Znaleziono 0 artykułów
02.10.2020

Bananowe przekleństwo

02.10.2020
Mario Vargasa Llosa (Fot. Getty Images)

Czyta się jak znakomitą powieść, a to reportaż doskonały. Rozgrywa się na tysiącach planów, buzuje namiętnościami i ambicjami, pokazuje ludzi wybitnych i miałkich ponad miarę, którym marzy się nieograniczona władza, koniecznie z przywilejem wyrządzania krzywd. Tak wspaniale piszą tylko nobliści z Ameryki Łacińskiej. 

Czyta się to jak najwspanialszą powieść, choć musimy mieć w tyle głowy, iż wszystko zdarzyło się naprawdę. Teatrem jest Gwatemala lat 50. ubiegłego wieku, jedno z państewek Ameryki Środkowej zwanych republikami bananowymi, a to z tej racji, iż uprawiane tam banany właśnie straciły status egzotycznego owocu, trafiły na codzienne stoły północnoamerykańskiej klasy średniej i niższej, skutecznie szturmują drzwi Europy. Zdawać by się mogło, że banany staną się owocowym złotem ubogich republik, rządzonych twardą ręką dyktatorów i poddawanych ciągłym przewrotom, zamachom stanu i puczom wojskowym. Ale nic z tego. Na bananach trzyma bowiem łapska United Fruit Company zarządzana przez Sama Zemurraya, brutalnego i raczej prostackiego biznesmena, dla którego zysk, zysk i zysk to jedyne wartości, jakie uznaje. Zemurray ma jednak poważny kłopot. Żeby zarabiać krocie, musi trzymać na smyczy rządy republik bananowych. Musi też przekonać amerykańską opinię publiczną, że wszystkie intrygi, machinacje, szwindle i krętactwa, a nawet tortury, egzekucje czy brutalne tłumienie buntów mają jeden cel: zatrzymanie pochodu sowieckiego komunizmu, dybiącego na miękkie podbrzusze USA. W tym celu zatrudnia Edwarda Bernaysa, bywalca nowojorskich i bostońskich salonów, by opowiedział Amerykanom historię całkowicie zmyśloną: United Fruit chroni świat przed Moskwą, dba o indiańskich pracowników w odległych krajach i USA mogą być z niej dumne.

„Burzliwe czasy”, Mario Vargas Llosa (Fot. Materiały prasowe)

To najpewniej pierwsza w historii tak spektakularna akcja public relations. Kłamstwo wyssane z palca stało się medialną rzeczywistością. USA uwierzyły, że z Gwatemalą, która w swoich reformach pilnowała standardów z konstytucji USA, trzeba się rozprawić, a innych środkowoamerykańskich dzierżymordów należy wspierać, gdyż inaczej totalna, czerwona katastrofa zakołacze w drzwi Stanów Zjednoczonych. Dyktatury, morderstwa, wyzysk, głód – wszystko to furda. Komuny nie wpuścimy za amerykański płot. 

I stało się. Gwatemala, ale też Honduras, Salwador, Nikaragua, Dominikana zaczęły przypominać radzieckie łagry, gdzie dręczono i zabijano biedaków, którzy podpadli towarzyszowi Stalinowi i jego następcom. Amerykanie jedli banany. Ze smakiem.

Mario Vargas Llosa, pisarz ponadklasowy, noblista sprzed 10 lat, a dawno temu zaangażowany dziennikarz, napisał reportaż doskonały. Coś na kształt „Święta kozła” o oszalałych tyranach Dominikany. Rozgrywa się na tysiącach planów, buzuje namiętnościami i ambicjami, pokazuje ludzi wybitnych i miałkich ponad miarę, karłowatych hitlerków i stalinków, niedouczonych, zazdrosnych buców, którym marzy się jedno – nieograniczona władza, koniecznie z przywilejem wyrządzania krzywd, zadawania bólu, a nawet zabijania. Rozgryza dla czytelnika piętrowe intrygi, wyjaśnia spiski, daje portrety środkowoamerykańskich pułkowników, amerykańskich dyplomatów i szpiegów, gdyż bez CIA nie dałoby się spacyfikować Gwatemali. Zaś nad wszystkim wiszą duchota tropikalnej dżungli, poranne mgły, palące słońce i ulewne deszcze, które środek dnia umieją przemienić w głęboką noc. Mamy salwy karabinowe, śmierć i krew, dym cygar spowijający wnętrza barów, słodko-drapiący smak rumu, stukot pełnych szklaneczek, zwitki dolarów i zapach skotłowanej pościeli w podrzędnych burdelach. Tak wspaniale piszą tylko nobliści z Ameryki Łacińskiej.

Jest oczywiście u Vargasa Llosy (nie może jej nie być, skoro była naprawdę) zmysłowa, piękna dziewczyna, Martita Borrero Parra. Powiedzielibyśmy, że bezpruderyjna, za to obdarowana świadomością, iż dobrze wykorzystany wdzięk i seksapil w kraju zdominowanym przez macho w mundurach paradoksalnie może oznaczać nieograniczoną władzę. 

Mario Vargasa Llosa (Fot. Getty Images)

Martita – wykształcona dziewczyna z dobrego domu, którą katolicki konwenans zagnał w niechciane małżeństwo – została kochanką dyktatora-prezydenta. Choć wyklinano ją z kościelnych ambon jako bezbożną rozbijaczkę katolickiej rodziny, a biskupi, jak to z biskupami bywa najczęściej, byli sojusznikami zamordyzmu, to jej było na wierzchu. Z Martitą liczyli się politycy i szpiedzy, prości żołnierze i groźni pułkownicy. Rządziła salonami i zbiorową wyobraźnią. Była przekleństwem, nadzieją i ukojeniem. Prawdziwa femme fatale. Można zaryzykować tezę, że cała historia opisywana przez Vargasa Llosę bez Martity nigdy by się nie wydarzyła. Chyba że, co wielce prawdopodobne, pojawiłaby się inna Martita, równie piękna, szczodra i bezwzględna.

Wyborna lektura. 

 

* Mario Vargas Llosa, „Burzliwe czasy”, tłumaczenie Marzena Chrobak, wydawnictwo Znak

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij