Znaleziono 0 artykułów
02.05.2024

Jacek Dehnel: Brazylijski skarb na dnie Wisły

02.05.2024
Nurkowie i posterunek Policji Wodnej, "Tajny Detektyw"

Przedwojenny ambasador Brazylii w Warszawie, Alcibiades Peçanha, został okradziony pod koniec lat 20. XX wieku. Jak skarby z jego prywatnej kolekcji trafiły na dno Wisły? 

Słońca elektryczne strzec będą przedstawicielstw obcych przed atakami włamywaczy  - wydaje się, że to strzępek literatury fantastycznej, tymczasem to prawdziwy tytuł „Kurjera Czerwonego” z wiosny 1928 roku. Chodziło o ustawienie przy budynkach ambasad, poselstw i konsulatów szczególnie silnych latarni elektrycznych: światło przy tych gmachach nie może być gaszone aż do nastania dnia, winny też być zastosowane najsilniejsze lampy w większej ilości

Powodem, dla którego magistrat wprowadził to zarządzenie, były włamania do warszawskich placówek dyplomatycznych pod koniec poprzedniego roku. W nocy z 20 na 21 grudnia przestępcy zakradli się do poselstwa norweskiego, mieszczącego się w pałacu księżnej Radziwiłłowej przy ulicy Foksal 3: po kolumnach i rzeźbach wdrapali się na balkon pierwszego piętra, skąd weszli do salonu, rozbili biurko i wynieśli 1600 zł i ordery. Jednak znacznie ciekawsze włamanie przydarzyło się trzy tygodnie wcześniej, w nocy z 1 na 2 grudnia 1927 roku, w alei Róż 4. 

Tam, gdzie dziś zieje wyrwa w pierzei, parking w cieniu małego kasztanowca, wówczas stała luksusowa, obszerna willa Zamboniego. Jakub – czy właściwie Jacques – Zamboni był Szwajcarem, który przybył do Warszawy jako wzięty cukiernik, podobnie zresztą jak wielu jego rodaków: Lourse, Blikle czy Semadeni, którzy prowadzili najbardziej znane warszawskie cukiernie. Z początku pracował dla najszykowniejszego wówczas w mieście Hotelu Europejskiego, potem zaś otworzył własne lokale. Prosperował znakomicie, skoro pod koniec życia, na przełomie lat 80. i 90. XIX wieku, stać go było na wystawienie takiej rezydencji w najmodniejszej bodaj podówczas okolicy, tuż koło pałacyków arystokratów i fabrykantów, na tyłach parku – nomen omen – Dolina Szwajcarska. 

Brazylijczyk Alcibiades Peçanha rezydował w placówce dyplomatycznej przy alei Róż 

W latach 20. pałacyk wynajmowała na swoją placówkę Brazylia, a rezydującym tam posłem był Alcibiades Peçanha. Peçanha pochodził z biednej, mieszanej rasowo rodziny, był jednym z siedmiorga dzieci wiejskiego piekarza – jednak jego brat, Nilo, ogromnym wysiłkiem wyrwał się z nędzy, skończył studia prawnicze i poślubił potomkinię wielkich i bogatych rodów arystokratycznych. Dla jej sfery był to skandal i mezalians – dla niego kolejny stopień w karierze. Został senatorem i prezydentem stanu Rio de Janeiro, prominentnym masonem (Wielkim Mistrzem loży Wielkiego Wschodu Brazylii), wreszcie wiceprezydentem i prezydentem kraju (1909-1910). Kariera młodszego o dwa lata Alcibiadesa była skromniejsza – działał w dyplomacji, na placówkach w Petersburgu, Argentynie i właśnie w Polsce.

Poselstwo Brazylijskie Referat Gabarytów

Musiał mieć żyłkę kolekcjonera, zgromadził bowiem spore zbiory dawnego rzemiosła artystycznego, co rodziło pewne kłopoty. Jesienią 1925 roku z jego mieszkania zniknęła – jak opisywał „Express Poranny” – wspaniała, wzorzysta makata brokatowa, przetykana złotem i srebrem, która posiadała wielką wartość antyczną i pochodziła z jednego z dworów panujących. Zrobił się skandal, w końcu w tych pomieszczeniach bywały tylko osoby z najlepszego towarzystwa. Dziennikarz sugerował wprawdzie, że pojawiało się też kilka uroczych pań ze świata „artystycznego”, które z reguły ujawniały zamiłowanie do rzeczy artystycznych, a już kochały się w brylantach i złocie. Ale policja nie natrafiła na żaden trop, dopóki nie zainteresowała się służbą. Kilka tygodni wcześniej Peçanha zwolnił szofera, Wacława Fidora. Otóż, jak można się domyślać między wersami, dobiegający sześćdziesiątki poseł był kobieciarzem i co jakiś czas odsyłał damy służbowym samochodem. Pewnego razu romantyczny szofer odważył się wyjawić swoje uczucia wobec jednej z odwożonych pań. Nie zostało to dobrze przyjęte i musiał szukać nowej pracy (tym razem u konsula angielskiego w Gdańsku). Poseł nie tylko wyrzucił go z posady, lecz także nie wypłacił mu należnych pieniędzy, a naciskany w tej sprawie, rozkazał służbie wyrzucić go „na złamanie karku”. W tej sytuacji szofer Fidor przywłaszczył sobie cenną tkaninę jako „odszkodowanie” – ale, śledzony przez policję, sam zgłosił się do prokuratury i przyznał do kradzieży (sąd wlepił mu cztery miesiące więzienia).

To była jednak dopiero przygrywka.

Poseł Peçanha "Przeglad Tygodniowy" (dodatek do "Głosu Leszczyńskiego") 24 XII 1927

Wartość prywatnej kolekcji dyplomaty szacowano na 75 tysięcy złotych 

Wszystko zdarzyło się w nocy z 1 na 2 grudnia 1927 roku. Przez drzwi frontowe wprost z ulicy za pomocą dobranych kluczów […] złodzieje wtargnęli do hallu poselstwa, położonego na parterze – donosił „Express Kaliski”, dodając, że sala umeblowana była pięknymi, stylowymi sprzętami, zawieszona drogiemi tkaninami, urządzona z wielkim gustem i wystawnością. 

Włamywacze nie obudzili ani mieszkającej na parterze służby, ani śpiącego na piętrze posła, ani nawet psa, który okazał się bardzo wiekowy i zupełnie nieprzydatny w roli strażnika mienia. Natknęli się na obiekty z prywatnej kolekcji Peçanhi, których wartość szacowano na 75 tysięcy złotych: XVII-wieczne siodło,wysadzane topazami i innemi drogimi kamieniami, rzekomo należące kiedyś do Jana III Sobieskiego, cztery pistolety wykładane srebrem, dwa puginały, tybetański i marokański, pozłacane i posrebrzane, wysadzaną kamieniami tacę i dwa kielichy mszalne muzealnej wartości, dwie złocone wazy indyjskie, gardę stalową z epoki Karola III, gardę złotą, dwa XVI-wieczne muszkiety, cenną makatę egipska oraz przycisk marmurowy ze złoconą świnią

Przez nikogo nieniepokojeni, wszystko to załadowali do samochodu i popędzili na Powiśle, do dozorcy domu przy Zajęczej 11, Franciszka Telaka: gdy na miejscu obejrzeli łup swój – podaje „Kurjer Polski” – przerazili się ogromną wartością zrabowanych rzeczy. Po prostu za dużo ukradli. Najpierw spróbowali szantażu, ale poselstwo nie zgodziło się na zapłacenie okupu. Zerwali więc z siodła ozdoby i wyłupili drogie kamienie, srebro i złoto przetopili na szmelc i częściowo sprzedali, a samo siodło spalili. Resztę kłopotliwego ładunku postanowili ukryć. W tym celu udano się nad Wisłę i wrzucono do Wisły cały łup, spodziewając się w odpowiednim czasie wydobyć go z nurtów rzeki.

Fanty ukryto na dnie rzeki 

Nurkowie na Wiśle, "Express Poranny"

Tymczasem policja prowadziła szeroko zakrojone działania: w wielkiej obławie zaaresztowano około 30 dobrze znanych policji przestępców. Na próżno. Jednak przy okazji pewnej kradzieży futer, zupełnie niezwiązanej z włamaniem, funkcjonariusze dotarli też na Pawią 90 do pasera Stanisława Królaka. Podczas rewizji osobistej policjant wymacał w ubraniu pasera jakieś zgrubienie – był to, starannie zaszyty, wielki ametyst. Okazało się, że to właśnie Królakowi złodzieje przekazali klejnoty wyłupione z siodeł; wprawdzie większość łupów oddał, bo miał trudności z ich sprzedaniem, ale – zgodnie z bolszewicką zasadą „grab zagrabione” – jeden kamień sobie zatrzymał. To wystarczyło. Po nitce do kłębka policja dotarła od ukrytego klejnotu najpierw do pośrednika, a potem do członków bandy, którzy stanęli przed sądem[1].

