Znaleziono 0 artykułów
08.05.2020

Joanna Kulig: Dziecko zmienia myślenie o wszystkim

08.05.2020
(Fot. materiały prasowe, garnitur: Pallas Paris)

Kiedy mój synek skończył dwa tygodnie, zaczęłam powoli przygotowywać piosenki do serialu, a półtora miesiąca później byłam już na planie w Paryżu. Rwałam włosy z głowy. W co ja się wpakowałam? Co ja im obiecałam?! Nieprzespane noce, karmienie piersią, zanikająca pamięć i tyle piosenek… Ten plan był dla mnie jak wojna – mówi nam Joanna Kulig w ekskluzywnym wywiadzie. Młoda mama, która oglądamy właśnie w netfliksowym „The Eddy”, przyznaje, że macierzyństwo zmieniło jej życie. – Dzisiaj Janek ma rok z hakiem, a ja dopiero zaczynam mieć poczucie, że mi się udało przestawić, zaakceptować to, co przeżywam – dodaje.

Na ostatni casting do roli Mai szła po hollywoodzkiej Alei Gwiazd. Tego dnia miała termin porodu. Zaśpiewała. Kompozytorzy spojrzeli na jej wielki brzuch: „Dżoana, ale ty na pewno będziesz w stanie przygotować czternaście angielskich piosenek i dwie francuskie w trzy miesiące?”. Ona na to: „Oczywiście!”. Kilkanaście miesięcy później na Netfliksie debiutuje „The Eddy”, zanurzony w świecie paryskiego jazzu serial, w którym Joanna Kulig gra jedną z głównych ról.

(Fot. materiały prasowe)

Ostatnie półtora roku to w twoim życiu niesamowity czas.

Gdy decydowałam się na udział w „Zimnej wojnie”, oczywiście zdawałam sobie sprawę z wyjątkowości tego projektu, ale w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że film odniesie tak wielki międzynarodowy sukces i stanie się istotnym graczem w oscarowej rozgrywce, a ja zjadę z nim pół kuli ziemskiej, do tego z rosnącym dzieckiem w brzuchu… Totalnie szalony czas: najpierw premiera w Cannes, potem podróże, festiwale, pół roku w Santa Monica, gdzie musiałam zostać ze względu na zaawansowaną ciążę i zobowiązania, potem pół roku w Paryżu na planie serialu „The Eddy”, a następnie jego międzynarodowa promocja… To byłoby trudne do przewidzenia nawet dla kogoś, kto ma wyjątkowo bujną wyobraźnię.

Debiutujący na Netfliksie „The Eddy” to pretekst do naszego spotkania. Jego współtwórcą jest Damien Chazelle, mistrz filmów o muzycznej duszy – „Whiplash” i „La La Land”.

Co ciekawe, kiedy na planie „Zimnej wojny” padałam z wyczerpania, bo mieliśmy tam bardzo długie i trudne sekwencje taneczne, na odstresowanie słuchałam właśnie ścieżki dźwiękowej z „La La Land”. Może to był znak?

O „The Eddy” mówi się zwykle jako o serialu Damiena Chazelle’a. Ale w istocie odpowiadał on za dwa pierwsze odcinki, a pozostałe sześć tworzyli – po dwa każdy – Alan Poul, Houda Benyamina i Laila Marrakchi. Jak pracowało się w tak różnorodnej ekipie?

Na planie spotykały się różne kultury. Amerykański system pracy, jaki reprezentowali Damien i Alan (doświadczony reżyser serialowy, odpowiedzialny m.in. za „Sześć stóp pod ziemią”, „Newsroom” i „Grace and Frankie”), radykalnie różni się od europejskiego. Amerykanie korzystają z wielu asystentów i często przez nich się komunikują. U mnie na początku wywoływało to konfuzję: ile osób zamierza mi mówić, co mam robić? Z drugiej strony doceniam ich profesjonalizm. Natomiast w tym europejskim bloku Houda (francuska reżyserka, nagrodzona w 2016 roku canneńską Złotą Kamerą) potrafiła krzyczeć do nas w twórczym uniesieniu: „Pokaż mi emocje! Improwizuj!”. Tu ja się czułam jak ryba w wodzie, a Amerykanie byli zbici z pantałyku. Poza tym Francuzi oczywiście zaczynali pracę na planie po angielsku, bo taka była umowa, ale zdarzało im się bezwiednie przechodzić na francuski, co dla mnie nie było problemem, ale dla Amerykanów stanowiło przeszkodą. Ale potem te wszystkie kultury zaczęły się powoli łączyć w jedną, spójną całość.

Czy jakiś moment wyjątkowo zapadł ci w pamięć?

Praca z Houdą była dla mnie szczególnie interesująca. W trzecim i czwartym odcinku pojawiają się sceny arabskiego pogrzebu i arabskiego ślubu. W tej kulturze to coś bardzo transcendentnego. Aktorzy mają unikalną możliwość, by wejść w najbardziej niezwykłe sytuacje z innych kultur przez kuchenne drzwi. Dla mnie to było wyjątkowe. Dodatkowo operatorką jednego z bloków była Francuzka, Marie, mama trójki dzieci. Kiedy miałam gorsze dni i nachodziły mnie myśli, że może nie jestem wystarczająco dobrą matką, może to mnie przerasta, jej wsparcie było nieocenione. Pamiętam, jak jednego dnia dwóch jej synów przyszło na plan i po prostu siedzieli, obserwując, jak ich mama pracuje. Zapytałam, dlaczego zabiera ich ze sobą do pracy. „Kiedy następnym razem zapytają, dlaczego jestem taka zmęczona, chciałabym, żeby znali odpowiedź”. Patrzenie na inne kobiety, które mają rodziny i ciężko pracują, pomogło mi zrozumieć, że ukończenie tego projektu będzie trudne, ale dam radę.

(Fot. materiały prasowe)

Kiedy patrzę na kalendarz, z wyliczeń wychodzi, że na castingu do „The Eddy” musiałaś być w zaawansowanej ciąży.

Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Damienem dwa dni przed moim wyznaczonym terminem porodu. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że jego producenci, którzy wypatrzyli mnie w „Zimnej wojnie”, specjalnie dla mnie zmienili narodowość Mai. Bo pierwotnie miała być Amerykanką, nie Polką. Na spotkanie umówiłam się niedaleko domu. Przez cały czas miałam paranoję, że zaraz urodzę, i nie chciałam się oddalać od szpitala w Santa Monica. Mimo że spotkaliśmy się wcześnie rano, to natychmiast złapaliśmy wspólny język i po trzech godzinach gadania było jasne, jak wiele nas łączy. Byłam pod wielkim wrażeniem jego otwartości. I wrażliwości, łączącej amerykańskość i europejskość w jedno. Kliknęło. Ale musiały zostać dopełnione formalności: trzeba było sprawdzić, jak poradzę sobie z graniem po angielsku i z konkretnym, przewidzianym dla mojej bohaterki, muzycznym repertuarem. Miałam przygotować dla nich tzw. self tape, czyli nagrać swój występ. Nie byłam w stanie przez to przebrnąć, w ogóle tego nie czułam. Nic nie zastąpi kontaktu na żywo. Zasugerowałam producentom, że wolę pojawić się na castingu osobiście i zaśpiewać dla nich na żywo. Oczywiście, o ile wcześniej nie urodzę, bo casting odbywał się w dniu mojego terminu. Jakimś cudem na to przystali. O umówionej godzinie stawiłam się w biurze położonym przy Hollywood Boulevard. Czyli żeby tam dojść, musiałam przejść po wszystkich gwiazdach z nazwiskami największych aktorów w historii. Magiczny moment. Na miejscu byli już Angela Vivarto, koordynatorka muzyczna, a także kompozytorzy Glenn Ballard i Randy Kerber. Przetestowali mnie muzycznie na wszystkie strony, po czym Glenn spojrzał na mój wielki brzuch… „Dżoana, ale ty na pewno będziesz w stanie przygotować czternaście angielskich piosenek i dwie francuskie w trzy miesiące?” Ja na to: „Ależ oczywiście!”.

Tydzień później, w walentynki, urodziłaś syna. Jak ci szły te przygotowania?

Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że nie miałam pojęcia, na co się piszę. Byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem. Nie wiedziałam, jak wygląda macierzyństwo. Kiedy mały skończył dwa tygodnie, zaczęłam powoli przygotowywać piosenki, a półtora miesiąca później byłam już w Paryżu. Rwałam włosy z głowy. W co ja się wpakowałam? Co ja im obiecałam?! Nieprzespane noce, karmienie piersią, zanikająca pamięć i tyle piosenek… Ten plan był dla mnie jak wojna. Ale z czasem mój mózg jakoś dopasował się do nowych wyzwań, do trójjęzycznego planu, do dziwacznego rytmu pracy. I wszystko się udało.

Dlaczego rytm pracy był dziwny?

(Fot. materiały prasowe)

Kiedy karmisz piersią, maksymalna przerwa między karmieniami może wynosić cztery godziny. Moja praca na planie była dopasowana do tych okoliczności. Kiedy syna nie było ze mną, musiałam odciągać mleko w przerwach. Zaraz było ono zabierane przez kogoś w butelkach i wiezione do dziecka na skuterze. Możliwość kolejnego dubla dopasowywałam do tego, czy aby nie muszę teraz zejść z planu i włączyć laktatora…. W swojej głowie cały czas liczyłam: ile minut, czy mam jeszcze chwilę, czy pamiętałam, żeby zjeść? Jak karmisz, musisz regularnie jeść.

Weszłaś na plan trzy miesiące po porodzie. Jak czułaś się w tym wciąż nowym, innym ciele?

Kiedy poznajemy Maję, wygląda na bardzo zmęczoną. Tak się wtedy czułam – wyczerpana. Byłam też grubsza. Ale spodobało mi się, jak neutralnie podeszli do tego twórcy. Nikt tego nie komentował, nie naciskał na jakiś specjalny gorset, nie próbował niczego maskować. Maja po prostu tak wygląda – to normalne. Potem zaczęłam szybko chudnąć, moje ciało zmieniało się z miesiąca na miesiąc. Widać, że Maja jest w piątym odcinku o wiele szczuplejsza niż w pierwszym. Takie podejście pasowało do klimatu tej produkcji. „The Eddy” nie zawsze jest wizualnie wymuskany, pozwala sobie też na bardziej „brudne”, dokumentalne kadry.

W mediach ciąże gwiazd pokazuje się głównie z perspektywy błyskawicznego schudnięcia. To pociążowe, niedoskonałe ciało jakby nie istnieje w publicznej przestrzeni. Ucieszyłam się, że wyszłaś tak przed kamerę. Mnie zjadłyby pewnie kompleksy…

Oczywiście, że momentami się tym martwiłam. Ale Dani Haricourt, która na planie trenowała aktorów, powiedziała mi, że to super, że wyglądam inaczej. Bo dla aktora bardzo niebezpiecznie jest cały czas wyglądać ładnie. Od tamtej pory zrobiłam sobie z tego motto. Ale fakt, łatwo jest ulec tej presji. Na szczęście byłam w tamtym okresie tak skoncentrowana na macierzyństwie, że to, jak wyglądałam, mniej mnie interesowało Odczuwałam bunt całego organizmu, chwilowo miałam dosyć diet. W moim przypadku ten temat w ogóle nie jest łatwy, bo na przykład większość projektantów szyje na androgyniczne ciała bez biustu. Dla mnie trzeba uszyć indywidualnie, to trwa. No i trudno! Jestem, jaka jestem! Jak sobie wyobrażam, że miałabym jechać na festiwal czy w trasę promocyjną i przy każdym posiłku się zastanawiać, czy mi wolno łączyć ten składnik z tamtym... Wiem, że są osoby, które potrafią utrzymać taki reżim, ale mnie jest ciężko. Rola to co innego, ale w życiu pragnę zachować normalność. Wiem, że jako aktorce myślenie o ciele będzie mi towarzyszyło przez całe życie. Ale to jest co innego, wykonać zadanie chudnięcia do roli, a cały czas podlegać takiej presji. Tym bardziej że ja prywatnie nie bardzo przywiązuję do tego wagę.

(Fot. materiały prasowe)

Na wszystkich galach wyglądasz nieskazitelnie…

Staram się podchodzić do tego jak do roli. Zazwyczaj pojawiam się na imprezach, kiedy promujemy filmy, rzadziej chodzę na nie prywatnie. Jestem więc na nich poniekąd w pracy. Ale swoją drogą to było bardzo ciekawe doświadczenie, jeszcze będąc w ciąży, być wrzuconą w centrum hollywoodzkiego zainteresowania w tak specyficznym okresie mojego życia. W ciąży jesteś „naspidowana” hormonami, cała błyszczysz, a potem, jakiś czas po porodzie, to wszystko spada. U mnie w tym „naspidowaniu” przydarzyła się kampania oscarowa, czyli w ogóle dodatkowa adrenalina. Zatem późniejszy spadek hormonalny był tym bardziej odczuwalny.

Ostre cięcie?

Dziecko tak długo było w moim brzuchu, w bezpiecznym świecie i nagle się wydostało. Świadomości, że jestem matką, towarzyszyło wiele mocnych uczuć. Włączyły się instynkty, pojawiła świadomość fizjologicznego, organicznego połączenia z dzieckiem. Ono jest głodne – ty w swoim ciele czujesz, że właśnie pora je nakarmić. Euforia, płacz, stany lękowe, śmiech… Nie możesz tego w sobie pomieścić, a nie wiesz jeszcze, jak się tym dzielić. A w tym wszystkim jeszcze budowanie roli! Na szczęście przyjeżdżały do mnie do Stanów, a potem do Paryża mama i przyjaciółka, więc miałam komu opowiadać o tym, jak się czuję. Dziecko zmienia twoje myślenie o wszystkim. Dzisiaj Janek ma rok z hakiem, a ja dopiero zaczynam mieć poczucie, że mi się udało przestawić, zaakceptować to, co przeżywam. Powoli wracam do siebie i rozumiem, co się stało.

Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, w USA wielu trzydziestoośmiolatkom zaczyna się proponować role babć. Ty wciąż grasz kochanki i młodsze od siebie kobiety, a twoja międzynarodowa kariera nabiera dzikiego tempa.

To na pewno zasługa „Zimnej wojny”, gdzie gram dziewczynę o wiele od siebie młodszą. Osiągnięcie tak sugestywnego efektu kosztowało mnie wiele wyrzeczeń. Zdradzę, że oprócz diety i charakteryzacji grane było m.in. bandażowanie biustu… Myślę, że taka sytuacja wynika też z mojej specyficznej urody. Moja twarz może wyglądać bardzo różnie, bardzo dużo zmieniają u mnie makijaż i fryzura. Próbuję sobie jakoś to wszystko ułożyć. Zobaczymy, gdzie rzuci mnie ten serial. Można byłoby kalkulować i planować, ale chyba szkoda życia. Wolałabym być wyluzowana, wychodzić naprzeciwko konkretnym sytuacjom. Cieszyć się dniem, byciem tu i teraz. To jest taki mój krótkoterminowy plan. Na razie tworzę sobie centrum życia w Warszawie. To nie było dla mnie łatwe, bo wolałabym być w Krakowie, bliżej domu, ale Warszawa to wybór praktyczny. Mieszkam tu od kilku lat, ale prawie nigdy nie było mnie w domu. Teraz buduję gniazdo. Staram się sobie tę Warszawę oswoić. Ostatnio leżałam na mapie, a mąż mówił do mnie: „Dobra, Asia, jesteś Wisłą – to jest Czerniakowska, to jest Wisłostrada, to jest Trakt Królewski…”. I nagle zaczęły mi się te wszystkie elementy łączyć w całość.

(Fot. materiały prasowe)

Masz wielkie amerykańskie plany? Będziesz podbijać świat?

Oczywiście po „Zimnej…” dostałam kilka ciekawych propozycji. Ale ten rok po premierze był szalony, więc postanowiłam zrobić sobie kilka miesięcy przerwy. Chciałam wrócić do Warszawy, po prostu pobyć z dzieckiem, wyczyścić głowę. Bo żeby dobrze zagrać nową postać, twoja głowa musi mieć na nią miejsce. Z moją agentką się umówiłyśmy, że dopiero od marca zacznie przyjmować scenariusze z USA. Na razie mam zaplanowany jeden nowy film. Jego reżyserem jest Jérôme Salle (francuski reżyser, twórca między innymi takich filmów jak „Largo Winch” i „Odyseja” o Jacques’u-Yvie Cousteau). Nazywa się „Kompromat”, zdjęcia wciąż mają ruszać po wakacjach na Syberii. No i zobaczymy, co dalej z „The Eddy”. Bo jeśli publiczności się ten serial spodoba, to pewnie zrobimy drugi sezon. Wolę chwilę poczekać, bo jeśli teraz wzięłabym dwa nowe filmy, a potem okazałoby się, że znowu muszę wrócić na ten plan na sześć miesięcy, to myślę, że mogłabym naprawdę zwariować.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij