Znaleziono 0 artykułów
18.05.2023

Nagrodzony w konkursie literackim esej o budowaniu życia na nowo

18.05.2023
Fot. Materiały prasowe

Pod koniec 2022 roku nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się biografia „Ostatnia pieśń miłosna. Biografia Joan Didion” Tracyego Daughertyego w tłumaczeniu Kai Gucio. Jako że kariera pisarki rozpoczęła się od zwycięstwa w Prix de Paris w 1955 roku, ogłosiliśmy konkurs literacki dla naszych czytelników. Przez sześć tygodni jurorki Sylwia Chutnik, Mira Marcinów, Grażyna Plebanek i Agata Tuszyńska pod przewodnictwem Kasi Jordan-Kulczyk czytały zgłoszone eseje. Tekst zwyciężczyni, Ewy Grochowskiej, ukazał się w magazynie „Vogue Polska”. Nagrodą za zdobycie drugiego i trzeciego miejsca oraz wyróżnienia jest publikacja na Vogue.pl. Prezentujemy esej Magdaleny Chmielewskiej.

Przez 40 lat życia wydawało mi się, że jestem wystarczająco wyrazista. Ekspresyjna, odważna, jakaś.
Nie był mi obcy dress code, lecz wiatr we włosach bliższy.
W swoich latach 20. była ze mnie oryginalna studentka prawa w czerniach, kratkach i minisukienkach.

Gibka i drobna, gotowa wytłumaczyć nawet śmielsze stylizacje i bez strachu obronić magisterkę.

Poruszałam się w trendach zgrabnie i z wprawą jak w paragrafach.

Szybka wizja wychodząca na przekór lub naprzeciw modzie.

Teraz dopiero wiem, że za szybko zadebiutowałam jako piękna panna młoda w koronkowej sukni écru.

Pochlebiam sobie, że wplotłam w tę stylizację jakieś nitki szyku i klasy samej księżnej Grace. Mój książę, na szczęście, nie miał wąsów jak Rainier.
Majątek też skromniejszy, ale bliższy sercu bardziej niż ja.
Czego nie dostrzegłam.

Pewnie przez długi welon i łzy wzruszenia.

Za to po północy w drugiej sukni, trochę jak Stephanie Seymour w „November Rain”, odkryłam nie tylko nogi, lecz także temperament bujny, choć skierowany tylko ku jednemu mężczyźnie.

Temu, który 23 lata później precyzyjnie wbił mi nóż w plecy i przezornie przekręcił nim kilka razy.

Potem pierwsza praca, dzieci kolejno co dwa lata, w doskonałej, choć pełnej niedoskonałości liczbie trzech.

Trzech synów, z których najmłodszy 16 lat później wyzna, że czuje się uwięziony w niewłaściwym ciele.

I zacznie swój transformujący proces z niezwykłą odwagą i przekonaniem. Będę temu towarzyszyć jako zdezorientowana, ale i pewna swej miłości matka. Bez względu na to, że stracę syna, lecz zyskam córkę.

Wiem, że jako matka stoję poza ideologicznym szczękaniem oręża.
I z uwagą i troską przyglądam się dziecku, mówiąc: „Sprawdzam, ale jestem przy tobie”.
Diagnoza, prowadzenie medyczne, rozkwit kobiecości to też jest historia o tożsamości i modzie.
I ekspresji, i odwadze. O pięknie i obawach. Subtelna i bardzo na serio.
Zupełnie odrębna opowieść. Może przyjdzie czas, żeby ją opowiedzieć.
Zasługuje na to.
Póki co mam 29 lat i troje małych dzieci, a czas wydaje się dziwnie zakrzywiać.
Dekady, a nawet 15 lat prawie nie pamiętam.
A może pamiętam, ale nie mam czasu rozpamiętywać.
Wszystko było nowością, zachwytem, zdziwieniem, wyczerpaniem.
Sukienki wkładane przez głowę. Nadal kobiece, choć proste w użyciu.
Tylko rozmiar wędrujący.
Od smukłości po pełnię.
Od wąskiej talii po hojny biust.
Od smukłych ud po mocne.
Od drobnych stóp po spuchnięte.
Byłam kobietą rodzącą i karmiącą, kobietą pracującą, kobietą tworzącą dom i uziemioną w domu. Matką debiutantką i matką okrzepłą.
Dałam swoje ciało, myśli, uwagę na pożarcie tej miłości. Nakarmiłam go nią.
Chciałam ją rozrywać między nami jak ciepłą foccacię.
Mówiąc ze śmiechem: „Spróbuj, jak to wybornie smakuje!”.
To się przecież nie może znudzić.
A jednak mu się znudzi.
Jeszcze tylko chwila cierpliwości.
Wykarmiłam dzieci własną piersią i głęboko skrytymi rozterkami, czy jestem wystarczająco dobra. Jako matka, żona, pracownica, pani domu.
Czy wyglądam, zarabiam, tworzę nitki życia tak, że się nie plączą. Że ma to sens. Że obraz jest spójny.

Choć wyglądałam, jakbym była tego pewna, w głębi duszy nigdy nie byłam.
Zmieniałam długości i kolory włosów.
Z turkusów przechodziłam w oranże.
Z czerni w zielenie.
Otulałam szyję w kaszmir.
Wciskałam pupę w lycrę.
Nie żałowałam koronek pod welurowym dresem.
Byłam matką barwną.
Dzieci to lubiły.

Taliowane kurtki, kopertowe sukienki, barwne szale i czapki, kozaki z haftem.
Przylgnęłam do tej odmiany kobiecości. I nie nużyła mnie.
Przymierzyłam się do minimalizmu i puściłam go wolno.
Bliskie mi było boho, lecz nie dosłowny folk.
Przeżyłam gorący romans z pastelowymi kostiumami w stylu Chanel za dnia. I z satynowymi, oszczędnymi sukniami na wieczór.
Ogrywałam, gdy należało, dresy i stroje plenerowe. Futrzane czapki, kurtki khaki, oficerki.
Bezbłędnie. Dziko. Blisko natury.

W dojrzałość weszłam niespodziewanie, zajęta na wielu frontach.
Dzieci stały się nastolatkami.
A to zwykle burzliwy serial.
Umiałam przysiąść w słońcu na kawę, choć stenogram mojego życia to były niezliczone listy zadań do wykonania.

W jedno kwietniowe południe, gdy byłam w połowie takiej listy zadań, przyszedł SMS, jak odbezpieczony granat.
Kobieta, z którą sypiał mężczyzna mojego życia, z trudno maskowaną niecierpliwością doniosła mi, że ma z nim trzyletnie dziecko, o czym zapomniał mi wspomnieć.
I w ogóle lepiej, żebym się posunęła w życiu, bo ona posuwa się przecież skuteczniej niż ja.
Była w tym cwaniacka nuta, do której on – rycerz, pan i ojciec, mąż i kochanek, przyjaciel i ostoja – tańczył jak do dźwięków czarodziejskiego fletu.
Dwa lata zajęło mi zobaczenie tej prawdy.

Jak bardzo można kogoś nie znać.
Jakie to było banalne, jakie cholernie tabloidowe, a jak precyzyjnie i do szpiku zabolało. Z tych dwóch lat nie pamiętam wiele i jednocześnie wszystko.
Szok, rozpacz, butę i cynizm wyparcia się siebie i mnie.
Cholera wie, kogo głębiej.

Granat zdrady z impetem wysadził naszą rodzinę.
A ten, który igrał z zawleczką, patrzył na to zimnym okiem Saurona.
Nie bez satysfakcji, że jest obiektem tak wielkich emocji.

Pamiętam z pierwszego dnia, tak filmowo jak w szybko ciętych kadrach, moje bordowe miękkie kozaki do granatowej sukienki.
I to, jak zrobiło mi się słabo, jak upadłam.
Jakby słowa przygniotły mnie do ziemi.
Choć z zasady unikam scen.
Zdarłam czubki butów na asfalcie, gdy przyklęknęłam w rozpaczy, niezdarnie. Jakby to, co usłyszałam, nie mogło mi się przydarzyć.

A jednak.
Nigdy nie oddałam tych kozaków do naprawy.
Podobnie jak naszego małżeństwa.
Rany były zbyt głębokie.
Wcześniej trzymałam te buty z miękkiej cielęcej skóry, w kolorze wina, na lepsze okazje, choć rzadko to robię z przedmiotami.
No i proszę, doczekałam się niezapomnianej okazji.
Myślałam, że to był najgorszy dzień, jaki miałam dźwignąć.
Ale nie.
To był tylko wstęp do dramatu.

Dziś, cztery lata później, już się nie jąkam.
Przypomniałam sobie litery alfabetu po kolei, bo wcześniej abecadło mi się rozsypało.
Szok był tak wielki, jakbym doznała amnezji.
Dziś wkładam kolczyki z piór.
Zapuszczam włosy i noszę się swobodnie.
Nie wdycham oparów kłamstwa.
Moja kobiecość, najpierw obolała, rozkwitła jak zalotna forsycja z suchych zimowych gałęzi. Nie rzucam się w oczy, ale trudno mnie przeoczyć.
Szpilki ustąpiły kowbojkom i butom, w których można dojść dalej.
Za to suknie przylegają do ciała lepiej niż kiedykolwiek.
Unikam ludzi. Chyba że nalegają.
A gdy daję im szansę podejść bliżej, nie lubię ślizgać się po powierzchni.
W rozmowach, w podróżach, w dotyku.
Nie wiedziałam, że można być tak przetrąconą, a potem odzyskać pion.
Nie podejrzewałam, że można być oszukaną i nie zarazić się cynizmem.
Zabawne, że przez moment pragnęłam nie żyć, a teraz dopiero żyję tak, jak tego pragnę.
Przełamuję dni jak gorącą foccacię i mówię sobie: „To się przecież nie może znudzić”.

Magdalena Chmielewska
Proszę czekać..
Zamknij