Znaleziono 0 artykułów
14.12.2019

Demontaż atrakcji: Para przydatnych papieży

14.12.2019
Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

„Dwóch papieży” to zlepek dobrego aktorstwa i sztucznie barwionej filmowej waty. Na laptopie można obejrzeć, w kinie niekoniecznie. Efekt pracy Fernanda Meirellesa to, przyznajmy, przeciętne filmidło.

Zamiast czapki Świętego Mikołaja zza krzaka wyłania się czerwony biret kardynała. Czy on też rozdaje prezenty? Może i by tak było, gdyby z watykańskim workiem chodził Benedykt XVI, a nie papież Franciszek, który każe nam oddawać to, co mamy, a nie czekać na podarki. Zbieżność pomiędzy Świętym Mikołajem a papieżem jest nieprzypadkowa: przypomina o niej nawet strój – obszyta futrem pelerynka, jaką okrywa się namiestnik Kościoła. Mucet, bo tak ją nazywają, jest elementem, jaki znamy z ramion Śnieżynki lub samego Dziadka Mroza. Jednak obecnie panujący namiestnik Watykanu wcale nie bierze grzecznych dzieci na kolana, raczej przypomina, że to, czemu przyklaskujemy, to pusta szopka, a tak naprawdę należy wziąć na siebie odpowiedzialność i zbudować wiarę od środka. Tymczasem wciąż się to nie udaje. Bo katolicyzm jest jak bohater, w którego wciela się Anthony Hopkins: niedołężny starzec z licznikiem chodzenia, któremu automat mówi: „Ruszaj się, idź dalej”, a ten nie ma na to siły ani ochoty. Jeśli już nawet wstanie, to jakby chodził w miejscu. Dlatego Benedykta do abdykacji poniekąd zmusił rzutki następca (Jonathan Pryce), przyzwyczajony do pokonywania długich dystansów. Jeśli nie pieszo, to komunikacją miejską albo samodzielnie zarezerwowanym lotem.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Czy ja śnię, czy Netflix grzmi moralizatorskim tonem na Boże Narodzenie? Owszem, dominująca na rynku platforma opowiada ewangelię nowego papiestwa zarówno w kinach, jak i w internecie, by nagradzając swoje owieczki płacące abonament, jednocześnie zapewnić swoim kapłanom, czyli reżyserom, ścieżkę oscarową. Przyznajmy, wszystkie pełnometrażowe obrazy, które reprezentują zwycięskiego Netfliksa w wyprawie po Złote Globy, są na seans w sali kinowej stanowczo za długie. Najbardziej „Irlandczyk”, po nim wychodzi się z kina 40 lat starszym. Widać głosujący oglądali go w domu, wstając na herbatę, bo zdobył pięć nominacji.

Rozwlekły jest też drugi hit walczący o nagrody, czyli „Historie małżeńskie” (szansa na sześć statuetek), o którym powiem tylko, że miejscami jest tak samo męczący, jak prawdziwa batalia rozwodu, ma jednak również prawdziwe erupcje rozpaczy czy wzruszenia, z powodu których oceniam go najlepiej z tej trójki.

Stany pośrednie reprezentuje „Dwóch papieży”: zlepek zarówno dobrego aktorstwa, jak i sztucznie barwionej filmowej waty (cztery nominacje). Z kanapy ze śpiącym w nogach kotem czy psem szkoda będzie wstawać, ale specjalnie do kina na ten seans nie ma większego powodu się wybierać. Hopkins i Pryce przemówią tak samo z ekranu laptopa. To nie „Roma”, by wpatrywać się w wiele mówiące szczegóły czy zachwycać roztaczającą się przed nami wspaniałą głębią obrazu. Efekt pracy Fernanda Meirellesa to, przyznajmy, przeciętne filmidło.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Jak zdemontować papieża? Zdjąć mu z głowy czapeczkę, pokazać jak gwiżdże ABB-ę, ogląda mecz, pije fantę, je pizzę? Naprawdę to wystarczy, żeby szef religii, gromadzącej 1,2 miliarda wiernych, wydawał się FAJNY? Twórcy „Dwóch papieży” zachowują się, jakby najchętniej pokazali realizm codziennego życia papieża z ukrytej kamery. Czy tego właśnie potrzeba, by coś zrozumieć?

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Przecież od dawna wiemy, przynajmniej w Polsce, że Karol był człowiekiem, papież Karolem, czyli świętość w trzech osobach i jednej twarzy Piotra Adamczyka, którego wciąż trudno odczarować z tej roli. Zresztą nasz nieodżałowany JP2 pojawia się jako martwa twarz w części dokumentalnej filmu. To na jego pogrzebie wicher przewraca dekoracje, mówiąc maluczkim, że oto nadeszła pora zmian.

Pora, by jednego słabego mężczyznę zastąpił drugi, jeszcze słabszy, potem wymieniony na trzeciego, jakby mocniejszego i bardziej szczerego. Który też grzeszył, błądził, upadał – był całkiem zwykłym Jorgem, kupującym znaczki w kiosku w Buenos Aires. Był młody, kochał, pracował i tańczył. A potem nieładnie zachował się wobec przyjaciół, kolegów. Nawet bardzo nieładnie, bo dogadywał się z reżimem, aby ich chronić, a w rezultacie jednak ich poświęcił, czego wciąż w Argentynie nie mogą mu zapomnieć. Owszem, robił to wszystko, ale spowiada się, podczas gdy jego poprzednik w filmie swoje życie zachowuje dla siebie. Domyślamy się, że jako Ratzinger pędził żywot marny, a może nawet nieszczęśliwy, jednak scenarzyści nie poświęcają mu żadnej retrospekcji. Wiadomo, wtedy nie daj Boże moglibyśmy go zrozumieć. A tego film by nie chciał. Woli zostawić go w roli aspołecznego aliena. Daje mu mgnienie bliskości z ludźmi, z której zostaje parę rozmazanych selfie, a może – skoro ma to być scena-wyciskacz łez – także parę rozmazanych makijaży.

Takiego dziwaka jak Benedykt VI może zrozumieć przecież tylko taki ktoś z sercem na dłoni jak Franciszek. Pierwszy pada ofiarą własnego pragnienia: najpierw chce, potem musi być papieżem. Drugi nie chce, ale może. Prawdziwe kapłaństwo udaje mu się właśnie dlatego, że uważa, iż „więcej zdziała jako zwykły pleban” i nim wciąż się czuje, sprawując najwyższą władzę. Wie, że we współczesnym świecie „potrzebujemy mostów, a nie murów”, jak głosi argentyńska piosenka. Wierzy, że zmiana jest możliwa, bo sam się zmienił. Niegdyś odmawiał prawa do komunii rozwodnikom, sprzeciwiał się homoseksualizmowi, antykoncepcji, aborcji, a teraz jest ich zwolennikiem.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Tego rodzaju banalne streszczenia poglądów Bergoglia wypełniają deklaratywne dialogi „Dwóch papieży”. Jako ulotka zbierająca w hasła szersze spostrzeżenia mogą być rozdawane w Watykanie, ale jako ciekawy film nie mówią, niestety, nic nowego. Prócz tego, że wiernie przedstawiają proces elekcji na tronie Piotrowym, ostatecznie odczarowując wolę Boga w politycznym sporze.

Przyszłego pasażera papa mobile wybierają ludzie, a na nich mają wpływ osobiste sympatie, ambicje i niesnaski. Biały dym nad Sykstyną nie płynie z nieba, tylko z urzędowo zafiksowanych rolek, wkładanych do pieca jak naboje – znak dla zgromadzonych na zewnątrz tłumów. Walka o władzę, jaka toczy się podczas kuluarowych rozmów i bankietów konklawe, sprowadza się do zachowań jak ze szkoły, które stanowczo nie są klawe: że tej powiem cześć, a tamtej udam, że nie widzę, bo dostrzegam w niej zagrożenie. Że będziemy trzymały się grupkami. Tak zachowują się przyszli czy niedoszli papieże? Owszem, tyle że przyziemny wymiar wykonawców woli boskiej nie jest niczym, czego byśmy dawno nie wiedzieli.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

„Dwóch papieży” udaje, że nie było „Młodego papieża”. Nie było też HBO, które trzy lata temu wydało genialne dzieło poświęcone istocie papiestwa. A my wcale nie czekamy na „Nowego papieża”, tylko zapomnieliśmy, co nas czeka, i zamiast kolacji zaspokoimy się podgrzanym w mikrofali ciastkiem. Przecież to Jude Law w swojej kreacji papieża-modela-świętego wywrócił na nice rozmowę o tym, czego spodziewamy się po Watykanie. To Paolo Sorrentino stworzył świat boskiej ułudy, w którym marzenia o wierze materializują się pewnego słonecznego popołudnia w ogrodach Castel Gandolfo. Co z tego, że drgają jak fatamorgana, że czuje się w nim gorące powietrze nad wrzącym asfaltem? I tak chce się sztachnąć tą fantazją każdy, kto choć przez krótką chwilę wierzył, że może Bóg jednak istnieje, a co więcej, śmieje się z mrzonek na swój temat, trzymając się za gruby, falujący brzuch, emanujący satysfakcją. Ten szczupły brzuch z sześciopakiem w białych slipkach przyjdzie do HBO dopiero w styczniu, a my tak długo zaciskamy pasa, że pod choinkę musimy już mieć papieża. Choćby jego namiastkę. I tu pojawia się dziadzio Netflix, dając nam jakże przydatną parę ciepłych skarpet. Parę przydatnych papieży.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Nie Netfliksowi zmagać się z tym, co stanowi istotę Kościoła. Wystarczy pokazać, jak zmagają się ze sobą dwaj papieże, dwie wizje katolicyzmu, łacina – język wymarły, i hiszpański, którym mówi pół świata, Niemcy i Argentyna, toczące mecz na fajność, o którym z góry wiadomo, kto wygra. Przy okazji przesądzonego wyniku wspomnę o stereotypach narodowościowych, od których mam niestrawności. Jak bowiem strawić portret Niemca, którego wymiennie nazywa się nazistą, posądza o sztywność, brak poczucia humoru i wulgarne upodobania kulinarne (Knödel mit Soße)? Niemiec nie zna, rzecz jasna, popkultury, za to na pianinie gra melancholijny song Zary Leander z berlińskiego kabaretu. Poza tym Niemiec kompletnie nie ma uczuć ani wyobraźni, mówi tak, by nikt go nie rozumiał, a jada sam, bez ludzi, oglądając telewizję.

Nie to, co Argentyńczyk – jego przeciwieństwo. Tylko jakimś cudem to właśnie w Patagonii znalazłam kolonię, gdzie wszystkie szyldy były napisane szwabichą, w knajpach jadło się wurst i sauerkraut, a jedyne dostępne piwo było, rzecz jasna, niemieckie. Nie są te kraje wcale tak daleko od siebie, skoro właśnie w Argentynie znaleźli schronienie zbrodniarze hitlerowscy. A współczesne Niemcy są dużo bardziej otwarte i nastawione na przyszłość, niż wskazywałby na to zbieg z Watykanu, papa emeritus, który powtórzył gest Celestyna V z 1294 roku, by zaszyć się w dożywotniej ciszy.

Tak naprawdę „Dwóch papieży” powinno zacząć się tym, czym się kończy, czyli tańcem w parze obu papieży. Gdyby reżyserował to Sorrentino, sunęliby po parkiecie Sykstyny. A tak kroczą w objęciach tylko przez moment przed czekającym już na nich autem. Płyną w tańcu wdzięcznie jak dwa bawarskie knedle zanurzone w talerzu żółtawej zupy.

Kadr z filmu „Dwóch papieży” (Fot. Materiały prasowe Netflix)

Nie będzie więc zaskoczeniem, że ugotowano ją bez stylu, bez smaku i bez szczególnej namiętności. Formalnie „Dwóch papieży” schlebia przeciętnym gustom i każdy znaczący element (np. złotego cielca) musi tłustym drukiem podkreślić na ekranie. Okrutnie zła w tym filmie jest ścieżka dźwiękowa. Twórcy używają muzyki, by bez wyczucia obracać pokrętłem emocji. Freski Michała Anioła a to dźwięczą niebiańską nutą, a to wprowadzają miękkie solo na saksofonie. Brzmienie jazzu z windy odmieniane jest na wszystkie sposoby.

Wizualnie film też nie zachwyca, zwłaszcza w zbliżeniach obu papieży czy w powtarzalnych detalach, jak kabel telefonu, jedzenie lub kontur prześwietlonego bagażu na lotnisku. Wyróżnia się in plus jeden kadr, gdy podczas rozmowy w gąszczu postać w białej szacie wychodzi z kadru, a ta czarno-czerwona zostaje wśród gałęzi sama ze swoimi myślami. Ale to za mało, by z tego obrazu wyciągnąć coś większego. Sceny konklawe kręcone są trochę jak komedia, w której czerwone stroje i buty kardynałów przypominają kostiumy stewardes austriackich linii. Tyle że kapłani mają nas obsługiwać podczas lotu w nieznane. Że nie obsługują albo nadużywają swojej funkcji, to aż za dobrze wiemy. Pytanie, czy z nimi na pokładzie w ogóle wylądujemy. I czy jest dokąd lecieć? Chyba lepiej uwierzyć w Mikołaja.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij