Znaleziono 0 artykułów
15.05.2022

Serial z przeszłości: „Życie na fali”

15.05.2022
(Fot. Materiały prasowe)

Miłość, moda i muzyka – serial „Życie na fali”, który zadebiutował niemal 20 lat temu, warto oglądać dla nastoletnich wzruszeń, krótkich topów i mini oraz ścieżki dźwiękowej z przebojami indie rocka. Wszystkie sezony są już dostępne na HBO Max.

Miłość, moda i muzyka albo moda, muzyka i miłość, a może muzyka, miłość i moda. Dla każdego fana „Życia na fali” (w oryginale „The O.C.” odnoszące się do miejsca akcji, obrzydliwie bogatego Orange County w Kalifornii) kolejność jest inna. U mnie zaczęło się od piosenki „California” Phantom Planet nagranej równo 20 lat temu, w 2002 roku. Na mój własny kalifornijski road trip miałam poczekać kolejne 15, ale LA i okolice znałam już z setek filmów i seriali. Chłopakom z niezbyt znanego zespołu udało się oddać klimat Kalifornii takiej, o jakiej marzyłam – dekadenckiej, trochę melancholijnej, mocno wyluzowanej.

„Californię” kupiła stacja The CW, by wybrzmiała w czołówce serialu dla nastolatków napisanego przez Josha Schwartza, 26-letniego wówczas scenarzysty, jednego z najmłodszych w historii amerykańskiej telewizji z własną produkcją. Schwartz, rozumiejąc, że dzieciaki określają się poprzez muzykę, której słuchają, każdy odcinek zamykał piosenką. Konsekwentnie trzymał się gatunku indie rocka („Jedna gitara i mnóstwo narzekania” – jak podsumowuje utwór „Death Cab For Cutie” jedna z bohaterek, Summer), uznając, że najlepiej chwyta Zeitgeist. A „Życie na fali” opowiadało o momencie przejściowym – już nie przełomie wieków, a jeszcze nie epoce mediów społecznościowych. Ani wielkich możliwości, ani spektakularnych klęsk. Już po WTC, a jeszcze przed kryzysem gospodarczym. Trendy rodziły się szybko, trwały bez przekonania, by szybko popaść w zapomnienie.

Styl Y2K w „Życiu na fali”: Seksapil lekki i dowcipny

Właśnie w „Życiu na fali” druga po muzyce była dla mnie moda. Marissa Cooper, biedna bogata dziewczynka z Newport Beach, obdarzona lepszym gustem do ciuchów niż do chłopców, nosiła imprezowe topy (dla nieobytych z terminem: coś jak króciutkie sukienki – jedwabne, satynowe albo tiulowe, które nosi się do dżinsów z niskim stanem), polówki w intensywnych odcieniach, zawieszone na biodrach spódnice i bieliźniane sukienki. A jej najlepsza przyjaciółka, Summer Roberts, twardo stąpająca po ziemi, równie sarkastyczna co niewinna, udowadniała, że seksapil potrafi być lekki i dowcipny. Ale tak chodziły do szkoły. Wieczorami licealistki przeobrażały się w it-girls, debiutantki i bywalczynie, o co nie było trudno, bo w Newport Beach codziennie świętowano urodziny tego albo innego bogacza. Te przyjęcia były pretekstem, by pokazać społeczne tło – zepsucie, eksces i różnice klasowe. W końcu punktem wyjścia fabuły było zderzenie dobrze sytuowanej rodziny z chłopakiem ze złej dzielnicy.

Gdy Sandy Cohen (Peter Gallagher) jako obrońca z urzędu trafił na zagubionego Ryana (Benjamin McKenzie), któremu groził poprawczak, postanowił przygarnąć chłopca. Nastolatek szybko zaprzyjaźnił się z jego synem, Sethem (Adam Brody), nerdem, miłośnikiem komiksów, odrzuconym przez szkolną społeczność snobów i sportowców. Razem mogli zdobywać świat, a w każdym razie wymarzone kobiety. Ryan dziewczynę z sąsiedztwa Marissę, Seth – Summer, w której był zakochany od podstawówki.

(Fot. Materiały prasowe)

Miłość romantyczna czy toksyczna?

Miłość, dla wielu widzów najważniejsza, ma w „Życiu na fali” wiele odcieni. Jak w każdym serialu dla nastolatków konfiguracji związkowych jest nieskończenie wiele, ale prawdziwe uczucie – tylko jedno. Dla tej miłości na zabój, miłości pierwszej, miłości często toksycznej, nieszczęśliwej i złej bohaterowie zrobią wszystko – będą ranić, oszukiwać, kraść. Popadać w długi, uzależnienia, obsesje. Jasny odcień ma miłość do najbliższych – „Życie na fali” ma jednych z najfajniejszych rodziców z seriali dla nastolatków. Cohenowie są ludzcy, samoświadomi, wyrozumiali. Dają synom – biologicznemu i przybranemu – fundamentalne poczucie bezpieczeństwa. Dzięki niemu mogą przeżywać najboleśniejsze rytuały przejścia (a w miarę rozkręcania się serialu Schwartz fundował bohaterom coraz bardziej dramatyczne wydarzenia – strzelaninę, wypadek, śmierć bliskiej osoby) właściwie bez szwanku. Jest też rodzina z wyboru – lojalność wobec przyjaciół wygrywa często nawet z romantyczną miłością.

Nostalgiczny powrót do przeszłości

Dziś nadal zdarza mi się słuchać muzyki z serialu. Zazwyczaj po dwóch kieliszkach wina, późnym wieczorem, gdy dzieci już śpią. Zdarza mi się może nie uronić łzę, ale na pewno rozmarzyć się na wspomnienie własnej młodości. Piosenki układają mi się w ścieżkę dźwiękową mojego własnego dorastania. Do mody z tamtej epoki nie wracam. Trendy Y2K i odrobinę późniejsze zostawiam pokoleniu TikToka. Raz na jakiś czas z sentymentu kupuję krótki top, który potem zalega w szafie nienoszony. Na dowód, że jeszcze mogę, ale już nie muszę.

A miłość? Mały maraton na HBO Max uświadomił mi po raz kolejny, jak bezpiecznie jest przeżywać ból, rozczarowanie i zdradę za pośrednictwem bohaterów. Jako dorosła osoba nie udźwignęłabym już czekania na telefon, pocałunków w deszczu ani trójkątów i czworokątów. Powracając więc do serialu z przeszłości, powróciłam do siebie z przeszłości. Zobaczyłam kogoś podobnego do bohaterów – ironiczną romantyczkę, wylęknioną buntowniczkę, pretensjonalną prymuskę. Kogoś, dla kogo każdy dzień był rytuałem przejścia, poznaniem czegoś nowego, próbą sił. Kolejne seanse „Życia na fali” potraktuję więc nie tylko jako świadectwo minionej epoki, lecz także jako terapię, z której wniosek jest jeden: jak dobrze, że nie mam już 19 lat.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij