Znaleziono 0 artykułów
18.11.2023

Baby clash: Wszystko się zmieniło, kiedy zostaliśmy rodzicami

18.11.2023
Fot. Getty Images

Młode mamy mówią wprost: dziecko było próbą dla związku. Ula, Karolina i Aleksandra opowiadają o przyczynach kryzysu w relacjach: zaniedbywaniu partnera, braku komunikacji, odmiennych stylach życia i stosunku do pieniędzy.

Ula (41 lat): Zabrakło miejsca na partnera

Kiedy na pytanie, czy chciałbyś mieć ze mną dziecko? Szymon odpowiedział: – Tak, też miałem takie myśli i chciałem cię o to zapytać – wydało mi się, że najtrudniejsze mamy za sobą. Znalezienie zaangażowanego partnera, który deklaruje gotowość do rodzicielstwa naprawdę nie jest łatwe. Z tego powodu zdecydowałam się zakończyć wcześniejszą relację, która była dobra, ale bez perspektyw na dziecko.
Odstawiliśmy antykoncepcję i po pół roku okazało się, że jestem w ciąży. Na pierwsze badanie USG poszliśmy, trzymając się za ręce. Na drugie już nie dotarłam, poroniłam.
Po pół roku sytuacja się powtórzyła. To był wielki cios dla nas obydwojga, ale wciąż czuliśmy, że jesteśmy razem i na przekór wszystkiemu mamy wspólny cel. 
Pożyczyliśmy pieniądze od rodziny i sięgnęliśmy po nowoczesne leczenie. Żeby zwiększyć szanse, zmieniłam pracę na mniej ambitną, ale też mniej stresującą. Szymon chuchał na mnie i dmuchał, był wymarzonym partnerem. Po półtora roku na teście odczytałam dwie kreski, ale trudno mi było oddzielić radość od ciągłego napięcia. Zamiast się cieszyć, zastygliśmy w oczekiwaniu, a kiedy na świecie pojawiła się Zuza, rzuciliśmy się w wir obowiązków.
Przeczytałam chyba wszystkie poradniki dla rodziców. Szymon skompletował najbardziej wymyślną wyprawkę. Wstawał do córki w nocy, chodził z nią na długie spacery – to był jego rytuał. Robił zakupy, zaczął gotować.
Działaliśmy jak idealne przedsiębiorstwo w porozumieniu bez słów, idealnym rytmie i stabilizacji. Kiedy Zuza miała rok i poszła do żłobka, a ja miałam wrócić do dawnego życia, poczułam, jak bardzo jestem zagubiona. Praca już mnie nie cieszyła, domowe życie składało się z rutyny. W między czasie rozpierzchli się przyjaciele. Poczułam się przy moim mężu bardzo samotna. 
Przez lata walki o dziecko staliśmy się parą przyjaciół i dla mnie to było za mało. Łóżko służyło nam tylko do snu (najczęściej zresztą z dzieckiem), weekendy do robienia prania i zakupów. Przy kolacji często milczeliśmy, jeśli nie było do omówienia bieżących spraw. 
Szymon nie ma natury awanturnika. Kiedy coś mu nie odpowiada, to raczej milczy i zamyka się w sobie. Ja natomiast chciałam nim potrząsnąć i krzyczeć, by obudził się z letargu i dotknął mnie tak, jak na początku naszej relacji. Żebyśmy poszli na randkę, do kina, przeżyli razem coś zaskakującego. 
Pojechaliśmy we dwójkę na wakacje, małą zostawiliśmy z teściową. Ale ten wyjazd nie przyniósł zmiany. Ostatnią deską ratunku była terapia, na której mówiłam głównie ja: jak bardzo jestem zmęczona, jak znalazłam w nim wielkiego przyjaciela, ale chciałabym odzyskać męża i że za wcześnie zrezygnowaliśmy z siebie.
A kiedy wreszcie skończyłam, usłyszałam jedno zdanie, które zmieniło całą narrację. Szymon powiedział, że jest opuszczony, bo zakochałam się w naszym dziecku i nie ma dla niego miejsca, że brakuje mu czułości, a momentami czuje się wręcz jak robot kuchenny.
To był punkt zwrotny w naszej terapii, którą kontynuujemy. Nie wiem, jak się skończy, walczymy.

Karolina (38 lat): Zależność od partnera, czyli test relacji

Znaliśmy się krótko, tylko dwa lata, ale oboje się cieszyliśmy, że nasze życie tak ruszyło do przodu. Decyzja o ciąży po trzydziestce wydawała się naturalna. – Tak – kochamy się i chcemy razem iść przez życie. Tak – czujemy się ze sobą pewni. Zatem na co czekać? – myślałam.
Tyle że żadne z nas nie miało pojęcia, co dokładnie oznacza „mieć dziecko”. Nie zastanawialiśmy się, z jakimi wyzwaniami przyjdzie nam się mierzyć.
W trakcie ciąży kwitłam: praca, podróże, poczucie spełnienia. Idylla się skończyła po narodzinach Szymona. Ku mojemu zaskoczeniu Michał nie wszedł w rolę zaangażowanego partnera. Po cesarskim cięciu, kiedy potrzebowałam wsparcia przy synku, odwiózł nas do domu ze szpitala i oświadczył, że musi wracać do pracy. Zamurowało mnie. Potem nie wziął ani jednego wolnego dnia. To nastawienie nie zmieniło się ani po tygodniu, ani po roku. Na planowany przez nas urlop tacierzyński nie miałam co liczyć. Jeśli czegoś potrzebowałam – zrobienia zakupów, przejęcia opieki nad synem na godzinę, bym mogła spokojnie wziąć prysznic, czy wieczoru z przyjaciółkami – musiałam się tego domagać.

Po rozmowach z przyjaciółkami dotarło do mnie, że przecież Michał pochodzi z tradycyjnego domu. Co z tego, że uważa się za feministę, deklaruje równość i partnerstwo, skoro nigdy nie doświadczył takiego modelu relacyjnego. Mężczyźni w jego rodzinie byli zapracowani i nieobecni. Ich miłość przejawiała się w przynoszeniu wypłaty do domu czy odstawieniu alkoholu w odpowiednim momencie. Nigdy nie przyznawali się do błędów i nigdy nie rozmawiali o emocjach, a wręcz nie umieli ich rozpoznać. A kiedy nastawał kryzys, zaciskali zęby i wypierali. Michał przytłoczony ojcostwem tak właśnie się zachowywał. A ja nie byłam w stanie do niego dotrzeć. Zresztą sama nie byłam w dobrej formie. Burza hormonów, która przetoczyła się przez moje ciało w połogu, zostawiła emocjonalne pogorzelisko. Pierwszy rok wspominam jako czas rozpaczy i samotności. Dopiero kiedy poczułam się silna i sprawcza w moim macierzyństwie, zaczęłam rozmawiać z Michałem. Musiałam się nim też zaopiekować. Jesteśmy wciąż razem, ale temat drugiego dziecka się nie pojawia. Nie wiem, czy nasz związek by to przetrwał. 

Aleksandra (41 lat): Pieniądze dają mi poczucie bezpieczeństwa

Mój były partner jest dobrym ojcem. Zaangażowanym, uważnym i uczącym świata. Po rozstaniu nie miałam wątpliwości, że zdecydujemy się na opiekę naprzemienną. 
Tym bardziej że nie rozstaliśmy się z powodu dziecka, którego oboje pragnęliśmy, ale odmiennej wizji dorosłości. Zdałam sobie sprawę, że uroczy chłopak, w którym się zakochałam, ma serce na dłoni, ale nie zawalczy o lepsze warunki do życia. Jestem tradycjonalistką? Najwyraźniej.
Kiedy dziecko przychodzi na świat, rzeczy stają się poważne – praca powinna być stabilna, mieszkanie najlepiej z osobnymi sypialniami i w przyjaznej okolicy. To są warunki, które zapewniają bezpieczeństwo. Po urodzeniu Anielki zdałam sobie sprawę, że dla mnie to jest fundament relacji. Mój partner inaczej patrzył na rzeczywistość. Kiedy chciałam zapisać dziecko do żłobka Montessori, bo jest spójne z moimi wartościami i modelem wychowania, słyszałam, że mam fanaberie i jestem mieszczańska. Bo to przecież kosztuje.
Nowa rola w życiu nie oznaczała dla niego zmiany sposobu funkcjonowania. Gdy powiedziałam, że może powinien poszukać lepszych zleceń, wybuchła awantura. 
Nie zamierzał dodatkowo angażować się w pracę, szukać nowych klientów czy uczyć nowych programów.  – Pieniądze nie są najważniejsze – powtarzał, a dla mnie to oznaczało przerzucenie odpowiedzialności. W pewnym momencie zaproponował przeprowadzkę za miasto. Dla niego to oznaczało zmianę na lepsze: większy dom i niższe koszty życia, a dla mnie ucieczkę i porażkę.
Zaczęło do mnie docierać, że jeśli chcę, by moje dziecko miało śliczne ubranka, ekologiczne jedzenie, a w przyszłości uczęszczało do prywatnej szkoły, to muszę na to zarobić sama. Na początku nawet próbowałam. Jako właścicielka jednoosobowej firmy nie miałam przywileju urlopu macierzyńskiego. Budżet łatałam zleceniami, które wciskałam w każdy wolny od opieki nad dzieckiem moment. W rezultacie pracowałam na dwóch etatach, ledwo znajdowałam czas na sen. Maciek bywał pomocny, ale w pierwszych miesiącach życia dziecka trudno dzielić obowiązki na pół, zwłaszcza że on jako dźwiękowiec często pracował w terenie.
Efektem moich dodatkowych zleceń była propozycja dobrze płatnej pracy w dużej międzynarodowej firmie. Ta perspektywa mi się podobała. Wreszcie mogłam wyjść z domu, oddzielić życie prywatne od zawodowego.|Ceną był m.in. nieelastyczny czas pracy. Maciek obiecał przejąć część domowych zadań, w końcu zarabiałam dwukrotność jego pensji. Tyle że zamiast wsparcia torpedował każdy mój sukces. Wytykał, że sprawdzam e-maile w telefonie, wyśmiewał dress code, robił sceny, kiedy miałam wyjechać w delegację na dwa dni, choć jemu zdarzało się to często. 
Wtedy zrozumiałam, że nie jesteśmy żadnym teamem. Dawno temu przestaliśmy się rozumieć, a z czasem lubić. Teraz już nawet szanować. Rozstaliśmy się po roku mojej pracy i wtedy Maciek wyprowadził się z miasta.

Marta Szwarc
Proszę czekać..
Zamknij