Znaleziono 0 artykułów
25.10.2025

Jeremy Strong w filmie o Brusie Springsteenie tworzy kolejną niezapomnianą kreację

25.10.2025
Fot. Gilbert Flores/Variety via Getty Images

Jeremy Strong, laureat Emmy za rolę w „Sukcesji”, w filmie o Brusie Springsteenie wciela się w Jona Landaua – menedżera, przyjaciela i duchowego brata legendy rocka. Aktor opowiada o swojej fascynacji Springsteenem, o tym, czego nauczył się z jego muzyki o odwadze i autentyczności, oraz o trudnej sztuce zachowania szczerości w świecie pełnym presji i pozorów.

Artur Zaborski: Czy był pan fanem Brucea Springsteena, zanim dołączył do obsady filmu o nim?

Jeremy Strong: Tak, byłem. Jedna z jego piosenek, „If I Should Fall Behind”, została puszczona na moim ślubie przez przyjaciela. To był jedyny utwór muzyczny, jaki wtedy zabrzmiał. Więc tak, jego muzyka od dawna wiele dla mnie znaczy. Płyta „Nebraska” jest dla mnie jednym z tych albumów symboli. Usłyszałem ją po raz pierwszy, gdy miałem może osiemnaście lat, i od tamtej pory słuchałem jej niezliczoną ilość razy. Uważam, że to jeden z najlepszych albumów, jakie kiedykolwiek powstały. Nie znałem genezy tej płyty, nie wiedziałem też wiele o relacji Brucea i Jona. Ale bardzo podoba mi się to, że historia powstania „Nebraski” jest jednocześnie opowieścią o poszukiwaniu autentyczności i uczciwości w świecie, który nie zawsze chroni ani docenia te wartości.

Czy ma pan w swoim życiu kogoś tak oddanego, jak Jon Landau?

Wiele osób podchodziło do mnie po projekcji filmu i mówiło: „Chciałbym mieć w życiu swojego Jona Landaua”. I rzeczywiście, mając kogoś takiego obok, można mówić o sobie, że jest się szczęściarzem. Miałem wielu nauczycieli, mentorów, przewodników, ale nigdy kogoś, kto wykazywałby się taką konsekwencją, troską i oddaniem, jak Jon wobec Brucea. On jest jak Clark dla Lewisa – razem tworzą duet odkrywców, którzy wspólnie przemierzają tę podróż już od pięćdziesięciu lat. Jedną z rzeczy, które szczególnie cenię, jest to, że wiele osób z branży mówi, jak wspaniale jest zobaczyć w filmie postać biznesmena, którego charakteryzują tak wielka uczciwość, głębia, autentyczność i który walczy o to, co w nas najlepsze. Jon odegrał kluczową rolę w życiu Brucea.

Kadr z filmu „Deliver Me From Nowhere” (Fot. Materiały prasowe 20th Century Studios)

Czy rozmawiał pan z jakimiś ekscentrycznymi postaciami ze świata muzycznego managementu, żeby przygotować się do tej roli?

Dużo na ten temat czytałem, ciekawe były teksty autorstwa Geffena czy autobiografia Clivea Davisa. Czytałem też książki o przemyśle muzycznym. Fred Goodman napisał znakomitą rzecz zatytułowaną „Mansion on the Hill”. Czytałem również książki Davea Marsha o Brusie – „Born to Run” i „Glory Days”, a także książkę Jana Wennera. W zasadzie zapoznawałem się ze wszystkim, co tylko mogłem znaleźć o branży muzycznej. Ale na potrzeby roli nie trzeba tego wszystkiego wiedzieć. Pamiętam, że zmarły już Phil Hoffman został kiedyś zapytany, gdy grał doktoranta piszącego doktorat z jakiegoś tematu, czy uczył się o tej dziedzinie. Odpowiedział: „Nie, ale wiem, jak to jest być w coś głęboko zaangażowanym”. I to trochę moja odpowiedź – warto poznać ogólny zarys tematu, zrozumieć świat, w którym porusza się postać, ale ostatecznie najważniejsze jest jej wewnętrzne, emocje. Tego nie da się nauczyć z książek ani z informacji.

Jest taka scena w filmie, w której pański bohater siedzi ze Springsteenem w studiu przy nagraniu „Born in the U.S.A.”. W pewnym momencie Jon zaczyna się uśmiechać, jakby zdał sobie sprawę, że uczestniczy w czymś wyjątkowym.

Kręciliśmy tę scenę w Power Station w Nowym Jorku, czyli w tym samym studiu nagraniowym, w którym Bruce i jego zespół rzeczywiście zarejestrowali ten album. W ogóle, jeśli sprawdzisz, ilu wielkich muzyków tam nagrywało, to aż trudno w to uwierzyć – to jest naprawdę świątynia muzyki. Już samo przebywanie w tym miejscu dawało poczucie sacrum. Rozmawiałem też sporo z samym Jonem i z Jimmym Lovinem, którego również poznałem – Jimmy w tamtym czasie był inżynierem dźwięku. Zresztą zaczynał współpracę z nimi już przy „Born to Run”. Wszyscy mówili to samo: tamto nagranie było jak uderzenie pioruna, choć zupełnie niespodziewane, to wszyscy od razu poczuli, że wydarzyło się coś wyjątkowego. Wiedzieli, że uchwycili błysk geniuszu. Do dziś, gdy słyszę pierwsze takty tego utworu, mam dokładnie to samo uczucie. Byłem tego lata na ich koncercie na stadionie San Siro w Mediolanie. I kiedy zabrzmiała ta piosenka, 80 tysięcy ludzi eksplodowało energią, której naprawdę nie da się opisać. Nie musiałem się specjalnie wysilać, żeby uchwycić to uczucie zdumienia, moment narodzin czegoś potężnego – kreatywnego wybuchu, jak rozszczepienie atomu. A to wcale nie są łatwe sceny, bo gdy słyszysz coś dwudziesty raz, musisz zadbać, żeby kamera złapała prawdziwą emocję, a nie jej imitację. Na szczęście sztuka Brucea ma w sobie to, że uderza w ciebie za każdym razem tak samo mocno.

Kadr z filmu „Deliver Me From Nowhere” (Fot. Materiały prasowe 20th Century Studios)

Czy w osobistym doświadczeniu widzi pan podobieństwa do Springsteena? Potrafi pan się utożsamić z jego próbą zachowania artystycznej niezależności w szaleństwie Hollywood?

Tak, zdecydowanie. I myślę też, że wiele się od Brucea nauczyłem. On ma nam naprawdę dużo do przekazania o tym, jak trudno jest walczyć o autentyczność i jak wiele odwagi wymaga podejmowanie trudnych decyzji. Kiedyś powiedział, że presja przemysłu muzycznego jest bezsilna wobec tego, co prawdziwe. To wspaniałe zdanie. Bardzo łatwo jest zagubić się w wirze presji, jakie niesie – w moim przypadku – przemysł filmowy. A Bruce robi coś niezwykłego: stawia flagę w tym, co prawdziwe, i całym sobą tego broni, pielęgnuje to. Ktoś kiedyś powiedział, że jeśli człowiek nie jest zajęty rodzeniem się, to jest zajęty umieraniem. Myślę, że Bruce doskonale to zdanie rozumie. Od 50 lat jest człowiekiem, który nieustannie się odradza: rozwija się, dojrzewa, staje się pełniejszy. I robi to zarówno na poziomie osobistym, jak i artystycznym. A Jon przez cały ten czas chronił i wspierał ten proces. Mam poczucie, że obaj zawsze wierzyli, że uczciwość i szczerość artystyczna ostatecznie zwyciężają. Ja też w to wierzę. Trzeba umieć wyciszyć hałas, odnaleźć w sobie ten prawdziwy, twórczy impuls i walczyć o niego za wszelką cenę.

Film pokazuje, że nawet najbardziej utalentowani ludzie potrzebują kogoś, kto w nich wierzy, zwłaszcza wtedy, gdy przeżywają chwile zwątpienia w sens tego, co robią. Zastanawiam się, na ile to jest dla pana bliskie przekonanie?

Jest mi zdecydowanie bliskie. Bardzo często polegam na spostrzeżeniach i – choć to słowo wydaje się zbyt płytkie – na przewodnictwie aktorów, których szanuję i od których staram się uczyć. Nadal tak robię. Bruce kiedyś powiedział, że siła doświadczenia, jakie masz na scenie, jest odwrotnie proporcjonalna do wielkości przepaści, nad którą stoisz. Myślę, że miał na myśli to, że za każdym razem, gdy wychodzi na scenę, wchodzi w nieznane. Bardzo się z tym utożsamiam, czuję się podobnie na planie filmowym. W gruncie rzeczy chodzi o odwagę – o to, by mieć w sobie gotowość, by stanąć na krawędzi i zrobić ten krok. Bruce zawsze daje z siebie wszystko. Jeśli kiedykolwiek widział go pan na scenie, to wie pan, że gra przez cztery godziny, bez przerwy, dając publiczności absolutnie wszystko, co może. I to jest niesamowite. Właśnie to najbardziej mnie w nim inspiruje – ta bezgraniczna pasja i oddanie. Mam nadzieję, że będę ją w sobie nosił przez całe życie.

Pamięta pan moment, kiedy pan poczuł, jak zagrać Landaua?

Nie było takiego momentu. Nawet teraz, rok od zdjęć, wciąż tego nie czuję. W tym zawodzie wszystko jest procesem, a my, aktorzy, zawsze poruszamy się na granicy niepewności. Przynajmniej ja tak mam – nigdy nie mam poczucia, że coś już mam, że coś pojąłem, złapałem, rozgryzłem. Czuję raczej, że wiem, co muszę w sobie zbudować, żeby móc wejść na plan jako Jon Landau czy Roy Cohn, czy jakakolwiek inna postać. Wymaga to ogromnej pracy i pewnego rodzaju przygotowania, takiego poczucia gotowości. Ale jednocześnie zawsze jest to skok w nieznane. Trzeba wykonać ogrom pracy, by stworzyć postać – w pewnym sensie nakładasz na siebie filtr: behawioralny, psychologiczny, emocjonalny. Tworzysz mapę innego człowieka, którą nakładasz na siebie. Dopiero wtedy możesz wejść na plan jako ta osoba. A potem dzieją się rzeczy, nad którymi nie ma się zupełnie kontroli. Coś, co może się wydarzyć, jeśli wcześniej dobrze przygotowałem grunt, ale nigdy nie jest to pewne ani gwarantowane. Właśnie to nazywamy łaską aktorstwa.

Artur Zaborski
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. Jeremy Strong w filmie o Brusie Springsteenie tworzy kolejną niezapomnianą kreację
Proszę czekać..
Zamknij