Znaleziono 0 artykułów
28.01.2021

Bezdzietnica

28.01.2021
Małgorzata Halber (Fot. Albert Zawada)

Osoba w ciąży zamienia się w plemienną własność. Od tej chwili członkowie globalnego plemienia będą mówić, ile powinna mieć dzieci, pilnować, jak się nim zajmuje, doradzać niepytani o radę. Globalne plemię się feminizuje, więc czasem powie też: „Dlaczego ona całkowicie poświęca się dzieciom, powinna pomyśleć o sobie” – pisarka i rysowniczka Małgorzata Halber w felietonie dla Vogue.pl pisze o tym, jak dojrzewała do decyzji, żeby nie mieć dzieci.

Obrazek najważniejszy: idziemy na tramwaj. Jesteśmy po pierwszych wspólnie spędzonych wakacjach, spędzamy ze sobą każdą noc. Pytam:
– A ty chcesz mieć dzieci?
I jest dwadzieścia sekund. Dwadzieścia najważniejszych dla tej historii sekund. Oprócz tego, że jedziemy do Lidla, to nagle w te dwadzieścia sekund obok mojego partnera, który zostanie moim mężem, choć jeszcze wtedy tego nie wiedziałam, dochodzi we mnie do przemiany. Dochodzi do głosu coś, czego się naprawdę nie spodziewałam. Otóż nagle czuję, że bardzo, ale to bardzo chcę, żeby odpowiedział „nie”.
Kiedy mówi „nie”, odczuwam gigantyczną ulgę.

Obrazek pierwszy: 
Mam 17 lat. Moja wychowawczyni na lekcji wychowawczej mówi:
– A ja to się czasem zastanawiam, Halber, jaką ty będziesz matką. Jeśli będziesz, oczywiście.
Moja matka w tym czasie pije, a ja zaczynam rozumieć, co mi to robi w emocjach. Ja też piję. I nie chcę, wtedy, żeby moje dziecko przeżywało to, co ja. Wiem, że takich nas, z tym zdaniem wyrytym w głowie jest wiele. I pewnie wielu. 

Drugi:
Jestem już po terapii uzależnień. Jestem też starsza, mam 28 lat. Spotykam się z koleżankami z grupy terapeutycznej. Bardzo się różnimy, one są starsze, pracują w firmach, mają inne problemy. W pewnym momencie mówię im:
– Ale ja wiem, dlaczego chciałabym mieć dziecko. Po pierwsze fascynuje mnie to z biologicznego punktu widzenia. Jest to dla mnie niesamowite, że przez dziewięć miesięcy mogę mieć w brzuchu obcy byt. To jest jak w „Obcym”. Że nie ma nic i oto nagle ja jestem inkubatorem dla jakiegoś innego czegoś. I uważam, że wiele bym straciła, gdybym nie mogła przekonać się, jak to jest. Poza tym ja nie wyobrażam sobie dziecka bez ojca. To musi być tak, że mam partnera, którego naprawdę kocham i jestem go pewna. I nagle powstaje opcja, że z moich i jego komórek, z niczego… Bo umówmy się, czy wyobrażamy sobie, jak wygląda kawałek spermy czy jajeczka? No nie, to jest nic, tego na palcu nie widać. I nagle powstaje, no właśnie, nowa osoba, która jest złączeniem mnie i jego, dwóch osób, które są ze sobą szczęśliwe, poznały się, szanują się i beng, z dwojga ludzi powstaje nagle mieszanka. No czy to nie jest czad, powiedzcie mi? Ja chcę uczestniczyć w tym eksperymencie.

Jedna z nich powiedziała:
– To niesamowite, że masz to tak wszystko przemyślane. Moja siostra ma dzieci i jestem pewna, że żadna taka myśl nie przeszła jej przez głowę. Ma te dzieci dlatego, że żyje tak, jak wydaje jej się, że powinni żyć ludzie. Ma męża, z którym nie ma już żadnej więzi, pracuje w korporacji i w sumie jest z tego powodu zadowolona. I ma dzieci, bo należy mieć dzieci. 

Trzeci: 
Mam 35 lat i narzeczonego. Moja przyjaciółka rodzi syna. Czuję, że to ten optymalny moment. Chcę mieć dziecko, chcę je nosić, przytulać, wąchać, kąpać. Mam na to czas i przestrzeń. Za chwilę okaże się zresztą, że nie mam, zacznę realizować własny program muzyczny, a potem skończę książkę. Ale jeszcze jestem przed. Jeszcze zazdroszczę koleżankom z wózkami, z własnym dzieckiem.
Zapominam trochę o tym, co mówiłam na tamtym spotkaniu. Już widzę, że jest inaczej. Że ten eksperyment innego w swoim ciele okupiony jest zmianą, i to zmianą nieodwracalną. Kobiety mówią o niej półsłówkami, zamknięta jest w „po pierwszym dziecku”. Te, które tego doświadczyły, patrzą na siebie porozumiewawczo. Nie jest więc tak, że będę uczestniczyć w eksperymencie, a potem wrócę sobie do siebie takiej, jaką byłam.
Chcę mieć dziecko. To jest pewne. Chcę, bo świat myślenia dzieci jest najlepszy. Nazywanie dworca hotelem dla pociągów, rysunki, które wyciągają syntezę z rzeczywistości, bezlęk. 
Nie rozmawiamy o tym z moim partnerem. Nie uprawiamy nawet seksu, więc tym bardziej nie ma co rozmawiać o dziecku. W cichości myślę, ale nikomu tego nie mówię: „Co, jeśli się zagapię? Co, jeśli będę z nim i będzie między nami tak, jak jest, i okaże się, że na dziecko jest po prostu za późno? Co, jeśli swoją wielką potrzebę przez jakiś życiowy unik i niemówienie zostawię za sobą?”.

* * *

Podobne artykułyJak kochać i być kochanąBasia CzyżewskaŻyjemy w krainie, w której termin „prawa reprodukcyjne” jest abstrakcyjny w odróżnieniu od na przykład „obronności państwa”. W krainie, w której każdy i każda wypowiada się na temat dzietności. Zaczyna się już od momentu odruchowego dotykania ciężarnej. Skoro ma brzuch, to można go dotknąć i pogłaskać i robią to wszyscy, nie zastanawiając się nad tym, że kilka miesięcy wcześniej nie wyrywaliby się z łapami tuż po spotkaniu tej osoby na ulicy. Osoba w ciąży zamienia się w jakąś plemienną własność. Od tej chwili członkowie globalnego plemienia będą już traktować ją inaczej. Będą mówić, ile powinna mieć dzieci, pilnować, jak się nim zajmuje („Och, a z kim zostawiłaś dziecko?”), doradzać absolutnie nie pytani o radę („Czy mu nie za gorąco?”, „Czy mu nie za zimno?”, „Czy ona powinna się tak malować?”, „Znam świetną korepetytorkę/dietetyczkę/dermatologa”). 
Globalne plemię, którego jestem przecież częścią, czuje się uprawomocnione do wypowiedzenia opinii na temat pani Kasi oglądanej w programie na Polsacie. „No jak ona mogła urodzić szóstkę dzieci, będąc z alkoholikiem, dlaczego się nie zabezpieczała”. Ale to pułapka, bo globalne plemię się feminizuje, więc czasem powie też: „Dlaczego ona całkowicie poświęca się dzieciom, powinna pomyśleć o sobie”.
Nie pytane absolutnie przez nikogo o zdanie.

W dodatku ta ingerencja, to odbieranie podmiotowości w kwestii praw reprodukcyjnych ubrane jest w patriarchalne banialuki. One są takie, że trochę szkoda gadać, niemniej naprawdę groźne wydają mi się te przebrane w płaszczyk prawd ekonomicznych oraz prawd biologicznych. Na ekonomii członkowie globalnego plemienia znają się oczywiście mniej, również dlatego, że nie uczy się jej w szkole. Wiedzą więc tyle, że jeśli dzieci nie będzie, to nie będzie miał kto pracować na nasze emerytury. To jest serio megazabawne, biorąc pod uwagę fakt, że na przykład w Polsce połowa ludzi zapieprza na samozatrudnieniu i umowach o dzieło i żadnej emerytury nie zobaczy, nawet jeśli postanowi tworzyć rodziny 2+10. 
Zresztą ci sami członkowie globalnego plemienia, którzy mówią: ludzie są wygodniccy, nie chcą mieć dzieci, kobiety teraz zapomniały, że matka to najpiękniejsza rola w życiu, potem wypisują tysiące komentarzy o życiu z 500+. 

Drugi rodzaj szkodliwych banialuk to te biologiczne. Zostawmy już rządy PiS i Platformy, wejdźmy sobie do głowy i zastanówmy się, ile kocopołów mamy tam przywalonych warstwą gruzu. Pierwszy najlepszy, to że osoba, która nie chce mieć dzieci, musi być wybrakowana. Po prostu do czegoś nie dojrzała. I oczywiście potem zmieni zdanie. W ogóle najbardziej zmieni to zdanie, kiedy już jej życie takie, jakim do tej pory je znała, przepadnie. To cytat z „Między słowami” Sofii Coppoli i do tej pory pamiętam pauzy, które między „is” i „gone” robił Bill Murray. Zróbmy rozbiór logiczny tej tezy: nie chcesz mieć dzieci, ale kiedy spróbujesz je mieć, to nagle zmienisz zdanie. Tylko że trzynastolatka niestety nie zmieści się do okna życia i nie możesz powiedzieć: „Hej, wiecie co, nie mieliście racji. Mam dziecko i okazuje się, że wcale nie chciałam go mieć”. 

Podobne artykułyGdy kobieta nie chce mieć dzieciBasia Czyżewska Globalne plemię, które przez wieki rządzone było przez białych mężczyzn, mówi też, że jeśli nie będziesz mieć dzieci, to ominie cię coś wielkiego. W tym samym czasie ci mężczyźni zajmowali się ustalaniem praw, pisaniem książek, zdobywaniem wykształcenia, głosowaniem na samych siebie do parlamentów oraz, last but not least, pisaniem historii. Między innymi dlatego musimy ją teraz trochę przepisywać. Weźcie sobie podręcznik do historii z lat 60. bądź 80. i zobaczcie, ile na rycinach jest kobiet. Niech to będzie dowód mojej tezy, której oczywiście konserwatyści będą przypisywać feminazizm. 

Otóż kiedy stałam na przystanku tramwajowym z moim narzeczonym, z moim przyszłym mężem, poczułam, że jeśli powie: „Tak, chcę mieć dzieci”, to ominie mnie coś wielkiego. Ominie mnie możliwość pisania książek oraz zdobywania wykształcenia artystycznego, po które nie miałam odwagi sięgnąć przez lata, mimo że to ono, a nie dziecko, daje mi prawdziwe szczęście. 

* * *
Ten tekst wydawał mi się na początku oczywisty. Chcę opowiedzieć o tym, jak nagle, po latach, po odnalezieniu w tkance świata tego, co do rodzicielstwa wydaje mi się niezbędne – partnera, który jest odpowiedzialny, uczciwy, dobry i piękny – sama siebie zaskoczyłam tym, że nie chcę, żebyśmy mieli dzieci. Że chcę mieć nas i chcę mieć wolność. Wolność w podróżowaniu, w spaniu do 10, kiedy mam na to ochotę, w podejmowaniu kolejnych studiów i pisaniu kolejnych książek. 
I kiedy już miałam usiąść do pisania ogarnął mnie potworny lęk  
To są najciekawsze dla mnie literacko momenty. Czasem myślę, że pisanie jest dla mnie formą wsobnej literatury faktu. Namierzam w sobie jakieś przekonanie i prowadzę detektywistyczną pracę na temat tego, jak powstało, jak się we mnie zmienia, czym różni się od tego, co czuję. Bohaterka, która przy okazji jest mną, musi skonfrontować się z rzeczywistością. 

Zanim więc zaczęłam pisać to, co teraz czytacie, bohaterka musiała skonfrontować się z własnymi kocopołami, które ma w głowie.
Po pierwsze z tym, że jestem jakaś gorsza. Że nie wiem, co to prawdziwe życie, a moje koleżanki matki wiedzą i ja nie powinnam się w ogóle odzywać. Automatycznie to, że wyszłam z nałogu, że opiekowałam się moją chorą matką, przeszłam poważny epizod depresyjny, posprzątałam swoje życie, się nie liczy. Ponieważ nie mam dzieci i nie wiem, jak to jest mieć nastolatkę płaczącą przy Teamsach.
Po drugie, że jestem wygodnicka. To jest najsilniejsza plemienna trucizna – słowo, które nie wiadomo, co znaczy. Nawet jeśli doskonale się je da rozbroić logicznie, bo wygodnicka byłabym chyba jednak, gdybym postawiła na udział w biologiczno-metafizycznym eksperymencie i nie zastanawiała się nad tym, jak poradzi sobie moje dziecko w kraju, w którym nie ma dostępu do psychiatrii dziecięcej, a coraz więcej osób ze względów społecznych cierpi na rozmaite zaburzenia. Jest w tym zarzucie o wygodnictwo ukryta też straszna teza, że każdy powinien dźwigać swój krzyż, że rodzicielstwo to cierpienie, z którego ja nagle chcę się wypisać i jak tak można.
Tak jakbym nie wiedziała, co to jest cierpienie.

Zrobiłam zatem to, co robię od jakiegoś czasu. Na bardzo zaufanej grupie napisałam o tym śledztwie, które zaczęłam prowadzić w obliczu przyznania się przed światem, że nie planuję, nie chcę mieć dzieci. Są tam zarówno matki, jak i niematki. Pierwsze, co mnie uderzyło, gdy czytałam ich komentarze, to pewna odwrotność naszej drogi: niektóre matki pisały o tym, że nie chciały mieć dzieci, aż w końcu im się zmieniło. Ja bardzo długo dzieci mieć chciałam, aż w końcu mi się zmieniło. Oczywiście niech tu wejdą cali na biało psychoewolucjoniści i opowiedzą o zegarze biologicznym, który w moim czterdziestodwuletnim ciele już się przeterminował. Im starsza jestem, tym bardziej lubię przeciwstawiać biologizmowi pojedyncze narracje kobiet, tak długo nieobecne w naszej kulturze. 
Ale drugie, co wryło mi się w głowę na prostej zasadzie „Tak! Tak właśnie jest”, pojawiło się, gdy zaczęłyśmy rozmawiać o tym wygodnictwie. I napisała K.: „Ja dopiero od kilku lat lubię swoje życie. Kilka terapii, ale też pewien zasób finansowy sprawiają, że jest mi w nim dobrze i ja to uwielbiam”.
To jest historia o mnie.
Ja dopiero od kilku lat lubię swoje życie.
Pracowałam na to bardzo, bardzo ciężko. Musiałam wydobyć siebie z supertoksycznego środowiska, jakim są media, i zamienić się w osobę piszącą, rysującą i chodzącą po śmietnikach. To trwa dosłownie chwilkę. I ja nie chcę tego życia oddawać. Ja je chcę mieć. I nie chcę, nie życzę sobie, żeby ktokolwiek mnie z tego rozliczał i mnie osądzał.

A jednocześnie wiem, że tak będzie, pytanie tylko brzmi, czy będę się tym przejmować i myśleć: „Och nie, na pewno tak wiele tracę, jestem niedojrzała i wygodnicka”, czy powiem: „Elo, to nie wasza sprawa”. 

* * *

Nie jest to proste. Dopiero od kilku lat, może od dziesięciu, pojawiają się narracje mówiące o tym, że macierzyństwo jest wielką walką. O siebie, o związek, o dziecko. O to, czy jestem dobrą matką. Zwróćcie uwagę, że zazwyczaj w tym tekście nie piszę macierzyństwo, tylko rodzicielstwo. Tu jednak zmieniam wyraz. Natalia Fiedorczuk nie bez powodu dostała Paszport Polityki za „Jak pokochałam centra handlowe”, zapis wielkiej zmiany, jaka następuje w ciele i życiu osoby z doświadczeniem porodu i macierzyństwa. To kobiety pytane są o to, kiedy dzieci, choć w obecności potencjalnego męża. To kobiety (bądź też osoby z macicami) są macane po brzuchach. To im mówi się, że coś straciły, jeśli mają 50 lat i są niedzietne.

Nie jest to proste i czasem mam wrażenie, że toczy się jakaś ukryta wojna podjazdowa między matkami a niedzietnymi. Nie chcę w niej uczestniczyć. Tak jak wspomniałam: bardzo lubię dzieci. Ale to, że je lubię, że jestem dobrą ciotką mówiącą zabawnymi głosami, nie oznacza – co za ulga – że muszę mieć własne. Mało tego: wojna o prawa reprodukcyjne jest dla mnie ważna. I osobiście dla mnie oznacza też wojnę o przedszkola, o brak sensacji w karmieniu piersią, o brak pouczania, że nie wolno sztucznym pokarmem i o brak pouczania w kwestiach, jak wychowywać dzieci w ogóle. Miałam niewiele ponad 20 lat, kiedy dowiedziałam się, że Sylwia Chutnik stworzyła Fundację Mama, i to była dla mnie wielka lekcja, że rodzicielstwo można zrobić po swojemu, a nie tak, jak mówią stockowe zdjęcia, a obecnie zdjęcia z Instagrama. Miałam niewiele ponad 40 lat, kiedy zrozumiałam, że jeśli chcę pisać i rysować, włóczyć się po mieście, po podwórkach i podróżować, to nie mogę jednocześnie mieć dziecka, ponieważ z moim zasobem energii nie dam rady zrobić tego wszystkiego.

Coś mi mówi, że nie będę tej decyzji żałować.

 

Małgorzata Halber
Sortuj wg. Najnowsze
Komentarze (8)

Gość06.02.2021, 14:10
Ps. Kontynuując jeszcze poprzedni komentarz. Myślę, że problemem dla wolności nie jest samo dziecko w sobie, ale to, że opiekujemy się dziećmi na ogół w rodzinach nuklearnych. Dwie osoby do opieki to mało...

Wczytaj więcej
Proszę czekać..
Zamknij