Znaleziono 0 artykułów
16.10.2022

Aborcja medyczna: Najczarniejszy ze scenariuszy

16.10.2022
il. Izabela Kacprzak

Aborcja jest dla mnie mniejszym złem – mówiłam wciąż, szukając akceptacji pośród ludzi, którzy wcale mnie nie oceniali. – relacjonuje Małgorzata. Jej aborcja, usunięcie płodu z poważną wadą rozwojową, została przeprowadzona jawnie i legalnie w Niemczech. Zanim podjęła decyzję, mogła liczyć na diagnostykę, opinie specjalistów, wsparcie psychologiczne. A gdy sytuacja okazała się beznadziejna, nie tylko pozwolono jej dokonać wyboru, ale stworzono też godne warunki do pożegnania, w którym uczestniczył jej mąż. 

Z Arturem właściwie od zawsze chcieliśmy mieć dzieci. Kiedy sprawy zaczęły się układać – dobra praca w międzynarodowej firmie, przeprowadzka do Berlina, ślub – zaczęliśmy się starać. Miałam dopiero 28 lat, więc zaskoczył mnie fakt, że samo odstawienie antykoncepcji nie wystarcza. Po roku poszłam do specjalisty leczącego bezpłodność i dostałam diagnozę – endometrioza. To była niemiecka służba zdrowia, więc właściwie od razu rozpoczęłam leczenie – najpierw zabieg, krótki czas rekonwalescencji, a później systemowe zachodzenie w ciążę. Terapia hormonalna i inseminacja. Naprawdę nic przyjemnego, ale poddaliśmy się rytmowi. 
Zresztą, w Berlinie, gdzie większość kobiet decyduje się na macierzyństwo koło czterdziestki, to zupełnie naturalne. O tym, kto poleca jakiego lekarza i jaką metodę wybiera, dowiadujesz się na kawie w pracy. 
Po kilku miesiącach udało się – na teście ciążowym zobaczyłam dwa paski. Dziś jesteśmy rodzicami wspaniałego, dwuletniego chłopca – Jerzego.

il. Izabela Kacprzak

Plan na przyszłość: Dwójka dzieci, dom z ogrodem

Ale to miał być dopiero początek, bo marzyliśmy o dużej rodzinie. W normalnych warunkach dałabym sobie dwa, może trzy lata przerwy, żeby skupić się na Jurku, niestety zalecenia lekarki były stanowcze – „Nie tracić czasu, teraz masz największe szanse”. Dowiedziałam się, że hormonalnie jestem „idealnie dostrojona” do kolejnej ciąży, jednocześnie po piętach depcze mi endometrioza. Rozwój choroby poważnie przyśpieszyło leczenie bezpłodności. Czułam, jak postępuje z każdą kolejną miesiączką. Doszłam do takiego punktu, że lekarka postawiła mnie przed  wyborem –  kolejna operacja albo ciąża przez in vitro. Teraz! Wybrałam in vitro.

Malutkie dziecko, masa nowych obowiązków, powrót do pracy i jeszcze walka z ciałem. Byliśmy zmęczeni, zaciskaliśmy zęby, ale trwaliśmy jakoś, bo cel wydawał się jasny. Pamiętam, jak przybita w łazience w pracy, wbijałam sobie igłę strzykawki w udo. To był rutynowy zastrzyk z hormonów, byłam obolała. Inny obrazek: lekarka powiedziała, że zaprasza nas do kina, na ekranie pokazała nam moją komórkę jajową zapłodnioną plemnikiem Artura. Widzieliśmy, jak lekarz pobiera ją, żeby za kilka minut w gabinecie obok umieścić ją we mnie. 
Byłam bardzo przejęta, ale po zabiegu nie czułam, że jestem w ciąży. Dopiero po dwóch tygodniach potwierdziłam testem. Odetchnęliśmy.

Zazwyczaj o ciąży nie mówi się za wcześnie, na początku tylko najbliższym. Dalszym znajomym, koleżankom w pracy dopiero około trzeciego miesiąca, bo wtedy brzuch zaczyna być już widoczny, a ryzyko poronienia maleje. Ale ja byłam taka szczęśliwa. Powiesiłam zdjęcie USG na lodówce w domu, ktoś z gości od razu się domyślił. Rodzice byli szczęśliwi, nie mogli utrzymać tajemnicy, ktoś zdradził się kuzynostwu. Kiedy zostaliśmy zaproszeni na rodzinne wesele, wszyscy już wiedzieli. Posadzono nas przy stoliku z inną młodą parą. Tak się złożyło, że siedząca vis a vis dziewczyna była kardiolożką dziecięcą. „Cenny kontakt” – zażartowałam. I rzeczywiście, kilka tygodni później dzwoniłam po poradę.

Badanie prenatalne: Coś jest nie tak

Kiedy szliśmy z Arturem na rutynową wizytę kontrolną, przyszło mi do głowy, że to trzeci miesiąc i ważne badanie, które może ujawnić wady genetyczne. Ale tę myśl przeganiała inna. „Naprawdę? Po tym wszystkim, co przeszliśmy? Już wyczerpałam limit przeszkód”.

Zajęłam się więc zgadywaniem płci i wymyślaniem odpowiedniego imienia. W gabinecie, po długiej ciszy, nagle uderzyło mnie zdanie: „Nie widzę tętnicy płucnej, a w jednym płucu zalega płyn”. 
Lekarka była opanowana i szybko zaczęła tłumaczyć, że płód jest jeszcze mały, mówiła, jakby pocieszając, że wiele rzeczy reguluje się w trakcie ciąży. Zarzekała się, że nie stawia diagnozy, po prostu widzi coś niepokojącego. Że zleci dodatkowe badania, a do tego czasu pod żadnym pozorem nie powinniśmy szukać informacji w sieci. Na koniec jeszcze zaproponowała spotkanie z psychologiem, który przyjmował w tym samym budynku.
Poczułam, jak po policzku spływa mi łza.

Domyślasz się, co zrobiliśmy po wyjściu z gabinetu. Zaczęliśmy googlować. Zalały nas opisy potwornych chorób i jeszcze bardziej przerażająca lawina zdjęć. Znów przygwoździła mnie bezsilność. 
W samochodzie nie mogłam przestać płakać, wiedziałam, że jest bardzo źle. Spytałam, Artura, czy w najgorszym wypadku zrobimy aborcję, przytaknął.

W niemieckim systemie opieki zdrowotnej to lekarz zajmuje się prowadzeniem choroby. Zleca badania, umawia wizyty, zbiera diagnozy, konsultuje. –  Wszystkim się zajmę – usłyszałam od lekarki, a później odbierałam telefony, w których mówiła. – Potrzebne jest pobranie kosmówki, albo: – Jutro będziemy mieć drugą opinię świetnego specjalisty.

Kiedy pojechałam na jedno z dodatkowych badań, okazało się, że znajduję się w szpitalu położniczym. Wśród tych wszystkich promiennych kobiet w ciąży czułam się jak zły duch.
Podeszłam do rejestratorki, uśmiechnęła się, przyjmując dane, a kiedy wychodziłam, zamilkła, była poważna i przyglądała mi się, chyba ze współczuciem. Już o wszystkim wiedziała.

Byłam w dobrych rękach, ale co z tego, skoro wiadomości, które do mnie docierały, były fatalne – Układ krążenia można operować, ale są też inne wady, dotyczą płuc – powiedziała lekarka prowadząca. Zasugerowałam, że w razie potrzeby jestem gotowa na aborcję. Zanotowała to zdanie w aktach z dopiskiem, że jeszcze nie zaleca, uważa, że potrzebne są dodatkowe testy.

Punktem zwrotnym była diagnoza. Przyjął mnie znany specjalista, autor podręczników medycznych, koło pięćdziesiątki. Kiedy położyłam się na leżance, poprosiłam, żeby odwrócił ekran USG. Nie chciałam patrzeć na płód, wybuchłabym płaczem. Odwrócił, a ja wciąż zerkałam, potrzebowałam tej namiastki kontaktu – widoku nóżki albo rączki. To było wszystko, na co mogłam sobie pozwolić.

Nasz przypadek musiał zrobić na lekarzu wrażenie, był napięty. Ofuknął pielęgniarkę, której dyktował opis, później jego twarz zrobiła się czerwona. Bardzo powoli i wyraźnie powiedział, patrząc na mnie, żeby sprawdzić, czy zrozumiałam – HRHS, zespół niedorozwoju prawego serca i niedorozwój płuc – powiedział. Nie musiał nic wyjaśniać, wiedziałam, co to znaczy. To był koniec, nie mieliśmy o co walczyć.

Aborcja Medyczna: Pożegnanie z Emmą

Podobno jednym z objawów doznanej traumy jest brak poczucia upływającego czasu. Kolejne dwa tygodnie mogłyby być miesiącami. Niby trzymałam się rytmu – praca, przedszkole, dom, ale cały czas myślałam o tym, że moje dziecko może być poważnie chore, że będzie cierpieć, a ja nie potrafię mu pomóc. Miałam też poczucie winy wobec Jerzego. Dwuletnie dziecko nie rozumiało wiele z rozmów, ale doskonale odczytywało emocje. – Mama smutna – mówił i wtulał się we mnie, kiedy leżałam zastygnięta na kanapie. Nie potrafiłam się nim zająć, zaprowadzić na plac zabaw, zapytać o przedszkole. Byłam tylko ja i mój ból. Do aborcji miałam tydzień. 