Ale co z zatopionym skarbem?

Parę lat później, w roku 1931, „Tajny Detektyw” w artykule o warszawskiej policji wodnej pisał: Rzeka często bywa miejscem, gdzie złoczyńcy skrywają łup, trudny narazie do sprzedania. W ściśle dla siebie określonem miejscu, łatwem do zapamiętania, opuszczają łup w żelaznej kasetce, odpowiednio zabezpieczonej przed niszczącem działaniem wody na ukryte w kasetce skarby. Gdy policja ustala taki wypadek, czyni wtedy poszukiwania za pomocą sieci, grabi i t. zw. „linki Brunela”, zakończonej ciężarkiem i ostremi haczykami. I przypominał, że przestępcy ukryli fanty na dnie rzeki właśnie po głośnej swego czasu kradzieży, dokonanej u posła brazylijskiego.

"Kurjer Poranny" 1 II 1928

Jednak wówczas linka nie wystarczyła i konieczne było sprowadzenie nurków. Poszukiwania trwały dwa dni i dwie noce. Zaopatrzeni w odpowiednie narzędzia i silne reflektory, nurkowie przeprowadzili dokładne badanie dna na przestrzeni kilkuset metrów i w końcu natrafili na ołowianą kasetkę, w której były ukryte metalowe dzieła sztuki i drogocenne kamienie. 

Tak właśnie natrafiłem na historię tego włamania. Acz w rzeczywistości było zupełnie inaczej.

Kolekcji dyplomaty nie udało się odnaleźć 

W oczekiwaniu na ekipę z Gdyni policja wystawiła nad Wisłą – nieopodal elektrowni, na wysokości ulicy Leszczyńskiej – posterunek, pilnujący zatopionego skarbu. Nurkowie przybyli do Warszawy pod koniec stycznia 1928 roku, pracę zaczęli we wtorek, w ostatni dzień miesiąca. Na brzegu zgromadziły się tłumy: policyjna wierchuszka, w tym sam naczelnik Urzędu Śledczego, Wacław Suchenek, przedstawiciele rządu i poselstwa brazylijskiego, panowie w melonikach, panie w futrach, słowem – mnóstwo gapiów, zafascynowanych postaciami w niezwykłych skafandrach[2]Dziennikarze przedostawali się na łódź, na której stał aparat pompujący powietrze, i przeprowadzali z nurkami wywiady.

Warunki były trudne: lodowata woda, silny nurt rzeczny, dno zamulone i, z powodu wybierania przez piaskarzy gruntu, nierówne. Do tego wielkie, ostre kry, które groziły nie tylko zranieniem, lecz także przecięciem gumowych węży doprowadzających powietrze (z tego powodu zakazano nawet rąbania lodu przy lewym brzegu Wisły). Nurek schodził na godzinę lub dwie, potem zastępował go kolejny. 

Prace trwały cztery dni, ostatniego dnia wydobyto nawet z pomocą piaskarzy 60 metrów sześciennych piasku, który przeszukano na brzegu, jednak – wbrew temu, co podawał później „Tajny Detektyw” – nie przyniosło to żadnych rezultatów. Łupy albo spłynęły gdzie indziej, albo zostały już wcześniej przez kogoś wydobyte.

Jednak parę dni przed przybyciem ekipy z Wybrzeża na komisariat zgłosiła się zamieszkała na Pradze (Targowa 64) Leontyna Smolarek, matka Daniela, piaskarza, który podczas swojej pracy wyciągnął z dna Wisły kilka ukradzionych przedmiotów. Policja otrzymała zatem artystycznie wykonaną złotą świnkę na marmurowej podstawie, dwie srebrne tace, srebrne strzemiona, oraz kilka drobniejszych przedmiotów

Wydaje się, że to wszystko, co odzyskał brazylijski dyplomata.

Widzowie, "Express Poranny"

Do placówek dyplomatycznych włamywali się nie tylko pospolici złodzieje  

A czy ustawianie przed placówkami słońc elektrycznych zakończyło serię włamań? Nie. Jesienią 1928 roku złodziej wszedł przez lufcik w oknie pierwszego piętra do poselstwa niemieckiego, zajmującego pałacyk przy Pięknej 17, ale został spłoszony i uciekł. Rok później trzech doświadczonych włamywaczy z solidną porcją kasiarskiego sprzętu próbowało wejść przez okna do placówki japońskiej, ale patrolujący ulicę dzielny posterunkowy Roczek wziął ich na muszkę i doprowadził do aresztu[3]. W maju 1932 roku dozorca spłoszył złodziei, próbujących nocą dostać się po gzymsie do angielskiej misji handlowej przy Pięknej 6: jednego zatrzymano, drugi przepadł. Odnalazł się po południu w sąsiednim budynku przy Matejki 5, kiedy to służba hrabiny Tyszkiewiczowej, zaniepokojona chrobotami na strychu, zastała go tam na wpół uduszonego, uwięzionego przewodzie wentylacyjnym. Wreszcie w ostatnią noc listopadową roku 1933 inni kasiarze, posługując się dorobionymi kluczami, weszli przez bramę okazałej kamienicy przy Smolnej 25, dalej wyłamali drzwi do mieszczących się na parterze biur poselstwa szwajcarskiego. Próbowali rozpruć kasy, ale były osadzone w cemencie, więc, zniechęceni, rozbili niewielką kasetkę, ukradli z niej znaczki pocztowe (sporo, bo za 17 tysięcy franków) i dwa złote zegarki, po czym zbiegli, spłoszeni przez stróża[4].

Nie był to jednak aż taki wyjątek czy dowód zacofania ówczesnej Polski – w samym Paryżu w 1928 roku włamywacz wszedł do poselstwa przez kuchenne okno, nonszalancko napił się wyjętego z lodówki białego wina, a następnie ruszył na piętro, wszedł do sypialni żony pana posła, wycelowawszy w nią pistolet zażądał biżuterii, po czym wyskoczył przez okno z precjozami wartymi 100 tysięcy franków.

Swoją drogą, w międzywojniu włamania do ambasad czy konsulatów były niekiedy robotą nie prostych włamywaczy, tylko oficerów wywiadu. Ale to już zupełnie inna historia.  

Za: „Tajny Detektyw” 29/1931 z 2 VIII 1931, „ABC” z 2 i 6 II 1928 oraz 17 XI 1929, „Dobry Wieczór” z 1 XII 1933, „Express Kaliski” z 4 i 21 XII 1927, 1 II 1928 oraz 3 V 1934, „Express Poranny” z 29 IX 1925, 25 i 29 I oraz 1 i 2 II 1928, a także 18 V 1932 i 10 I 1929, „Gazeta Poranna” z 24 VII 1928, „Kurjer Czerwony” z 28 i 31 I oraz 2 IV 1928, „Kurjer Polski” z 26 I 1928, „Kurjer Poranny” z 1 II 1928, „Kurjer Warszawski” z 2 XII 1927, „Przegląd Wieczorny” z 25 I, 3 II i 12 IX 1928, „Wiadomości Warszawskie” z 6 XI 1929.


[1] Pośrednik nazywał się Sobociński i był szoferem. Po Królaku ujęto cały szereg znanych włamywaczy i kasiarzy: Józefa Winiarskiego (Chmielna 102), Mieczysława Mitaka (Topiel 5), Marjana Brzezińskiego (Rybaki 16), nieco później Ludwika Baratyńskiego (Wilcza 34) i Józefa Górskiego, a także Ignacego Bałdygę (Franciszkańska 4), Szymona Felsztajna (Zielna 28) i Icka Rutmana (Mariańska 5). Część z nich stanęła przed sądem, wyroki zapadły w styczniu 1929 roku: Winiarskiego i Mitaka skazano na trzy lata, a pasera Telaka z Zajęczej – na sześć miesięcy więzienia; pozostałych oskarżonych uniewinniono. 

[2[ Z wywiadów wiemy, że podówczas taki osprzęt nurka ważył 94 kg, a jego praca była bardzo kosztowna – od prywatnej roboty bierze się do 10 metrów głębokości 10 złotych za godzinę, a jak głębiej, to po 20 i 30 złotych, podawało „ABC”.

[3] Byli to – jak podawały „Wiadomości Warszawskie” – Kazimierz Dobrogowski (Wileńska 43), notowany w urzędzie śledczym 25 razy, Izrael Grynberg (Krochmalna 15) 13 razy notowany i Berek Dedenberg (Krochmalna 7), notowany 4 razy. A zatem fachowcy.

[4] Śledztwo pozwoliło na zidentyfikowanie jednego – a może nawet jedynego – sprawcy, który pozostawił na miejscu odciski palców. Świadomość istnienia daktyloskopii widać była jeszcze niska wśród przestępców, nawet u doświadczonego, wielokrotnie karanego włamywacza Władysława Piotrowskiego. Sąd skazał go na cztery lata więzienia.

Jacek Dehnel
Proszę czekać..
Zamknij