Znaleziono 0 artykułów
01.05.2023

Hubert Miłkowski: Pojęcie męskości zmienia się na naszych oczach

01.05.2023
(Fot. Leikny Havik Skjærseth)

Od dzieciństwa nie czułem się wpisany w sztywny schemat męskości. Zawsze słyszałem, że jestem niemęski. W pewnym momencie zrozumiałem, że to wcale nie jest negatywne. Jeśli „męskość” znaczy to, co stereotypowo się z nią kojarzyło, to ja wcale nie chcę być męski – mówi Hubert Miłkowski. Młodego zdolnego aktora oglądamy w filmie „Norwegian Dream”, którego polska premiera odbędzie się podczas Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF Camera w Krakowie. Jego bohater, Robert, polski imigrant zarobkowy w Norwegii, zakochuje się w Ivarze, który otwiera go na nowe doświadczenia.  

O czym według ciebie opowiada „Norwegian Dream”?

O intersekcjonalności. Mój bohater nigdzie do końca nie pasuje – ani do Polaków, ani do Norwegów, ani do stereotypowej męskości, ani do queeru. W Polsce nie mógł być sobą jako osoba queerowa, a w Norwegii spotyka się z ograniczeniami jako imigrant zarobkowy z Europy Wschodniej. Nie może być dorosły, bo matka wtrąca się w jego życie, ale nie może też pozostać dzieckiem, bo spłaca długi ojca. Robert jest więc ciągle w ruchu. To taki bohater z motorkiem, co mi się w nim spodobało.

Jaką funkcję pełni w filmie drag?

Jest kontrapunktem dla maski stereotypowego mężczyzny, którą zakłada Robert, żeby zostać zaakceptowanym. A ekspresją Ivara, w którym się zakochuje, jest właśnie drag. Ich sposób wyrażania siebie jest inny, ale obaj performują swoją tożsamość. Ich tożsamość nie jest przezroczysta. I to wiąże się też z zawodem aktora. Na scenie żadna mina ani żaden gest nie są neutralne. Gdy nauczyciel w szkole aktorskiej pyta studenta, dlaczego patrzy w danym kierunku, odpowiedź nie może brzmieć: „Bo akurat tam spojrzałem”. Wszystko musi być intencjonalne.

Jak na film zareagowali Norwegowie?

Na seansie podczas festiwalu Kosmorama w Trondheim była pełna widownia. Podeszli do filmu z pokorą. Przyznali, że potrafią być tacy jak nasi bohaterowie. Czuli, że muszą w jakiś sposób przeprosić za ksenofobiczną postawę wobec imigrantów. Zwłaszcza że oficjalny przekaz w kraju jest taki, że to społeczeństwo lewicowe, szanujące prawa pracownicze i akceptujące mniejszości. Ten film opowiada o tym, co skrywa się pod podszewką tego ładu. Stosunek przeciętnego Norwega do obcego odbiega od deklarowanej otwartości.

Gdy spędziłem tam kilka miesięcy, poczułem się traktowany inaczej jako przybysz z zewnątrz. W asymilacji nie pomagał mi strój. Z planu pożyczyłem kurtkę zimową z odblaskami, bo marzłem. Gdy po zdjęciach chciałem do kogoś zagadać, wszyscy pytali, czy jestem budowlańcem. Przypakowałem, ćwicząc sześć dni w tygodniu. Przytyłem siedem kilogramów. I jeszcze ta fryzura… Na potrzeby filmu zgoliłem się na łyso. I to naprawdę była dla mnie radykalna zmiana – przecież do tej pory kojarzono mnie z wizerunkiem chłopaczka w loczkach. Poczułem się oswobodzony, jakoś wolny bez tych włosów. Wcześniej nikt mi na to nie pozwalał. „Zapuszczaj, loczki się przydadzą”, słyszałem. Choć miałem poczucie, że obcięty na zero jestem uniwersalny, bo pasuję i do roli sportowca, i do roli ochroniarza, to nie potwierdziło się na castingach. Mówiono mi, że mam za delikatną twarz do łysej głowy. Choć może przestałem być chłopaczkiem, nigdy nie będę bandziorem. Zrozumiałem z pełną mocą, jak inaczej jesteśmy postrzegani w zależności od tego, jak wyglądamy.

(Fot. materiały prasowe)

Czułeś, że stałeś się kimś innym?

Trochę tak. Ciało dużo w tym zawodzie „robi”. Przykładam dużą wagę do tego, jak wyglądam na planie, jak się ubieram, jak się poruszam.

W tym zawodzie twoje ciało jest wciąż poddawane ocenie – można się do tego przyzwyczaić?

To niełatwe. Nawet w życiu prywatnym osoby z mojego otoczenia czują większe przyzwolenie na komentowanie mojego wyglądu, bo jestem aktorem. A przecież ja nie chodzę i nie mówię znajomym, jak się dzisiaj prezentują.

Czy w twoim pokoleniu pożegnano już toksyczną męskość?

Nie do końca. Ten stereotyp wciąż funkcjonuje. W filmie mój bohater zakłada na siebie maskę stereotypowej męskości, by nie odstawać od tłumu mężczyzn wchodzących w stereotypową rolę. Ale na pewno moje pokolenie coraz bardziej od tego odchodzi. Jeszcze młodsi ode mnie – czy to znajomi ze studiów, na które niedawno poszedłem, Artes Liberales na Uniwersytecie Warszawskim, czy młodszy brat – rozbijają zastane struktury mocniej.

Masz poczucie, że w obliczu upadku autorytetów, wzorców, schematów, macie szansę wykuwać nowe?

Ten moment przejścia stanowi wyzwanie. Z jednej strony może wiązać z poczuciem dyskomfortu, zagubienia. Młodzi mężczyźni głosują przecież na Konfederację. To wynika właśnie z niepewności. Z drugiej strony wydaje mi się, że to szansa na przeformułowanie. Ja od dzieciństwa nie czułem się wpisany w schemat męskości. Zawsze słyszałem, że jestem niemęski. W pewnym momencie zrozumiałem, że to wcale nie jest negatywne. Jeśli „męskość” znaczy to, co stereotypowo znaczyła, to ja nie chcę być męski.

A jak kwestia autorytetów, hierarchii, zastanej struktury przedstawia się w szkole aktorskiej?

Wszystko się zmienia. Liznąłem ostatnich lat tej bardziej zatwardziałej, konserwatywnej szkoły teatralnej. Po aferze mobbingowej zaczęto bardziej uważać, organizowano warsztaty, szkolenia, bano się. Teraz system się zmienia. Z młodą kadrą pracuje się inaczej. Stosują komunikację bez przemocy. Dają studentom poczucie bezpieczeństwa. Tak samo na Artes Liberales. I w szkole improwizacji, do której się zapisałem. Chyba nigdy wcześniej nie czułem się tak bezpiecznie jako aktor.

A czy to poczucie bezpieczeństwa nie pozostaje w sprzeczności z transgresją, którą „musicie” przeżywać, by w pełni wykorzystać swój potencjał?

Wiesz, nie znoszę filmu „Whiplash”. Gdy oglądałem go po raz pierwszy, pewnie w liceum, jako ambitny nastolatek, wydawało mi się, że droga do doskonałości musi tak wyglądać. Gdy zobaczyłem go ponownie, już jako student, oburzyło mnie, że gloryfikuje naginanie siebie do granic możliwości. I to jeszcze nie dobrowolne i samodzielne, tylko przez kogoś z zewnątrz. Jeśli ktoś sam pragnie tej transgresji, niech nie używa w tym celu drugiego człowieka. Ja gram najlepiej, gdy czuję się zaopiekowany, wysłuchany, nie boję się, że oberwę, gdy się odezwę.

Z partnerem z planu, Karlem Bekelem Steinlandem (Fot. materiały prasowe)

Już w szkole dostawałeś pierwsze role. Czułeś oddech konkurencji na plecach, żyłkę rywalizacji? I jak godziłeś studia z pracą?

Nie. Zawsze czułem wsparcie kolegów z roku, zwłaszcza na egzaminach, kiedy trzeba było zagrać przed komisją. Grałem już wtedy sporo, co na łódzkiej uczelni było realne. Wymagało trochę sprytu. Spędzałem na planach całe wakacje – po pierwszym roku grałem w „W głębi lasu”, a w czasie roku szkolnego miałem zdjęcia nocne i weekendowe. A potem przyszła pandemia. I było łatwiej i trudniej jednocześnie. Przez pandemię przesunęła się premiera „Bratów”, mojego pełnometrażowego debiutu. Film wchodzi do kin właściwie równolegle z „Norwegian Dream”, co dla mnie jest dziwnym doświadczeniem, bo te projekty dzielą ponad dwa lata. Jestem już w innym miejscu w rozwoju zawodowym, dużo się nauczyłem od tego czasu.

Zawód aktora wymaga dużego ego? Czujesz napięcie między pewnością siebie a wątpliwościami? Na Instagramie chętnie eksperymentujesz z wyglądem.

Tak, badam siebie. Zdjęcia otworzyły mnie na ekspresję płciową. Zawsze chciałem zobaczyć siebie w makijażu. Nie chodziłem tak po mieście, ale na imprezę malowałem paznokcie albo rysowałem kreskę. Gdy spotkałem się z kumpelą na sesji, poczułem się tak swobodnie, że wyszedłem ze studia w pełnym make-upie.

