Nawet te komedie romantyczne, które obiecują obalić stereotypy, prezentują bohaterki tracące głowę dla miłości. Dlaczego trzydziesto- i czterdziestolatki z kina i telewizji zachowują się jak naiwne nastolatki?
– Wszystko to wydaje mi się takie… transakcyjne – tak przyjaciółka spuentowała opowieść o randkowaniu w okolicach czterdziestki. Pospieszyłam z zapewnieniem, że równie dobrze pasują tu określenia „dojrzałe”, „rozsądne”, „samoświadome”. Z niedawno poznanym partnerem w ciągu pierwszych trzech randek zdążyła omówić szereg ważnych kwestii – ślub, jeśli tak, to kiedy, dzieci, jeśli tak, to ile, niania, jeśli tak, to w jakim wymiarze. Do tego dochodzą jeszcze kwestie wspólnego konta, miejsca zamieszkania, podziału obowiązków w domu. I te pytania mniej związane z logistyką, a bardziej z wartościami – na kogo głosujesz, w co wierzysz, czy chodzisz do kościoła. Odpowiedź na każde z tych zagadnień może zakończyć związek, który dopiero co się rozpoczął. Pewnie dlatego wiele osób podchodzi do relacji mniej racjonalnie niż moja przyjaciółka. Ona wie swoje – wiele razy się zawiodła, ciężko pracowała, by być tu, gdzie jest, więc nie chce tego dla kogoś poświęcić, marzy o rodzinie i to szybko. Wiedza o sobie, którą zdobywała przez lata niepowodzeń na polu związkowym, wreszcie zaprocentowała. Gdyby tylko więcej kobiet myślało tak, jak ona – tych prawdziwych i tych popkulturowych. Problem polega na tym, że te prawdziwe wzorując się na tych popkulturowych, czasami zachowują się, jakby w okolicach czterdziestki wciąż zakochiwały się po raz pierwszy. Komedie romantyczne winię więc nie tylko za kultywowanie mitu miłości romantycznej, który źle wpływa na nasze postrzeganie samych siebie, zniekształca obraz partnera i wywołuje nierealistyczne oczekiwania wobec uczucia, lecz także za zbyt częste portretowanie dorosłych kobiet jako niedojrzałych, roztrzepanych i zagubionych.
Do najgłośniejszych komedii romantycznych tego roku należą „Materialiści”. Wydawało się, że reżyserka Celine Song, która wcześniej nakręciła „Poprzednie życie”, cechuje się trzeźwym osądem sytuacji. „Materialiści” zaczynają się zresztą od transakcyjnych rozmów, o których mówiła mi przyjaciółka. Swatka Lucy (Dakota Johnson) wysłuchując litanii próśb, zażaleń i życzeń swoich klientów, sama podchodziła do miłości pragmatycznie. Oczywiście do czasu. I w tym filmie miłość ostatecznie okazała się ślepa. W kolejnej komedii romantycznej z udziałem aktorki, „Skomplikowani”, po eksperymentach z otwartym związkiem pary bezpiecznie wróciły do swoich monogamicznych małżeństw. Johnson jako nowa królowa komedii romantycznych nie ponosi tu jednak żadnej winy. Wiele innych współczesnych bohaterek filmów o miłości też niepokojąco przypomina swoje poprzedniczki z lat 90. i 2000. W imię miłości wciąż często porzucają marzenia, pracę, przekonania. Na szczęście Hollywood coraz częściej bierze się za pokazywanie „ofiar” komedii romantycznych. W „Oh, Hi!”, który będzie pokazywany na Tauron American Film Festival 2025, Iris (Molly Gordon) przeżywa z chłopakiem (Logan Lerman) weekend jak z hallmarkowego produkcyjniaka, który kończy się tragikomicznie, gdy ona odkrywa, że on wcale nie planuje się z nią na dłużej związać. W konwencję horroru historię jak z komedii romantycznej ubrano w „Towarzyszu”, w którym idealna dziewczyna okazuje się nieidealną wcale-nie-dziewczyną (jeszcze bliżej slashera plasuje się „Together”). O współczesnym zagubieniu pięknie opowiada Joachim Trier w „Najgorszym człowieku na świecie” (wkrótce w kinach jego „Wartość sentymentalna”). Te komedie antyromantyczne zasiewają w nas ziarenko wątpliwości, ale mainstreamowe produkcje częściej wciąż utwierdzają nas w przekonaniu, że można żyć długo i szczęśliwie. To przeświadczenie utrwalają bohaterki, które rzucają się na główkę w relację bez researchu, bez wywiadu, bez krytycznego myślenia.
Podczas gdy wiele widzek traktuje „Nikt tego nie chce” jako plasterek na zranione serce i, oczywiście, idealny seans na jesień (w końcu produkcję promują zdjęcia zakochanej pary we flanelowych koszulach), inni wytykają serialowi Netflixa sposób, w jaki przedstawiona została główna bohaterka. Joanne, która (Kristen Bell) dwudzieste i trzydzieste urodziny pozostawiła daleko w tyle, prowadzi z siostrą podcast, w którym bez ogródek rozprawia o związkach i o seksie. Gdy sama zakochuje się w rabinie Noah (Adam Brody, który zachowuje się zupełnie jak dorosły Seth Cohen z „Życia na fali”), zapomina o dawnych wątpliwościach. Dla nowego chłopaka planuje nawet przejść na judaizm. W pierwszym odcinku drugiego sezonu siostra Joanne, Morgan, zadaje zakochanej podchwytliwe pytania. Czy aby na pewno wasz związek jest idealny? Jak możesz go w ogóle nazywać związkiem, skoro trwa tak krótko? Dlaczego zmieniasz dla niego swoje przekonania? Postać Joanne, która miała przekonywać bezkompromisowością, irytuje egzaltacją. Miała zostać skonstruowana jak pragmatyczna kobieta wątpiąca w miłość po grób, ale ostatecznie wyszła z niej karykatura typowej trzpiotki z rom comów sprzed lat, która potyka się o własne nogi. Skoro nawet prowadząca podcast o związkach daje się nabrać na scenariusz jak z komedii romantycznej, to co mają powiedzieć inne trzydziesto- i czterdziestolatki? Osią serialu pozostaje kwestia konwersji, poprzez którą opowiedziano o różnicach dzielących Joanne i Noah. Jego jednak scenarzyści portretują jako dojrzałego, spokojnego, ugruntowanego. To kobieta pragnie tego, czego nauczyła ją pragnąć popkultura – od papeterii dla par do świętego Mikołaja przychodzącego do jej dzieci. I choć Joanne przedstawia się jako cyniczna, z dystansem podchodzi raczej do wiary niż do miłości. Jak mówi Morgan, gdy Joanne i Noah wyjdą z honeymoon phase, postawią sobie te wszystkie pytania, które moja przyjaciółka zadała już na wstępie. Może w komedii romantycznej też warto byłoby odwrócić kolejność.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.