Rodzina i znajomi wiedzieli, że jest źle, ale nie chciałam rozmawiać o szczegółach. Nie byłam w stanie. Wtajemniczyłam mamę i poprosiłam, żeby przyjechała pomóc nam z Jerzym, kiedy Artur będzie towarzyszyć mi w szpitalu. Nie chciałam mówić tacie, bo ojciec jest konserwatywny, nie wiedziałam, jak zareaguje na słowo „aborcja”. Nie wiedziałam też, jak zareagują bliżsi i dalsi krewni, znajomi czy ktokolwiek, kto jeszcze przed chwilą gratulował mi i serdecznie ściskał.
Stworzyłam więc inną historię, z wyrazem „poronienie”. To miała być moja oficjalna wersja wydarzeń, niewinne kłamstwo, które podsunęła mi psycholożka. – Nie musicie się państwo nikomu tłumaczyć – mówiła, ale ja bardzo potrzebowałam się tłumaczyć. Najbardziej sama przed sobą.

Nigdy nie byłam katolicka, ale to, że usuwam ciążę, której tak bardzo chciałam, okazało się przytłaczające. To było wbrew moim pragnieniom, a jednak nie wyobrażałam sobie, czekania tyle miesięcy z dzieckiem, które, jeśli dotrwałoby do porodu, byłoby skazane na bolesne operacje z marnymi szansami na przeżycie. Nie byłoby w stanie samodzielnie oddychać, być może dożyłoby do roku, sztucznie podtrzymywane aparaturą.
Ta wizja była torturą, dla niego fizyczną, a dla mnie i Artura psychiczną. Dlaczego miałam pozwolić, żeby ten koszmar trwał i rozsadzał naszą rodzinę. – Aborcja jest dla mnie mniejszym złem – mówiłam wciąż, szukając akceptacji pośród ludzi, którzy mnie nie oceniali.

W pewnym momencie zaczęłam mówić o naszej niedoszłej córce po imieniu – Emma. To było dla mnie ważne, żeby stała się osobą. Artur dodał, że myślał o jakiejś pamiątce, może zdjęciu. Psycholożka podchwyciła pomysł. Okazuje się, że niemieckie szpitale mają specjalnych fotografów, którzy robią ładne sesje. Zamówiliśmy ich, a dodatkowo zdecydowaliśmy się na odciski nóżek. 

Aborcja w naszym przypadku polegała na wywołaniu przedwczesnego porodu. Rodziłam przez dziewięć godzin. O tym, że to „już”, dowiedziałam się, słysząc płacz Artura. Był cały czas przy mnie. 
Jeszcze kilka dni wcześniej obawiałam się, że nie będę w stanie spojrzeć na Emmę, ale to przyszło naturalnie, była dla mnie najśliczniejsza. 
Spędziliśmy wspólnie jakiś czas w sali porodowej, pożegnaliśmy się.

Za kilka tygodni szpital zorganizuje pogrzeb w zbiorowym grobowcu, gdzie spoczną też inne abortowane i poronione płody. To będzie dla mnie ważna uroczystość, konfrontacja z rzeczywistością. Chyba pogodziliśmy się już ze stratą Emmy, a teraz wkraczamy w kolejny etap żałoby. To będzie trwało. Być może nigdy nie ukoję żalu. Psycholożka mówi, że w jakiejś formie smutek po Emmie zostanie ze mną już do końca, myślę, że ma rację.

 

 

O aborcji mówi się dużo, ale abstrakcyjnie – to temat społeczny, ewentualnie doświadczenie dalekiej koleżanki. Tymczasem statystyki CBOS wykazują, że ciążę przynajmniej raz w życiu przerwało nawet 5,8 mln Polek. Choć nie jesteśmy tego świadomi, są wśród nich nasze przyjaciółki, mamy, babcie, sąsiadki, nauczycielki, koleżanki z pracy. Tę decyzję podjęły na jakimś etapie swojego życia, bo wierzyły, że będzie dla nich najlepsza. Niektóre nie chciały mieć dzieci, inne nie mogły liczyć na wsparcie partnera i rodziny, jeszcze inne bały się o sytuację materialną albo zdrowotną, na przykład nie były w stanie urodzić dziecka, które wymagałoby dożywotniej opieki. Każda z tych sytuacji była bardzo indywidualna. A w Polsce, w związku z jednym z najbardziej restrykcyjnych praw antyaborcyjnych na świecie, również ryzykowna – bo często spycha kobietę do podziemia.W ten sposób skazuje na samotność i zamyka usta. W nowym cyklu „Aborcja” będziemy wysłuchiwać prawdziwych historii kobiet, które rozważały lub zdecydowały się na aborcję. Chcemy przywrócić im głos.

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij