Znaleziono 0 artykułów
25.07.2021

Fragment książki „Poza czasem. O potyczkach z codziennością”

25.07.2021
Fot. materiały prasowe

Złote rady nie istnieją – otoczenie, środowisko, przekonania, sytuacja życiowa, wiek, przeżycia i indywidualny charakter mają ogromny wpływ na trudności w organizowaniu codzienności. I choć nie da się uciec przed własnym życiem, to można uwolnić się od stereotypów na temat tego, co musimy, co powinniśmy, a czego nam nie wolno – przekonuje Bożena Kowalkowska w nowej książce.

Zmiana, czyli o wymagającym procesie, który więcej daje, niż zabiera

Nigdy do końca nie wierzyłam, że wystarczy coś postanowić i wszystko od razu będzie tak, jak by się chciało. No nie. Gdyby tak było, to większość osób nie miałaby problemu z utrzymaniem diety, rzuceniem nałogów czy higieną pracy. Owszem, znam takie przypadki – i nawet sama się do nich zaliczam – że wystarczyło powiedzieć sobie na przykład.: „Już nigdy nie będę pisać po nocy wiadomości”. I faktycznie jakoś to działało… ale tylko przez kilka dni. Trzeba pogodzić się z faktem, że zmiana to proces. Proces, który trwa, ma swoje wzloty i upadki, a obowiązkowo wpisany jest weń etap regresu. Postanawiamy na przykład, że już nigdy nie będziemy odpisywać na wiadomości w nocy. Wszystko idzie, jak trzeba, bardzo się  pilnujemy, jesteśmy świadomi wszystkich zalet tej sytuacji, może nawet odczuwamy już lekką dumę, kiedy nagle, ni stąd, ni zowąd, wracamy do dawnych nawyków.

W zasadzie można by powiedzieć, że wszystko zaczyna się wtedy od nowa, ale to nie końca prawda. Osoba, która po raz drugi zabiera się do wprowadzenia pożądanej zmiany, prawdopodobnie za pierwszym razem już się czegoś na swój temat dowiedziała i jest bogatsza o to doświadczenie. A w związku z tym ma szansę zrobić z tej wiedzy użytek. Wracając do przywołanego przykładu – może się okazać, że pokusa, by nocą coś do kogoś naskrobać, pojawia się zawsze w przypadku konkretnego adresata. Albo zawsze, gdy jesteśmy sami w domu. Albo dlatego, że znowu przywlekliśmy do łóżka komputer. Rozumiecie, o co mi chodzi?

Sama przekonałam się o tym podczas pracy nad Odzyskać czas. Wszystko potoczyło się błyskawicznie. W 2020 roku, na początku maja, za pośrednictwem mojego agenta literackiego przedstawiłam wydawnictwu konspekt. Gotowy tekst miałam oddać w połowie lipca, a książka miała ukazać się w połowie września. Czasu nie było dużo, ale zapewniłam wszystkich, że dam radę, a w duchu postanowiłam, że przy okazji przetestuję wszystkie swoje organizacyjne „mądrości”. Jeśli myślicie, że ja – znająca przecież temat od podszewki Królowa Organizacji – nie popełniam błędów i nie wracam do starych przyzwyczajeń, to jesteście w błędzie. Podczas kilku tygodni intensywnej pracy nad tekstem zafundowałam sobie sześć organizacyjnych fuck-upów. Nie jeden, nie trzy, a sześć! Poniżej znajdziecie opis każdego z osobna – razem z rozwiązaniem, które sama sobie zaproponowałam.

Nr 1

Błędnie założyłam, że mieszkając na wsi z dziećmi, będę umiała codziennie na kilka godzin odizolować się i popisać. Bzdura jakich mało. Nawet zamknięta w osobnym pokoju wciąż nie potrafiłam się całkiem odciąć. Tadzio: „Mamo, głodny!”. Ja, zniecierpliwiona: „Pracuję, idź do taty”. Tadzio: „A gdzie on jest?”. Ja, warcząc: „Nie wiem, pracuję!”. Tadzio: „Ale ja jestem głodny! Mamooo!”. Dodatkowo, za każdym razem, kiedy mój mąż wpadał na pomysł wyprawy nad jezioro, na kajak czy na rower, żal, że nie mogę jechać z nimi, tak ściskał mi serce, że ostatecznie wyruszałam z rodziną, a potem, zmęczona atrakcjami dnia, zasypiałam nad pustą kartką. Walczyłam tak przez tydzień, po czym szybko zarządziłam, że przechodzę na system rotacyjny: w każdym tygodniu będę cztery dni sama w Warszawie przy biurku i trzy dni z nimi na wsi.

Nr 2

Nie zrobiłam backupu danych! Siedemnaście lat w zawodzie, w którym dane są wszystkim, a ja nie zrobiłam backupu! Gdy któregoś razu zapobiegłam niebezpiecznej sytuacji na podwórku, z emocji trochę się najpierw rozchorowałam, a potem skutecznie skasowałam cały rozdział. Ten najdłuższy, dopiero co skończony! Miotałam się po domu chyba z godzinę, wzywałam pomocy na przeróżnych forach. Niestety, efekty pracy kilku dni wyparowały i nie pozostało mi nic innego, jak zacząć od nowa. Tym razem natychmiast kliknęłam na pulpicie odpowiednią ikonkę Time Machine, a dodatkowo postanowiłam trzy razy dziennie wysyłać wszystko, co napisałam, do samej siebie i na skrzynkę męża.

Nr 3

Nie doceniłam rozpraszaczy. W głowie miałam chyba przecier, a nie mózg i pamięć, którą tak lubię się szczycić, bo zapomniałam, że seriale wciągają, że Instagram nie ma funkcji „Stop scrolling” i że lampkę wina z przyjaciółką można sączyć baaardzo długo. Jak już sobie w końcu o tym przypomniałam, to Netflixa zastąpiłam książką podzieloną na rozdziały, wydzielane w ramach nagrody, Instagram odinstalowałam, a z przyjaciółkami umawiałam się tylko na śniadania, które – poza tym, że działały na mnie mobilizująco (w końcu człowiek musi wstać, umyć się i ubrać, zanim pójdzie w miasto) – miały określony czas trwania, bo każda z nas koniec końców musiała iść do pracy.

Nr 4

Kilkanaście razy złamałam własną zasadę niepisania wiadomości po nocy. Niezła hipokryzja, bo w poradniku jest nawet osobny rozdział, w którym przekonuję, dlaczego nie należy tego robić – a jeśli już musimy, to jak to robić bez szkody dla siebie i innych. A z pisaniem maili w nocy jest niestety tak, że jeśli trafisz na osobę, która też siedzi przed komputerem zamiast spać, to na jednej wymianie się nie skończy. Po kilku takich nockach szybko wróciłam do pisania draftów i punkt ósma rano klikałam „Wyślij”.

Nr 5

Zgodziłam się w międzyczasie wziąć udział w innym projekcie, choć nie spełniał żadnego z kryteriów, jakie dawno temu przyjęłam. Ani prestiż, ani przyjemność, ani nawet jakaś fajna kasa – nie było tam nic, czym mogłabym usprawiedliwiać swoją decyzję. Orka w czystej postaci. Podejrzewam siebie o ten regres w założeniach w związku z pandemią, w której zamiast pracować zajmowałam się homeschoolingiem. Ot, dopadła mnie chyba tęsknota za robotą. Ostatecznie nie skończyłam tego projektu. W pewnym momencie wygrał zdrowy rozsądek i wycofałam się, czego absolutnie nie żałuję. Ale mam do siebie żal, że zignorowałam wiele znaków ostrzegawczych, czym naraziłam i siebie, i klienta na rozczarowanie i niesmak.

Nr 6

Fatalnie zaplanowałam wakacje. Uwierzyłam samej sobie, że jeśli oddam tekst pod koniec lipca, to na początku sierpnia mogę śmiało śmigać w świat. I tak też zrobiłam – tyle że oddanie tekstu to jedno, a obróbka redakcyjna i graficzna to drugie, o czym również powinnam była pamiętać. Jeśli wydawało mi się, że wydawnictwo zmieni dla mnie swój rytm pracy i będzie codziennie czekać, aż wrócę łaskawie z plaży, to chyba za bardzo odleciałam. Skończyło się tak, że wstawałam o piątej nad ranem, żeby zdążyć ustosunkować się do różnych kwestii, potem poza dmuchańcami, kremami do opalania, ręcznikami i innymi „niezbędnymi” przedmiotami pakowałam na plażę komputer i dziko z nim biegałam za dziećmi, próbując złapać internet. Po prostu ubaw po pachy! Niestety, w przypadku tego fuck-upu nie znalazłam idealnego rozwiązania i musiałam ponieść konsekwencje swojego braku uważności.

To z grubsza tyle. Teraz rozumiecie? Zmiana to proces. Zawsze! Dla każdego! To musi trwać, zapętlać się, cofać, wracać, zwalniać i rozpędzać na nowo. Jeśli ma być skuteczna, musi czasem zaboleć, a żeby się utrwaliła, musi potrwać. Jeśli więc zdarzy się wam powtarzać jakąś czynność czy zadanie, podczas których zaliczyliście porażkę, warto wyciągnąć z tych sytuacji wnioski. Z czasów pracy w redakcji pamiętam, jak po wypuszczeniu kolejnego wydania magazynu na rynek otwieraliśmy z zespołem świeżo wydrukowaną gazetę i przeglądaliśmy ją pod kątem wpadek. Gdzie tym razem i w czym żeśmy się machnęli? Po jakimś czasie stworzyłam na własny użytek tzw. checklistę fuck-upów, według której sprawdzałam, czy nie powtórzyliśmy znowu jakiegoś błędu. Dosłownie śledziłam paluszkiem i sprawdzałam punkt po punkcie. I uwierzcie, że nigdy więcej nie zdarzyło mi się zrobić literówki w nazwisku fotografa na okładce (sic!), pomylić numeracji stron w magazynie, zapomnieć o wstawieniu płatnej reklamy czy użyć niewłaściwej czcionki. Im bardziej bolało, tym lepiej to zapamiętywałam.

Teraz, chociaż nie pracuję już w redakcji, nadal mam dziedziny, w których prowadzę w głowie checklisty fuck-upów. Pamiętam, by na wakacje – bez względu na to, dokąd jedziemy – zawsze pakować czołówkę i moskitierę; gdy idę po zakupy, zabierać z domu torby; w bagażniku zawsze wozić kanister (tu jestem ciągle krok w tyle, bo łatwiej byłoby jednak pamiętać o tankowaniu, ale wszystko przede mną).

Przy okazji wyjaśnijmy sobie jedno – to, że ktoś ma porządek w życiu, w głowie, w mieszkaniu czy w plecaku, nie znaczy od razu, że jest nudnym, mało kreatywnym i zachowawczym pedantem, który nie ma co robić ze swoim czasem. I odwrotnie – to, że ktoś lubi porządkowanie i organizowanie, nie znaczy wcale, że ma w życiu, w głowie, w mieszkaniu czy w plecaku jak w pudełeczku. No nie! Błędem jest też myślenie, że coś jest nam dane na zawsze. Że jak raz sobie coś zorganizujemy, to już zawsze będzie różowiutko. Szanse, owszem, wzrastają, i to bardzo, ale ludzie, no co wy – życia nie znacie?

Nie dalej niż tydzień temu spacerowałam wieczorem z przyjaciółką. Opowiadała mi o chłopaku, z którym spotyka się od jakiegoś czasu. Jej wcześniejsze relacje bywały wyboiste i nigdy nie uzyskała w nich tego, na co całe życie czekała, czyli deklaracji o chęci bycia razem i budowania przyszłości. No i wiecie, co się stało? Doczekała się! Usłyszała to, czego zawsze pragnęła – a jednak, zamiast skakać z radości, zamieniła się na chwilę w słup soli. Marta Niedźwiecka, autorka podcastu O zmierzchu, powiedziała w którymś odcinku, że zmiana zawsze coś zabiera i że jeśli człowiek chce coś zmienić, to na pewno po drodze też coś straci. A człowiek tak naprawdę szalenie lubi swoje przyzwyczajenia, więc jak nadciąga coś nowego, to budzi się w nim strach. A co to będzie? A jak to będzie? A kim ja będę? I wtedy, wbrew pozorom, łatwiej umościć się w swoim przykrym doświadczeniu, niż spróbować z niego wyjść. Każdy wie, jak ułożyć się ze starym wrogiem. Z nowym nie jest już tak prosto, bo wszystko trzeba wypracować.

Ostatnio ktoś zapytał mnie, jak rozpoznać dobry moment na zmianę. W mojej subiektywnej opinii: kiedy harujesz jak wół, a na koncie jest tak sobie; kiedy nie masz czasu zjeść z dzieckiem obiadu; kiedy wszystkie dni wolne spędzasz na kanapie, bo tylko na to masz siłę; kiedy zaczynasz bać się swojego telefonu (więcej w części czwartej); kiedy co chwilę umyka ci jakaś frajda, bo nie było na nią czasu. Przykładami mogłabym sypać bez końca. W moim przypadku zawsze, ale to zawsze, wszystko zaczynało się od jednej i tej samej myśli: „Nie chcę tu być”. Współpracowałam z całą masą instytucji, firm i klientów i – choćby było najmilej na świecie – jeśli w drodze do pracy dopadała mnie ta myśl, wiedziałam, że to koniec. Na początku próbowałam jeszcze różnych ruchów zaradczych, komunikowałam swoje potrzeby, robiłam kilka dni przerwy, dyskutowałam, ale szczerze mówiąc, nigdy nie powstrzymało to powracającej jak mantra myśli: „Nie chcę tu być”, która w krótkim czasie skutkowała odejściem. I nigdy tego nie żałowałam. Więc jeśli rozpoznajesz któryś z tych sygnałów, nie trać czasu, tylko ruszaj przed siebie.

Nie będę kłamać, że było łatwo, że klasnęłam w dłonie i całe życie nagle mi się odmieniło. Było ciężko, momentami boleśnie, a w niektórych chwilach czułam się jak Syzyf. Jednak na końcu czekała największa nagroda – Mój Czas Wolny!

A co, jeśli nie wyjdzie? Trudno! O ile nie rzucasz się na głęboką wodę i nie postanawiasz nagle, bez żadnego przygotowania, z prawniczki zamienić się w szefową kuchni, to wszystko da się odwrócić. Nie raz zdarzyło mi się zaangażować w zadanie, które okazywało się nie mieć sensu, kupić coś, co wydawało mi się niezbędne, a potem kurzyło się w kącie, przeczytać albo obejrzeć coś niezbyt mądrego, ale rzadko kiedy czułam, że wychodzę z tego stratna. Choćby nie wiem jak nudno i niewygodnie mi w czymś było, zawsze wyciągałam z tego choć jedną wartościową znajomość, nową umiejętność albo przynajmniej świadomość, co mi nie pasuje. Nie wiem, jak wy, ale ja wolę wiedzieć, że przynajmniej próbowałam, niż potem pół życia zastanawiać się, co by było gdyby.

KRÓTKO I NA TEMAT

1. Zmiana to proces. Nic nie wydarzy się na pstryknięcie palców.

2. Prowadź własną listę fuck-upów – każdy z nich traktuj jako pomoc, a nie ślad porażki.

3. Zmiana to uważność. Nic nie jest dane raz na zawsze.

4. Jeśli decydujesz się na zwrot w swoim życiu, licz się ze strachem – jest naturalną reakcją na zmianę.

5. Nie ignoruj sygnałów, które wysyłają ciało i umysł.

6. Próbuj, żeby kiedyś nie żałować.

Bożena Kowalkowska
Proszę czekać..
Zamknij