Znaleziono 0 artykułów
20.04.2023

Nowa płyta Doroty Masłowskiej: Zwierzę w masce człowieka

20.04.2023
Fot. Materiały prasowe

Był krotochwilny Mister D., jest mroczna Dorota i jej płyta „Wolne”, wydana nakładem hip-hopowej wytwórni SBM. – Składamy się z różnych strzępów, śmieci, nabytych nie wiadomo gdzie przekonań, które w dramatycznych momentach potrafią wypłynąć nagle na powierzchnię, jak tubka po lubrykancie unosząca się na falach oceanu – tak Dorota Masłowska opowiada o swoim najnowszym muzycznym projekcie, w którym portretuje potrzaskany świat.

Po ośmiu latach przerwy autorka pamiętnej powieści „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” i brawurowych „Innych ludzi” ponownie sięga po narzędzia ze świata muzyki i staje przed mikrofonem. Na okładce płyty „Wolne” oglądamy niepokojący portret ludzko-zwierzęcej hybrydy, brodzącej w grzęzawisku, autorstwa wybitnej artystki wizualnej Anety Grzeszykowskiej, a na płycie znajdziemy 12 napisanych i wykonanych przez Dorotę Masłowską utworów. Krótkich, dosadnych, przewrotnych, ciemnych, mówiących o utratach, wojnie, rodzinie, bezwstydzie kobiecego ciała i patriarchalnej przemocy. Za bity odpowiadają między innymi Białas, Lucassi, Lanek, Auer – ten ostatni także za produkcję (wcześniej Auer zrobił muzykę do filmowej adaptacji „Innych ludzi” w reżyserii Aleksandry Terpińskiej).

Płytę nagrano w SBM, sztandarowym labelu polskiej sceny rap (to wydawcy między innymi Solara, Bedoesa czy Maty), mocno osadzonym w męskocentrycznych narracjach.

Już pierwszy singiel, „Motyle”, wywołał internetową burzę, a raczej wylew hejterskiego ścieku pod teledyskiem wrzuconym do sieci. Przed premierą albumu rozmawiamy z artystą między innymi o tym, co tak bardzo rozwścieczyło fanów hip-hopu (głównie młodych, głównie mężczyzn), a także o poezji ze śmieci, ćwiczeniach ze śmierci i szukaniu języka dla kobiecej erotyki.

Mówią, że Masłowska teraz robi rap, ale wcale nie jestem o tym przekonana, chociaż mam duży szacunek do tego gatunku, bo tam jest jeszcze jakiś bunt, zew wolności. Jednak dla mnie wszystko, co robisz – począwszy od literatury, przez dramat, eseistykę, po muzyczno-wizualne formy – to po prostu różne środki, po które sięgasz, w zależności od tego, jakie emocje chcesz opowiedzieć.

Dyplom twórczyni hip-hopowej czy raperki nie jest przyznawany przez „wielką komisję”, a nawet jeśli, to wcale o niego nie aplikuję. Po prostu używam hip-hopowych narzędzi dla wyrażenia ważnych dla mnie treści, emocji. I teraz uwaga – nie jest to zabawa konwencją, tylko właśnie pełne wejście w konwencję i użycie jej do wyrażenia rzeczy, których nie potrafię wyrazić inaczej. Można mierzyć to kategoriami rapu, ale nie trzeba. Uważam, że jeden język pracuje na drugi. Pisząc bardzo długo powieści i eseje, weszłam w moc kompresowania treści, która umożliwia mi pisanie tekstów piosenek. Kondensację rzeczywistości aż do pigułki.

Fot. Kasia Bielska

Powiedzmy wprost – to jest pigułka z poezją.

No właśnie. Ja poezji programowo od lat nie czytam i często mówię, że nie rozumiem. To oczywiście kompromitująca deklaracja, bo poezja nie jest do rozumienia. No ale egzorcyzmowałam ją ze swojego życia jako osoba i czytająca, i pisząca, a potem sama jakoś mimochodem zaczęłam ją tworzyć. Czasem dobrze zbliżać się do rzeczy, od których się odżegnujemy, bo mają w sobie coś dla nas istotnego; coś, co tę awersję powoduje. I ja bojkotowałam właśnie krainę łagodności, a teraz ona okazała się tym, co pozwoliło mi właśnie wyrazić największe moje brutalności.

Myślę, że jako małolata pisałam słabe, puste wiersze i ktoś mi to wreszcie powiedział. Zraziłam się do takiego pisania impresyjnego, instynktownego. A teraz okrężną drogą wracam do niego jako ktoś, kto umie już dobrze pisać, poruszać się po konkrecie. W rezultacie piszę teksty, w których jest kilka dziwnych, gęstych od emocji zdań, i czuję, że są pełne, skończone.

Wielu pewnie zaskoczy powściągliwość Masłowskiej w tych tekstach.

To prawda, że kojarzona jestem z językiem, który jest rozbuchany, szalony, a tu jest sama kość. Często brzydka, czasem zupełnie zwykła, naga. Nie chciałam ani jednego zbędnego ozdobnika. Zależało mi, by „Wolne” były niekokieteryjne, wręcz odpychające w swojej prostocie. To w dużej mierze nieświadome decyzje, ale jak teraz o tym myślę, to konsekwentnie mnożyłam tam te prostactwa i potoczności, żeby to brzmiało w pierwszym odruchu... prymitywnie.

Ale dotyka bardzo delikatnych kwestii. Nazwałabym to brutalistyczną wrażliwością.

Jest w tym gra z moimi odbiorcami przyzwyczajonymi do Masłowskiej kabareciary, która robi psikusy, produkuje bon moty, przekręca, przedrzeźnia, „bawi”. Nie potrafię wyzbyć się do końca przewrotności czy poczucia humoru, ale na tym albumie dominuje odmowa zabawy. Nawet bal jest smutny i powolny.

Pokazujesz świat niespójny, mroczny, rozbity. A w nim pojawiają się jakieś echa, powidoki, kawałki popularnych piosenek, ścinki...

Śmieci. Ale śmieci drogocenne. Jeżeli mój mózg przechowuje od 30 lat piosenkę Edyty Górniak „Jestem kobietą”, będącą manifestem braku treści, to uważam ją jednak za śmieć drogocenny, wytrawiony w czasie, wydobyty z oceanu.

„Perłę na dnie”.

(śmiech). No tak, są w tych moich tekstach resztki drogocennych materiałów, pochodzące z samych głębin jaźni.

Są też szczątki bez wątpienia szlachetne. Znajdziemy Ewę Demarczyk z Mironem Białoszewskim, kiedy rapujesz o „Madonnach” siedzących w brykach, ale tym razem to bryki innego rodzaju niż w poezji śpiewanej. Jest powidok „Luccioli” Kory i wiele innych.  Wszyscy w tym potrzaskanym świecie jesteśmy pozszywani z niekompatybilnych kawałków. I to jest też o tym.

Cytaty też są potrzaskane, pozbawione kontekstu, użyte w opaczny sposób. Używając ich tak, dotykam dość przerażającej prawdy o naszym funkcjonowaniu umysłowym – że składamy się z takich właśnie różnych strzępów, śmieci, nabytych nie wiadomo gdzie przekonań. I one w najbardziej dramatycznych momentach potrafią wypłynąć na powierzchnię, objawić się nagle, jak tubka po lubrykancie płynąca na falach oceanu. To jednocześnie śmieć i budulec naszych najintymniejszych struktur. Jako materiał twórczy wydaje mi się to szalenie interesujące.

Fot. Kasia Bielska

Wyraźnie czuć, że to album stworzony przez osobę przechodzącą przez „smugę cienia”. Opowiada kobieta po przejściach, a nie żadna Dorotka...

Jeśli chodzi o moment przekroczenia czterdziestki, to z jednej strony jest to jakiś konstrukt kulturowy, którego nie czuję. Ale z drugiej, zaczęłam myśleć, że nie mam już czasu na robienie rzeczy średnich, zwykłych, w których nie ma mnie całej. Nie chcę już pracować w dziale „rozrywka”, rozmieniać się na drobne.

A czułaś, że tak było?

Wszystko starałam się zawsze robić z zaangażowaniem. Ale myślę, że doszłam do jakiegoś etapu, że pisanie przestało mnie ekscytować. Brakowało mi dzikości, takiej jazdy bez trzymanki. Nie chodzi o to, że nagle odrzucam wszystko, co zrobiłam przez dwie dekady. To po prostu kolejny etap rozwoju. Mister D. to był projekt kampowy, szalony. Inteligentna, ale jednak zabawa konwencjami. Wtedy to było totalnie ze mną spójne. Fajnie, ale teraz to już nie jestem ja. Chciałam od sztuki prawdziwego, głębokiego przeżycia. To wiązało się z ryzykiem, z rzuceniem na szalę wszystkiego. Ale myślę, że przeżyłam coś naprawdę niezwykłego, oszałamiającego. Razem z tym byciem wyśmiewaną, obrażaną. Wszystko to było tak gęste, mocne, ekstremalne. I może też przez to, że rzuciłam na stół swoje prawdziwe emocje, odbiór jest inny. Ludzie są skonsternowani, trochę przestraszeni, nie wiedzą czasem, jak się wobec tego zachować.

Dla mnie mizoginistyczna, agresywna reakcja na „Motyle” była szokująca, ale i szalenie ciekawa. Miałam wrażenie, że sama siebie rzucasz na pożarcie i przyglądasz się temu – z bólem, ale i pewną dozą zainteresowania. Masłowska jako kobieta do zjedzenia, a właściwie do wkopania w glebę. Czym to było dla ciebie?

To wszystko miało typową dynamikę linczu. Żeby go przetrwać, musiałam zadać sobie dużo pytań o to, kim jestem. Na ile jestem w tym personą, awatarem, a na ile mną, którą potrafię od tego awatara oddzielić. Było wyzwaniem, by nie potraktować tego dosłownie, choć wszystko do tego namawiało. Zmasowana, wielogłosowa, nakręcająca się z godziny na godzinę nienawiść uwalnia taki pierwotny strach, kiedy atakuje cię stado. Będąc artystką od 20 lat, wielokrotnie doświadczałam symbolicznej, a nawet realnej przemocy i mam narzędzia, żeby zobaczyć względność tej sytuacji, przejrzeć procesy, które za nią stoją. Jednak pierwszy moment to był wstrząs, że ludzie są tacy dzicy i źli, kiedy poczują krew.

Znaczące, kogo wyznaczono na ofiarę. Po pierwsze, to kobieta. Po drugie, kobieta, która opowiada o kobiecej seksualności. Po trzecie, kobieta, którą widać na scenie publicznej i która miała czelność naruszyć obsikany przez facetów teren. Jak łatwo jest ją na ten stos rzucić!

Do tego te totalnie typowe argumenty, że sama tego chciała, że się sama prosiła, że przecież mają prawo wyzywać mnie od kurew, bo seplenię i beznadziejnie rapuję. Od razu pojawiają się chętni do dołączenia. Pojawiają się różni koniunkturaliści, zawsze chętni do wbicia noża w plecy. Nagle widzisz wśród nich też znajome twarze. Oczywiście to jest obrzydliwe i monstrualnie stresujące, ale... z drugiej strony było to też dla mnie w jakiś pokrętny sposób wyzwalające. Konieczność zapytania się siebie, jak ja się z tym mam. Czy zamierzam zrezygnować, bo dużo ludzi uważa, że nie powinnam tego robić? Czy potrafię się pogodzić z tym, że to, co robię, tak bardzo się nie podoba? Myślę, że „Motyle” były moim mitem założycielskim. To mi dało nagle ogromną siłę, bo jak powiedziałaś: rap ma jeszcze w niektórych odmianach ten wajb wolności. I ta wolność bierze się ze sprzeciwu, z buntu, z postawienia się. Ja naprawdę dostałam w ten sposób tę emocję, ten opór.

Rapujesz: „Śniło mi się, że mam dużo dislajków”. Wyśniłaś to.

Każdy zna to uczucie bycia outcastem. Każdy się mniej lub bardziej go boi. Ludzie, którzy boją się go najbardziej, najgorliwiej atakują. Doświadczyłam ogromnej presji, wobec której musiałam zebrać siły. Namierzyć i nazwać demony. To wpłynęło na kształt tej płyty. Na jej mroczną gęstość.

Czy w słowie „Wolne” chodzi o kobiety? Bo łączę to z twoją wypowiedzią na Paszportach „Polityki”, kiedy przy odbieraniu nagrody Kreatora Kultury powiedziałaś: „Kultura w Polsce jest antykobieca, a ja byłam tej kultury ofiarą, beneficjentką i biernym świadkiem”.

Byłam, jestem i obawiam się, że będę. A słowo „wolne” przyszło do mnie, kiedy zobaczyłam pracę Anety Grzeszykowskiej. Tak, chodzi o kobiety, ale też o „wolne” numery na dyskotece, kiedy się do kogoś przytulasz, a on cię łapie za dupę. Ale rozumiem to też jako wakacje. „Wakacje od podobania się”. Pragnienie aprobaty to więzienie, terror, w którym z własnej woli żyjemy. Na podrzędną pozycję kobiet, która jest bardzo trudna do przekroczenia, składa się między innymi obowiązek podobania się. Tyle razy słyszałam w życiu, że „brzydko śpiewam”. I to prawda, oczywiście, ale pobrzmiewa w tym też egzekucja przekonania, że kobieta ma „ładnie” śpiewać. Bo kobiety są ładne i dobre, i nie powinny robić tego, co chcą, tylko to, co jest „dobre” i „ładne”. Jeśli nie, to w domyśle – nikt ich nie będzie chciał i zginą marnie.

Żeby akt seksualny był satysfakcjonujący, trzeba w pewnym sensie odrzucić kategorię estetyki, wejść w swoją dzikość. To też jest wyjście poza zestaw „miła, ładna, dobra”. Podoba mi się, jak na tym albumie szukasz języka, który opowiedziałby kobiecą seksualność w mocny, ale prawdziwy sposób.

Jeśli chodzi o seks kobiet, to uważam, że język polski jest po prostu zawiązany na supeł. To jest bardzo wymowne – nie masz, po prostu nie masz słów na to, co przeżywasz, na to, czego pragniesz. Tam jest w języku łysina, próżnia. Dożyłam czterdziestki, nie napotykając języka, który by opowiadał moją seksualność. Takiego, którym z przekonaniem mogłabym mówić. A dość intensywnie eksploruję kulturę. Muszę go więc stworzyć sobie sama, a może jeszcze jakaś inna kobieta go sobie weźmie do swojego życia…

Mówisz, że sięgnęłaś po tę konwencję, żeby opowiedzieć o tematach, których nie możesz opowiedzieć w literaturze. Kobieca seksualność, śmierć, utrata...

W jednym z tekstów, które nie weszły akurat na płytę, pojawia się warszawski autobus 138 jadący do miejscowości Utrata, który widuję często na mieście. On jedzie, krzyczy: UTRATA! i mi zawsze przypomina, że pewne bankructwa są bezpowrotne. Że ta gra jest na prawdziwe pieniądze, a nie te fejkowe z planszówki „Monopoly”.

Pojawia się też wojna.

Napisałam „Idę do ciebie”, kiedy wybuchła wojna i ekrany naszych komputerów zamiast śmiesznych kotków nagle roiły się od trupów, egzekucji, okaleczonych ciał. Chociaż się do tego przyzwyczajamy, to przecież śmierć zostaje w naszych umysłach, zarażamy się nią. Te obrazy nadal w nas pracują. Zderzam to z pożądaniem i wzmożoną potrzebą fizycznego spełnienia, bo myślę, że jedno za drugim postępuje i próbujemy instynktownie te wątki wyrównać.

Rozmawiamy, patrząc na okładkę, na bestię w masce, i czuję, że „Wolne” to również opowieść o pierwotnych instynktach, które dziś, w czasach wielkiego postępu technologicznego, przejawiają się z zaskakującą siłą. Jeszcze silniej do głosu dochodzi to, co prymitywne.

Jeżeli pytamy czatu GPT, jak dojść pod wskazany adres, a jednocześnie idziemy w to miejsce na naszych mięsnych wciąż, bardzo podatnych na zranienie nogach, to te „nogi” bardzo wybrzmiewają w tym kontekście. Nagle widać wyraźnie nasze niedoskonałe ciała, ulegające rozpadowi i rozdzierane instynktami, których coraz bardziej chyba nie rozumiemy. Przemoc, która mnie spotkała, nienawiść, która wciąż się tam gdzieś tli, są atawistyczne i prymitywne, i są takim dzikim, potężnym rykiem chaosu. Mnie on jakoś wydaje się teraz z tą płytą komplementarny. To jakiś taki mroczny chór, który śpiewa i krzyczy razem ze mną.

To się też dziwnie łączy z historią twoich początków. Byłaś niemal dzieckiem, kiedy „Wojną polsko-ruską...” wywołałaś wstrząsy w polskiej literaturze i od razu próbowano cię ustawić w określonych porządkach. Teraz to w pewnym sensie wraca...

Też widzę w tym rekonstrukcję tamtej bitwy. Oczywiście okoliczności się zmieniły. Przy „Wojnie...” hejt nie był jeszcze rozpoznany jako socjologiczne zjawisko; kiedy moi rodzice czytali o tym, jaka jestem brzydka czy że jestem wariatką, było im autentycznie przykro. Myśleli, że to obiektywne opinie na mój temat. Po latach zmagania się z tym teraz jestem w stanie zobaczyć te drobne akty nienawiści jako nieuświadomione kompensacje, kanalizacje trudnych emocji. Poczucie zagrożenia i ogromne niespełnienie tych ludzi. Nikt szczęśliwy i twórczy nie lży nieznanych sobie osób w internecie. Jestem nawet w stanie zdobyć się na rodzaj współczucia wobec ogromu tej bezradności, bo żeby sięgnąć po hejt, trzeba być w totalnej beznadziei. Mnie to nic nie zrobi, ale jeśli ci młodzi ludzie używają tego środka przeciwko sobie, wobec osób mniej zahartowanych niż ja, to jest to śmiertelnie niebezpieczne.

Jak w ogóle doszło do tego, że płytę nagrałaś w labelu SBM? Że wkroczyłaś do tej symbolicznej męskiej jaskini, gdzie leżą porozrzucane pety, skarpety i wiszą gołe baby na plakatach?

Propozycja pojawiła się z ich strony i ja po prostu w to poszłam. Miewam takie napady brawury. Wiedziałam, że cokolwiek się wydarzy, będzie to bardzo ciekawe pod każdym względem. No i nie zaproponowała mi tego żadna kobieca wytwórnia rapowa, więc musiałam skorzystać z tego, co było.

Są jakieś kobiece wytwórnie rapowe w Polsce?!

Nie (śmiech). Kontekst SBM-u jest dla mnie bardzo ważny, to są treści, których bym nie wyrzuciła z siebie, nagrywając płytę w Izabelin Studio. Choć to nie była łatwa współpraca. Jestem przyzwyczajona do bardziej komfortowej pozycji. Tu byłam dziwną debiutantką. Moja artystyczna dziwaczność niekoniecznie była rozumiana. Dochodziło do organizacyjnych kolizji, praca nad płytą zajęła więcej czasu, niż zakładaliśmy. Ale te wszystkie fakapy, boje, wypadki po drodze ją też stworzyły.

Za to przy teledyskach do „Ojca” i „Motyli” współpracowałaś już z kobietą, którą znasz. Z Olą Terpińską zrobiłyście wcześniej adaptację „Innych ludzi” (wtedy też poznałaś Auera) i trailer do książki w rapowej konwencji. Wiem, że pracujecie nad kolejnym filmowym projektem. Na czym ten układ polega?

W kwestii adaptacji moich książek, teatralnych i filmowych, trzeba powiedzieć, że 90 procent z nich zrobili mężczyźni, co moim daniem pokazuje liczebność kobiet w zawodzie reżyserki. Myślę, że to zwyczajna statystyka, że w większości brali się do tego faceci. Z Olą przeżyłyśmy parę fajnych przygód twórczych, ale nie chciałabym tej współpracy przegadać. Wcale nie jemy sobie z dzióbków, bywa, że skaczemy sobie do oczu. To współpraca dwóch trudnych dziewczyn. Ale wszystko jedzie na czystej frajdzie. Mamy kompletnie różne perspektywy i umiejętności, które, gdy czasem uda nam się je połączyć, dają jakieś supermoce. Gadałyśmy ostatnio o tym, że przy wszystkich trudnościach, które przechodzimy z powodu naszych charakterów i dziwności naszych pomysłów, ciągniemy się nawzajem do góry. Może łączy nas to, że obydwie jesteśmy tak wkurwione na podrzędną pozycję, jaką zajmują artystki względem mężczyzn, że skaczemy w ogień. Nie chcemy czuć naszych limitów albo chcemy je siłowo przekroczyć, robiąc ryzykowne rzeczy.

Myślisz, że sytuacja kobiet się zmienia?

Nie potrafię tego zobaczyć z lotu ptaka. Każda z nas jakoś procesuje te zmiany w sobie. Nie wystarczy przykleić czerwonego pioruna na swoje zdjęcie, trzeba obserwować swoje wdruki, lęki, nawyki, bo to w nich patriarchat też się reprodukuje. Ja na przykład czuję, że z tą płytą wykonuję taką swoją pracę. Wszyscy mi mówią, że nie mogę, a ja twierdzę, że mogę. Są z tego trudności, przykrości i przemoc, ale ja to trawię, metabolizuję i jednak udaje mi się swoją wizję w końcu przeforsować. Dedykuję ten swój wysiłek każdej kolejnej kobiecie, która będzie miała ochotę siebie w ten sposób wyrazić, wykrzyczeć, ale będzie się bała, co ją spotka. Usłyszy miliard razy, jaka jest brzydka, gruba, stara i beznadziejna, ale to w ogóle nie będzie o niej. Uważam, że to jest bardzo tanio za zrobienie tego, co się naprawdę chce.

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij