Znaleziono 0 artykułów
03.05.2023

Nasz kolejny etat, czyli czym jest praca emocjonalna

03.05.2023
Fot. Materiały prasowe

Większość z nas już zdaje sobie sprawę, że emocje nie mogą sobie po prostu „być”. Przechodzimy przyspieszony kurs ich rozpoznawania, nazywania i dowartościowywania, choć nie możemy ich też przecież puścić całkiem „wolno”. Osiągnięcie równowagi między tym, co można z siebie wypuścić, a tym, co powinno jednak pozostać stłumione, wydaje się zadaniem niemal niemożliwym.

„Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób” – głosi słynne pierwsze zdanie powieści Lwa Tołstoja „Anna Karenina”. W tej krótkiej formule zawiera się przekonanie, że tym, co stanowi o indywidualności człowieka, a także o niepowtarzalności jego „rodzinnego systemu”, jest to, co w nim trudne, tajemne, szalone, to wszystko, co niepokojące, unieszczęśliwiające, problematyczne. „Tołstojowska szczęśliwa rodzina to figura bezdusznej fasady, marionetkowego znieruchomienia, amorficznej powtarzalności” – pisze w swojej wczesnej, rozprawiającej się z psychologicznym spojrzeniem na świat książce „Potyczki z Freudem” Tomasz Stawiszyński. A jednak w naiwnym odczytaniu „czystej” warstwy fabularnej, Annę Kareninę, jej męża i kochanka należałoby uszczęśliwić, wyleczyć, „naprawić”.

„Przydałaby się [Annie i Wrońskiemu – przyp. aut.] terapia małżeńska. (…) Bo on chciał tylko mieć seks raz na jakiś czas. A ona pragnęła po kobiecemu coś stworzyć, mieć swoją enklawę, dlatego była nieszczęśliwa” – tłumaczył 10 lat temu poproszony o ekspercką poradę terapeuta w jednym z kobiecych pism. Co by się stało, gdyby Anna z Wrońskim usiedli na kozetce? A gdyby dołączyli do nich niemogący się porozumieć i mający wyraźnie odmienne cele państwo Bovary, pasywno-agresywni, raniący się nawzajem Katarzyna i Heathcliff albo Scarlett O’Hara i Rhett Butler, którzy niewątpliwie mieli głębokie problemy komunikacyjne, wzmacniane jeszcze przez jej nieumiejętność stawiania czoła problemom i odkładanie trudnych wyzwań na później? Albo może narcystyczna Izabela i wpatrzony w nią, choć niepotrafiący ujawnić swoich uczuć Wokulski?

Czym jest zarządzanie emocjami?

Takie pytanie wynika ze współczesnego przekonania, że naszym podstawowym życiowym dążeniem są wieloletnie, udane relacje z innymi ludźmi i że aby ten cel realizować, musimy wykonywać „pracę emocjonalną”. To pojęcie, wprowadzone w 1979 r. przez słynną socjolożkę Arlie Russell Hochschild w książce „The Managed Heart” (w Polsce książka ukazała się 30 lat później w przekładzie Jacka Koniecznego jako „Zarządzanie emocjami”), zrobiło tak dużą karierę, że czasem bywa krytykowane jako wytrych, który może oznaczać cokolwiek – w końcu jakieś emocje towarzyszą nam przez cały czas. Kariera ta nie zaskakuje, bo doskonale wpasowała się w swoje czasy – druga połowa XX w. to okres narodzin wielu usług ułatwiających konstruowanie własnej podmiotowości, to znaczy – bynajmniej nie spontaniczne – „bycie sobą”. Jednym z najważniejszych aspektów tego „bycia sobą” jest „bycie sobą w relacjach” – m.in. w małżeństwie (lub niesformalizowanym, monogamicznym związku intymnym), które jest rozumiane jako najważniejszy z dobrowolnych związków międzyludzkich. „Praca nad związkiem” to w terminologii Hochschild emotion work – wysiłek, jaki wkładamy w nasze relacje prywatne – który odróżnia ona od emotional labor, to znaczy regulowania emocji, jakiego wymaga od nas praca zawodowa (pewnie każdy, kto kiedykolwiek pracował z klientem, wie, ile energii wymaga tłumienie złości czy zniecierpliwienia, od kelnerów czy recepcjonistów wymaga się uśmiechu, od osób wykonujących pracę opiekuńczą – chociażby empatii).

Praca nad emocjami – trudna, ale konieczna

Jak pisze w książce „Uczucia w dobie kapitalizmu” izraelska socjolożka Eva Illouz: „Gdy popatrzymy na emocje jako na głównych bohaterów opowieści o kapitalizmie i nowoczesności (…), stanie się oczywiste, że przez cały wiek XX mężczyźni i kobiety z klasy średniej skłaniani byli do intensywnego zajmowania się własnym życiem emocjonalnym, zarówno w miejscu pracy, jak i rodzinie, oraz do stosowania podobnych technik uwypuklenia własnej podmiotowości i jej relacji z innymi”.

Rozpowszechnienie psychoterapii i języka psychologii, a także wszelkie usługi doradcze, szkoleniowe i terapeutyczne odgrywają kluczową rolę w dowartościowywaniu emocji, rozumianych jako zobiektywizowane elementy „ja” podlegające kształtowaniu i zmianie poprzez „pracę nad sobą”. Wszyscy już zdajemy sobie sprawę, że emocje nie mogą sobie po prostu „być”. Przechodzimy przyspieszony kurs ich rozpoznawania, nazywania i dowartościowywania (starczy spojrzeć na półkę z książkami dla dzieci, by zobaczyć, ile z nich dotyczy właśnie emocji), choć nie możemy ich też przecież puścić całkiem „wolno”. Osiągnięcie równowagi między tym, co można z siebie wypuścić (skoro „trzeba szczerze rozmawiać o swoich uczuciach”), a tym, co powinno jednak pozostać stłumione (bo dobrze by było, żeby lekarze jednak nie łkali, podając nam diagnozę, sfrustrowani nauczyciele nie krzyczeli na dzieci, a przyjaciółka nie okazywała dzikiej radości ze swojego awansu, kiedy my właśnie straciłyśmy pracę), wydaje się zadaniem niemal niemożliwym.

Praca nad emocjami jest – by pozostać przy „służbowej” terminologii – jak drugi (trzeci? czwarty?) etat, zwłaszcza dla kobiet, na które najczęściej spada większość obowiązków; kobiety przecież częściej zgłaszają się do terapeutów, są czytelniczkami poradników, podejmują się przekazywania wiedzy o emocjach dzieciom (jako matki, ale też jako nauczycielki) albo chociażby analizują je w rozmowach z przyjaciółkami. Spojrzenie na wysiłek, mający na celu zrozumienie siebie samego i zbudowanie trwałych, dobrych relacji w kategoriach pracy właśnie, pozwala na dostrzeżenie kolejnej nierówności będącej pokłosiem zbyt wolno upadającego patriarchatu.

Gdyby Anna i Wroński, Katarzyna i Heathcliff czy Izabela i Wokulski przeszli terapię, otwarcie porozmawiali, nauczyli się negocjacji i poznali swoje miejsce w rodzinnych systemach, gdyby przepracowali swoje emocje i – taki jest przecież ostateczny cel terapii, przynajmniej w jej popularnym rozumieniu – osiągnęli „szczęście”, po prostu by się nie stali, zwyczajnie by nie zaistnieli. Nie zaistnieliby, oczywiście, jako bohaterowie literaccy – choćby dzięki Denisowi de Rougemontowi, autorowi słynnej książki „Miłość a świat kultury zachodniej”, wiadomo przecież, że szczęśliwa miłość rzadko bywa pożywką dla ciekawych opowieści. W postromantycznej epoce unikania cierpienia Anna z miłosnej rozpaczy nie rzuciłaby się na tory, bo wszystko miałaby już „przepracowane”. Pozostaje pytanie, czy nie byłaby tą pracą śmiertelnie zmęczona.

Natalia Mętrak-Ruda
Proszę czekać..
Zamknij