To przeciąganie liny między pewnością siebie i wątpliwościami jest mi bliskie. Chciałbym czuć na castingach, że jeśli nie pasuję komuś do roli, to okej, nie obniża mi to samooceny. W tym zawodzie często jest tak, że wchodzisz z planu na plan, a potem masz kilka miesięcy przerwy. A ludzie wciąż pytają: „a co teraz robisz?”. I chciałbym czuć, że odpowiedź „odpoczywam” jest okej.

Starasz się wybierać różne role? Łatwo dać się w tej pracy zaszufladkować?

Gdy widzę, że ktoś mnie zaprasza na casting, bo potrzebuje tego wrażliwego chłopczyka z loczkami, gdy czuję się zapraszany „po fryzurze”, rezygnuję. Chyba że rola jest naprawdę ciekawa. Ale też nie zapominam, że to jest po prostu praca, z której chciałbym się utrzymywać. Moim marzeniem jest to, by móc robić dwa–trzy większe projekty rocznie, a poza tym skupić się na bliskich, na podróżach, na życiu po prostu. Nie chcę, by ten zawód oznaczał poświęcenie.

Czy twoi bohaterowie mają jakieś punkty styczne?

To postaci samotne, wyrzucone poza nawias grupy, albo postaci, które biorą się za bary ze światem. Chłopak z „W głębi lasu” był takim małym dorosłym, nastoletni Filip w „Bratach” próbuje scalić rodzinę, chłopak z „Norwegian Dream” łączy oba te aspekty. Gdy zastanawiam się nad rolą, nie jest dla mnie najważniejsze, czy postać do mnie pasuje, ale potem i tak okazuje się, że rola przenika się z tym, jaki jestem prywatnie. Na planie „Hiacynta” rozmawiałem z Tomkiem Ziętkiem o tym, jak niebezpieczne jest posiadanie wymarzonej roli. Bo wtedy każdą postać przykrawa się do tego wyimaginowanego wzoru, zamiast robić to, co do mnie należy – opowiadać historię. W aktorstwie chodzi przecież o to, by wypełnić swoją rolę w scenariuszu.

Może jesteś takim małym dorosłym jak twoi bohaterowie?

Może. Reżyserzy chętnie obsadzają mnie w rolach nastolatków, bo młodo wyglądam. Ale potem energetycznie nie pasuję im do stereotypowego wyobrażenia o nastolatku. „Zrób to bardziej młodzieżowo, energicznie, uśmiechnij się”, słyszę. Ale przecież dzieciaki wcale takie nie są. Na przykładzie młodszego brata i jego kumpli widzę, że dzieciaki dziś są raczej przygaszone. Przebodźcowane i przygaszone jednocześnie.

 

A po co ci drugie studia?

Żeby poszerzyć horyzonty, spojrzeć na aktorstwo z innej perspektywy, poznać ludzi spoza bańki – na seansie „Bratów” cały rząd zajęły osoby koleżeńskie z roku na Artes Liberales.

Czy filmy, w których grasz, muszą mieć przesłanie, poruszać ważny problem społeczny?

Cieszy mnie, gdy film taki jest, bo przecież oddaję mu kilka miesięcy życia. Ale to nie jest warunek konieczny. Nie ma nic złego w kinie rozrywkowym – bardzo chciałbym zagrać w dobrym filmie obyczajowym i koniecznie w dobrej komedii.

Byłeś dzieckiem chwalonym przez rodziców, przez szkołę, potem przez otoczenie?

W podstawówce byłem pupilkiem, a w liceum czarną owcą. Opuszczałam lekcje, bo trenowałem, a potem wkręciłem się w aktorstwo, organizowałem licealny festiwal teatralny. Miałem frekwencję na granicy 51 proc.

 W domu czułeś wsparcie dla własnych poszukiwań czy próbowano cię formatować?

Nie, formatowania nie było. Mówiono mi: „Rób, co chcesz”. Puszczano samopas. Jestem za tę wolność wdzięczny. O tym, że chcę zdawać do szkoły teatralnej, powiedziałem rodzicom pod koniec drugiej klasy liceum, na rok przed egzaminami. Tata zareagował entuzjastycznie. Mama martwiła się, że będzie mi ciężko. Ale gdy zobaczyła mnie w szkolnym spektaklu, nie miała już wątpliwości, że to dla mnie właściwa droga. Zresztą pewnie wiedziała to już wcześniej. Gdy miałem trzy lata, zabrała mnie do kina na „Władcę Pierścieni”. Wytrwałem całe trzy godziny.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij