
W wyborczy weekend do księgarń trafia „Kandydat” Jakuba Żulczyka, thriller polityczny, który czyta się jak mroczną przypowieść. Żulczyk rozpruwa wielki brzuch fikcyjnej Polski i zmusza nas do zerknięcia do wnętrza. Często chcemy odwrócić wzrok, odpędzać skojarzenia z otaczającą nas rzeczywistością. Mimo wszystko przewracamy kolejne kartki i wręcz namacalnie czujemy, jak oblepia nas coraz więcej brudu.
Patrzymy na państwo, w którym za moment mają odbyć się wybory. Sondaże pokazują, że kandydaci: Prezydent ubiegający się o drugą elekcję i Ten Drugi mają równe szanse. W „Kandydacie” nie poznajemy Tego Drugiego, całą uwagę skupiamy na Prezydencie. Na ekranie – sztucznym, gładkim, wyglądającym jak „wygenerowany przez AI obraz zestandaryzowanego polskiego mężczyzny”. W rzeczywistości – zagubionym, pełnym lęków, odklejonym od idei, które mogły mu kiedyś przyświecać. „Chciałbym wierzyć w porządek i dobro, i wartości. Chciałbym, ale przestałem, gdy cię zamordowano” – mówi w myślach do nieżyjącego Mistrza, legendy Partii.
Prezydent – człowiek z mięsa, krwi i wstydu. Kim jest tytułowy „Kandydat”?
„Kandydat” zaczyna się jak klasyczny thriller: Reporter, były dziennikarz tygodnika „Krajowa”, wchodzi w posiadanie materiałów, które mogą zniszczyć urzędującego Prezydenta. Tajemnice sprzed lat, skrzętnie tuszowane przez ABW i SOP, związane z osobistą historią głowy państwa. Coś, co miało nigdy nie ujrzeć światła dziennego.
Ale nie tylko Prezydent ma grzechy na sumieniu. W tej opowieści nie ma bohaterów czarno-białych. Każda postać ma swoje tajemnice. Jak pisze Żulczyk: „Reporter miał kiedyś pomysł na podcast pod tytułem »Jakim cudem wciąż nie siedzisz?«. Traktowano to jako kolejny żart, ale Reporter mówił śmiertelnie serio. Lista ludzi, którym mógł zadać to pytanie – ludzi po obu stronach barykady – była bardzo długa”.
Zresztą politycy, o których mówi Reporter, „nie uznawali żadnych barykad, przynależność plemienną traktowali w kategoriach biznesowo-wizerunkowych”. Tu liczy się wyłącznie interes, wpływ, przetrwanie.

Media, które już nie pytają. Autor trafnie krytykuje środowisko dziennikarskie
Nie inaczej jest z mediami. Żulczyk nie zostawia na nich suchej nitki. Gdy opisuje dziennikarzy i środowisko medialne, celnie punktuje jego rozkład moralny: „Oni spalili wszystko. Zamienili wyraz »prawda« w pusty dźwięk, szczeknięcie psa. Pozbawili wszystkich dokoła odpowiedzialności. Zamienili to, co publiczne, w zawiłą telenowelę”. Poznając postaci, takie jak Dziennik[1] czy Reporter, tracimy wiarę w obiektywizm. To opowieść o medialnych przepychankach, o próbach przekupstwa, o zniszczonych życiach. O tym, do czego mogą się posunąć ludzie, którzy nie mają zbyt wiele do stracenia.
„Źródeł nie weryfikowano nawet w PAP-ie. Polska przestrzeń publiczna przypominała to dziwne święto w Hiszpanii, kiedy wszyscy w jednodniowym napadzie szału obrzucali się pomidorami, tylko że w Polsce zamiast warzyw używano przetrawionej materii organicznej. Mimo to, choć rodacy nigdy sobie nie udali i nieustannie brali się za łby, wierzyli w każdą bzdurę […]. Tłuste, kolorowe słodycze fake newsów ułożone w apetyczne sterty na każdym rogu”.
Cicha bohaterka bez fleszy. Żona Prezydenta wydaje się najsilniejszą postacią powieści
W moim odczuciu najsilniejszą postacią „Kandydata” jest Żona, tylko z pozoru milcząca figura. W rzeczywistości to ona wykonuje codzienną, realną pracę, pomagając ofiarom przemocy domowej. Obywatele nie zdają sobie sprawy z tego, „że codziennie rozmawia i spotyka się z tymi osobami. Że wydrapuje na swoją fundację wszystkie możliwe środki, wyciąga je siłą z każdego zakamarka politycznego środowiska męża. Że załatwiła już kilkaset lokali zastępczych dla kobiet katowanych przez mężów”. W bohaterce tej widzę wiele żon polityków, które żyjąc w cieniu, poza światłem kamer, z uporem i konsekwencją starają się zrobić tyle, ile mogą, wchodząc w rolę, która przecież nie była ich wymarzoną.
„Kandydat” to też historia o prywatności – a raczej jej braku. Czy polityk ma prawo do błędów? Czy gdy zostaną mu one wytknięte, powinien kłamać czy się do nich przyznać? Każda z tych decyzji ma swoje konsekwencje. Najczęściej uderzają one nie w winnych, ale w ich otoczenie lub ofiary.
To nie pamflet. To lustro. Świat przedstawiony w analogii do rzeczywistego
Ciężko nie przywołać rzeczywistości. W tle (zarówno powieści, jak i naszego tu i teraz) mamy agresywną kampanię wyborczą, kandydata z nie do końca jasną przeszłością, tajemnice, które wychodzą na jaw w kluczowym momencie. Kiedy więc jeden z realnych polityków zmienia wersję wydarzeń w sprawie przejętego mieszkania i umieszczenia starszego lokatora w DPS, trudno nie uśmiechnąć się gorzko w trakcie lektury.
Nie znajdziemy tu moralizatorstwa. „Pisząc »Kandydata«, zależało mi na spojrzeniu na polityków jak na ludzi” – mówi Żulczyk w rozmowie z Wojciechem Szotem dla „Gazety Wyborczej”. „Czy to nihilistyczna wizja? Możliwe. […] Bo skoro nie kierują nimi idee […], to dlaczego są tacy?”.
Bohaterowie powieści nie wierzą w ideę służby publicznej. Ich decyzje napędza lęk, pycha, narcyzm. Prezydent „całe swoje życie robił wszystko, by traktowano go poważnie. W końcu został Prezydentem. Ale nawet bycie Prezydentem nic nie zmieniało – wciąż miał to okropne podejrzenie, że wszyscy się z niego śmieją, gdy tylko odwraca głowę”.
Premiera „Kandydata” 16 maja. Idealny moment, by zadać sobie pytanie: jak daleko jesteśmy od tej literackiej rzeczywistości?
To nie manifest. Żulczyk nie szkicuje projektu naprawy państwa. „Kandydat” nie daje ulgi, nie przynosi nadziei. Ale może to dobrze. Może właśnie dziś, w czasach, kiedy wszystko jest grą, potrzebujemy historii, która powie: patrz uważnie. Nawet jeśli nie wiesz już, komu wierzyć.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.