Znaleziono 0 artykułów
12.08.2023

Grunge: Przekleństwo mody, które podbiło wybiegi

12.08.2023
Kurt Cobain w 1993 roku (Fot. Getty Images)

W 1993 roku krytyczka mody Suzy Menkes pisała, że grunge jest okropny. Słowa dziennikarki, choć piętnowały rodzącą się właśnie estetykę, nie mijały się z prawdą. Bo grunge znaczy tyle, co brudny, mizerny, szmatławy. A jednak ten niechlujny styl w muzyce i modzie lat 90. stał się kulturowym fenomenem, którego echa słychać do dziś.

Pod koniec lat 80. amerykańskie rozgłośnie radiowe nadawały właściwie tylko na dwóch falach. Pierwsza miała przyciężkie brzmienie Aerosmith, Mötley Crüe, Bon Jovi i Guns N’ Roses. Niektórzy nazywali to rockiem stadionowym, inni – hair metalem. Faceci o długich natapirowanych włosach, w bandanach, dżinsowych kamizelkach, trykotach w panterkę i kowbojskich kapeluszach śpiewali o zawiedzionej miłości, imprezach i „gorących laskach”. W skrócie: sex, drugs and rock & roll. Po drugiej stronie radiowego rejestru eksplodowała mieszanka popu: od Milli Vanilli i New Kids On the Block przez George’a Michaela i Paulę Abdul po króla i królową gatunku: Michaela Jacksona i Madonnę. Taneczne kawałki wpadały w ucho, a niemałe pieniądze z ich dystrybucji – do portfela wielkich komercyjnych wytwórni fonograficznych. Glam rock albo pop. Alternatywy praktycznie nie było, a nawet jeśli, to nie w eterze. Do czasu.

Od lewej: Melissa Auf Der Maur, Patty Schemel, Courtney Love, Eric Erlandson (Photo by Erica Echenberg/Redferns)

Waszyngtoński spleen i „Seattle sound”: Narodziny grunge'u 

O stanie Waszyngton, wciśniętym w północno-zachodni kąt USA, sami Amerykanie nie mają najlepszego zdania. Pejzaż gór i dziewiczych lasów przecinają dym z lokalnych fabryk i ciężarówki wiozące ścięte drzewa. Kiedy pada tam deszcz, nie warto wychodzić z domu. A pada niemal nieustannie. Ponury klimat to niejedyny znak rozpoznawczy. W latach 80. Waszyngton słynął ze stale rosnącego bezrobocia oraz najwyższej w Stanach liczby samobójstw i seryjnych morderców. W robotniczych miejscowościach unosił się zapach whisky, kawy i stagnacji. Nic dziwnego, że David Lynch ulokował fikcyjne miasteczko Twin Peaks właśnie w Waszyngtonie. Ospała, surrealistyczna atmosfera z serialu dla wielu była jednak codzienną rzeczywistością. – Niszczyliśmy jak wandale, zrywaliśmy się ze szkoły, paliliśmy trawkę i papierosy… to by było na tyle. No i słuchaliśmy muzyki – wspominał Kurt Cobain.

Remedium na nudę graniczącą z apatią młodzi ludzie odnajdowali w garażach – prowizorycznych salach prób. Bębniąc w perkusję, szarpiąc struny gitar i wrzeszcząc do mikrofonu, dawali upust frustracjom. Niemal każde miasto, każda dzielnica miała swój zespół. Członkowie jednego bandu przechodzili do drugiego lub zakładali kolejne. A te wyrastały jak grzyby po deszczu: The U-Men, Bundle of Hiss, Malfunkshun, Mudhoney, Tad, The Melvins, Skin Yard, Green River, Screaming Trees, Blood Circus, Mother Love Bone, Coffin Break… Lista ciągnęła się w nieskończoność. Wszyscy spotykali się na knajpianych koncertach w Seattle. Na scenie rządziły przesterowane gitary, a przed nią moshująca publiczność. – Najbardziej hałaśliwa, najbardziej absurdalna, najcięższa ze wszystkich – tak Tad Doyle opisywał muzykę, która łączyła heavymetalową ostrość z punkowym chaosem. Wkrótce nazwano ją „Seattle sound”. Ale do ochrypłych wokali, sarkastyczno-nihilistycznych tekstów i „zardzewiałego” brzmienia pasowało inne słowo: grunge. Nie wiadomo dokładnie, kto użył go jako pierwszy. Przyjęło się, choć początkowo wymawiano je z nieskrywaną ironią i przewracając oczami.

Dave Abbruzzese, Jerry Cantrell i Stone Gossard (Photo by Jeff Kravitz/FilmMagic)

Nirvanamania

Każdy band marzył o wydaniu własnego albumu, lecz nie liczył na zbyt wiele. Komercyjny sukces był bowiem czymś, czym się gardzi, a nie do czego aspiruje. W 1986 r. na płycie „Deep Six” znalazła się kompilacja utworów sześciu waszyngtońskich zespołów. W tym samym czasie powstała niezależna wytwórnia Sub Pop, kuźnia talentów i promocyjna machina grunge’u. Dzięki niej w Seattle zaczęły węszyć duże koncerny producenckie. Wkrótce Alice in Chains, Soundgarden czy Pearl Jam podpisały intratne kontrakty. I gdy już wydawało się, że underground się sprzedał, a grunge sam zapędził się w kozi róg, zjawiła się piosenka, która tchnęła w alternatywną muzykę młodego ducha – „Smells Like Teen Spirit” Nirvany.

Historię grunge’u można podzielić na to, co działo się przed 1991 r. i po nim. Cezurę wyznaczała chwila wydania płyty „Nevermind” Nirvany. Album, który zdetronizował Michaela Jacksona z list przebojów i sprzedawał się w liczbie 300 tys. egzemplarzy tygodniowo, zdefiniował fenomen grunge’u. – W latach 80. liczyły się blichtr i gwiazdorzenie, odrywające się coraz bardziej od rzeczywistości – mówił Dave Grohl, perkusista Nirvany i przyszły założyciel Foo Fighters. Tymczasem muzyka dwudziestoparolatków z Seattle – zbuntowana, wściekła, a zarazem liryczna – bez upiększeń odzwierciedlała ich zwykłe, szare życie. Zapotrzebowanie na „Smells Like Teen Spirit ”, hymn pokolenia X, okazało się tak duże, że w MTV puszczano go kilkanaście razy dziennie. Nie mniejszą popularnością cieszyły się single „Come As You Are”, „Lithium” i „In Bloom”. Nirvana była wszędzie: w radiu, telewizji, na okładkach czasopism, festiwalach w Ameryce i Europie. – Długo nie mogliśmy w to uwierzyć. Myśleliśmy, że się z nas nabijają. Stało się jak z The Beatles – Nirvanamania – stwierdzał Cobain. Wbrew własnej woli, nieśmiały chłopak z posępnego Aberdeen został idolem mas, przyczyniając się do wypuszczenia grunge’u na szerokie wody mainstreamu.

Kate Moss na wybiegu Marca Jacobsa na wiosnę 1997 (Photo by Evan Agostini/Liaison)

Riot Grrrls ogłoszają koniec ery grzecznych, uległych dziewczynek

W glam rocku i heavy metalu kobiety odgrywały przede wszystkim rolę groupies, seksownej dekoracji w teledysku lub – co najwyżej – muz rzewnych ballad. Niejednokrotnie więc pod adresem zespołów takich jak Mötley Crüe, Dokken czy Whitesnake padały oskarżenia o mizoginizm. Grunge stanowił tego zaprzeczenie. – Brzydzę się tchórzliwością i tym, że nie przeciwstawiamy się rasizmowi, seksizmowi i wszystkim innym -izmom, na które kontrkultura narzeka od lat – wyznawał Cobain. Choć lider Nirvany zawsze głośno opowiadał się za równouprawnieniem, to o problemach kobiet najdosadniej mówiły one same. Zakorzeniony w waszyngtońskim punku feministyczny ruch „riot grrrl” sprzeciwiał się mizoginii i seksizmowi. Za oręż miał grunge’ową muzykę. Piosenki girlsbandów Bikini Kill, Bratmobile, 7 Year Bitch, Dickless czy L7 kipiały od gniewu i niezgody na patriarchalną rzeczywistość. Ich teksty poruszały kwestie praw mniejszości seksualnych, klasizmu, dyskryminacji rasowej, aborcji, gwałtu czy przemocy domowej. Riot grrrls ogłosiły koniec ery grzecznych, uległych dziewczynek. Podkreślały sprawczą siłę kobiet, hołdowały emancypacji i walczyły o to, co dziś nazywamy ciałopozytywnością. – Chcę, by każda dziewczyna sięgnęła po gitarę i zaczęła krzyczeć – mawiała Courney Love, wokalistka grupy Hole i żona Cobaina. – Nie jestem kobietą. Jestem siłą natury.

(Fot. Getty Images)

Grunge to nie był estetyczny wybór, lecz konieczność

W miarę, jak zespoły z Seattle podbijały kolejne listy przebojów, grunge ze słowa charakteryzującego muzykę zmieniał się w synonim stylu życia, a co za tym idzie – również sposobu ubierania się. W myśl nieoficjalnej grunge’owej dewizy „I don’t care” zblazowani młodzi ludzie chcieli manifestować wyglądem swoje defetystyczne nastawienie do świata. Wystarczyło wzorować się na scenicznych idolach. Od Kurta Cobaina wzięli kraciaste flanelowe koszule, porozciągane swetry, koszulki w paski, porozdzierane dżinsy. Do tego trampki i okulary przeciwsłoneczne Christiana Rotha. Courtney Love spopularyzowała natomiast estetykę określaną jako „kinderwhore” lub „heroin chic”. Składały się na nią sukienki jak dla lalek, podarte rajstopy, buty Mary-Jane, prześwitujące sukienki na ramiączkach i sztuczne futra. Bladość twarzy kontrastowała z czerwoną szminką i rozmazanym makijażem. Z kolei spłowiałe T-shirty, krótkie spodenki i militarne kurtki kojarzyły się z garderobą Eddiego Veddera z Pearl Jam.

Kate Moss na wybiegu marki Anna Sui na wiosnę 1993 (Photo by Raoul/IMAGES/Getty Images)

To nie był estetyczny wybór, lecz konieczność. Muzycy cienko przędli. Nosili więc ciuchy z second-handów. Ciepłe swetry, wełniane koszule „w stylu drwala”, kalesony czy ciężkie buty i czapki były po prostu praktyczne, zwłaszcza w klimacie tak zimnym i deszczowym, jak w Waszyngtonie. Moda rządzi się jednak własnymi prawami. Sieci odzieżowe zwietrzyły okazję do zarobku. W domach handlowych zaroiło się od koszulek w paski i flanelowych koszul w kratę we wszelkich odcieniach brudnych brązów i zieleni. Trampki Converse, glany Dr. Martens, parki i drelichowe kurtki sprzedawały się na pniu. W sklepowych witrynach aranżowano grunge’owe tableaux: manekiny ubrane w „łachy” siedziały na ławce i stercie cegieł albo wdrapywały się po drucianej siatce. Grunge zmienił się w towar, do którego przyklejono metkę. Coś, co kiedyś kosztowało parę dolców, teraz miało co najmniej dwucyfrową cenę.

Kristen McMenamy na pokazie Comme des Garçons na jesień 1995 (Photo by PL Gould/IMAGES/Getty Images)

Grunge podbija wybiegi (ale nie tak od razu) 

Pomiędzy koncertowymi afiszami i ulotkami trafiał się satyryczny plakat z komiksowym obrazkiem grunge’owego bandu i hasłem: „Krzyczymy o rozkładówkę w »Vogue’u«!”. Nie trzeba było długo czekać, by ten sarkastyczny żart stał się rzeczywistością. Styl z Seattle zjawił się nie tylko na stronach żurnali, lecz także na wybiegach. W 1992 r., podczas nowojorskiego fashion weeku, marka Perry Ellis (dowodzona przez młodego Marca Jacobsa) zaprezentowała kolekcję, której nawiązania do grunge’u wstrząsnęły krytykami. Amerykański brand, zamiast schludnych kostiumów dla yuppies, pokazał miszmasz kamizelek ze sztruksu, dżersejowych sukienek à la halka i koronkowych topów. Modelki „sprawiały wrażenie, jakby przed chwilą zrobiły zakupy w lumpeksie albo zajrzały do szafy swoich chłopaków”, wspominał redaktor „Vogue’a” Hamish Bowles. Cathy Horyn z „Washington Post” stwierdzała wprost: „Grunge jest przekleństwem mody”. Kolejne recenzje nie zostawiły na Jacobsie suchej nitki. Kolekcja nigdy nie trafiła do sklepów, a projektanta zwolniono. Na szczęście, pięć lat później rozpoczął swoje triumfalne rządy w Louis Vuitton, ale to osobna historia.

Saint Laurent wiosna-lato 2016 (Fot. Getty Images)

Rynek mody głównego nurtu, wierny luksusowej elegancji, wzbraniał się przed niechlujnością z północnego zachodu USA. Co innego designerzy awangardy. Ledwo pół roku po niesławnym pokazie Jacobsa Rei Kawakubo objawiła światu własną, zdekonstruowaną wizję grunge’u. Na jesienną kolekcję Comme des Garçons składały się m.in. kraciaste koszulosukienki, patchworkowe swetry, asymetrycznie skrojone płaszcze. I choć poetyka Japonki zawsze miała w sobie coś z punk rocka, to ta kolekcja bezspornie stanowiła ukłon w stronę buńczucznych muzyków z Seattle. Fascynacji nimi nie kryli także inni projektanci undergroundu: Martin Margiela, Ann Demeulemeester czy Anna Sui. Ku przerażeniu krytyków, starających się zdławić go w zarodku, grunge zadomowił się w świecie mody na dobre. O tym, jak wielką miał siłę przebicia, świadczył jego romans z gigantami pokroju Calvina Kleina, Chanel i Versace. Nie oparł mu się nawet Christian Lacroix, którego haute couture słynęło z bizantyjskiego przepychu. Czy tego chciał, czy nie, grunge stał się jedną z kluczowych estetyk lat 90. Echem odbija się także w XXI w. W 2015 r. Hedi Slimane stworzył dla Saint Laurent kolekcję inspirowaną Cobainem i Love. Dwanaście lat wcześniej Takahiro Miyashita z Number (N)ine wykreował niemal wierne repliki ubrań Kurta.

Saint Laurent jesień-zima 2016 (Fot. Getty Images)

Grunge’s not dead

Zazwyczaj dokładne wskazanie momentu, w którym dany styl przechodzi do historii, sprawia nie lada problem. Schyłek grunge’u, jak się przyjęło, ma jednak konkretną datę: 5 kwietnia 1994 r. Tego dnia media na całym świecie obiegła informacja o samobójczej śmierci Kurta Cobaina. Wraz z jego najjaśniejszą gwiazdą zgasły też inne postacie sceny Seattle. Heroina zabrała życie Andy’ego Wooda z Mother Love Bone, Layne’a Staleya z Alice in Chains i Stefanie Sargent z 7 Year Bitch. Grunge tracił nie tylko swoich twórców, ale i ducha – niezależnego, alternatywnego, wiecznie wkurzonego. Długo, lecz bezowocnie stawiał opór znienawidzonej komercji. Podzielił los muzyki disco (której koniec obwieścił ruch „Disco Sucks!”), a także punka – pomimo zapewnień „punk’s not dead”.

Legenda grunge’u jednak przetrwała. Muzyka nie traci ani na aktualności, ani popularności. Pokolenie X i milenialsi powracają do niej z sentymentem. Generacja Z odkrywa grunge w serwisach streamingowych i zakupowych. W 2022 r. Depop, platforma z modą z drugiej ręki, odnotowała wzrost wyszukiwań hasła „grunge” aż o 169 proc. „Smells Like Teen Spirit” Nirvany z kolei przekroczyło na Spotify 1,2 mld odtworzeń. Liczba ta stale rośnie.

Wojciech Delikta
Proszę czekać..
Zamknij