Martel fabryka snów ma bowiem coś z Nowego Świata. Mami obietnicami, udaje krainę mlekiem i miodem płynącą, wydaje się oferować niczym nieograniczone możliwości. Reżyserka nie ma jednak ochoty sprawdzać, ile jest w tych zapewnieniach prawdy.

Artur Zaborski
Proszę czekać..
Zamknij