Znaleziono 0 artykułów
26.08.2022

Jeden z największych polskich pożarów

26.08.2022
Fot. Marek Maliszewski

„Kartki tej książki mają wilgotność kilka procent. Taką samą, jaką pod koniec sierpnia 1992 roku miała ściółka w lasach w okolicach Kuźni Raciborskiej”, zaczyna swój debiut Dawid Iwaniec. Reportaż „Ogień wyszedł z lasu” niemal minuta po minucie rekonstruuje przebieg jednego z największych pożarów lasu w Polsce, a ukazuje się w 30. rocznicę katastrofy. Jest gorzkim wspomnieniem, ale też ostrzeżeniem. Publikujemy fragment książki.

18.15 – Cery 01 wysłał grupę oficerów z Warszawy. 

„26 sierpnia o godzinie 9.00 rozpoczęłam jako dziennikarka 24-godzinną służbę w Państwowej Straży Pożarnej. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że zobaczę piekło” – napisze we wstępie swojego reportażu. 

Jest młoda, ambitna i niedawno rozpoczęła pracę w „Impulsie Raciborskim”. Jednym z pierwszych pomysłów, które zgłosiła na kolegium redakcyjnym, było spędzenie dnia z funkcjonariuszami służb mundurowych. Policja i straż pożarna chętnie się zgodziły, widząc w tym szansę na skrócenie dystansu, jaki dzieli je od społeczeństwa. I tak w środę dwudziestego szóste- go sierpnia o godzinie dziewiątej Magdalena Banaszak puka do drzwi komendy straży w Raciborzu.

Fot. Marek Maliszewski

Wita ją aspirant Wranik. Zamienia z dziennikarką kilka słów, a następnie przedstawia jej Andrzeja Kaczynę, dowódcę zmiany. Kaczyna zapoznaje panią redaktor z planem dnia i zaprasza do zwiedzenia jednostki. Tutaj stanowisko kierowania, tam kuchnia i pokoje do spania, w tym jeden przygotowany specjalnie dla niej, na dziedzińcu garaże z autami. Banaszak robi notatki i od razu zaczyna tkać w głowie pierwsze zdania opowieści. 

Przed południem jeden ze strażaków, ogniomistrz Jan Socha, tłumaczy jej, że od chwili uruchomienia alarmu ratownicy mają dwadzieścia siedem sekund na wskoczenie do wozu. Jak na zawołanie w komendzie rozlega się dźwięk syreny. Dziennikarka pędzi za Sochą do auta, aby załapać się na akcję. Jest podekscytowana. Ledwie zaczęła dyżur, a już coś się dzieje! 

W samochodzie dowiaduje się, że jadą do Nędzy. Pali się nasyp kolejowy. To drugi wóz, który będzie gasił pożar we wsi, bo auto dowodzone przez Kaczynę chwilę wcześniej ruszyło do walki z płonącymi torfowiskami na Rogolu. 

„Strażacy raz-dwa uporali się z tym. Byłam trochę zmartwiona, pożar na nasypie kolejowym to nie jest dobry temat artykułu. Zaczęłam narzekać, że w straży nic się nie dzieje” – zrelacjonuje akcję Banaszak. 

O godzinie 13.50 w komendzie znowu rozbrzmiewa syrena alarmowa. Dziennikarka po raz drugi wskakuje do wozu z nadzieją, że tym razem zdarzenie dostarczy jej reporterskiego mięsa. Akcja zapowiada się nieco ciekawiej, bo chodzi o pomoc w gaszeniu lasu niedaleko Solarni. Jednak taki pożar to nic nad- zwyczajnego w suche lato, więc w aucie panuje spokój i raczej trudno będzie wycisnąć ze stoickiego zachowania strażaków pełną emocji narrację. 

W drodze do Solarni słyszą w radiu podniesiony głos Kaczyny. Po twarzach strażaków przemyka cień. Banaszak to zauważa. Wreszcie będzie mieć historię ofiarnej walki z żywio- łem w szczycie afrykańskich upałów. Gorąc lejący się z nieba i żar bijący od ognia, woda tryskająca silnym strumieniem z węży i pot cieknący strugami po skórze strażaków, do tego osmalone ręce i ogorzałe twarze, no i płomienie odbijające się w ich źrenicach – ta historia zaczyna się pisać! 

Gdyby pożar nie wymknął się spod kontroli, kolumny reportażu Magdaleny Banaszak musiałyby wypełnić relacje z powtarzanych do znudzenia kursów po wodę do Rafametu, a szczegółami przyciągającymi uwagę byłyby opisy takie jak ten: 

„Niebo było czerwone. Mimo zasunięcia szyb w samochodzie dym drapał w gardło, szczypał w oczy. Płakałam”. 

Po dwóch godzinach w eterze pada wiadomość o spaleniu kilku wozów oraz o rannych i brakujących strażakach. Kolejny meldunek informuje o znalezieniu ciała pierwszej ofiary, prawdopodobnie Andrzeja Kaczyny.

Fot. Materiały prasowe

Wóz z dziennikarką wjeżdża w las i zaczyna gasić ogień wodą z działka. Kobieta czuje, że ma mokrą bluzkę, zastanawia się, czy z gorąca, czy ze strachu. Strażacy dodają jej otuchy, zapewniają, że wszystko będzie dobrze, ale w drodze po kolejny ładunek wody wysadzają ją obok karetek pogotowia, w bezpiecznej odległości od szalejącego żywiołu. 

Chwilę później zgarnia ją żuk strażacki z Raciborza. Kie- rowca Stefan Kaptur dostał zadanie wyprowadzenia wozów z najbardziej zagrożonego terenu, a to oznacza, że najpierw musi na ten teren wjechać. Woda mineralna, którą wozi w butelkach, ma temperaturę lekko przestudzonej herbaty, a jeszcze nie dotarli do strefy, gdzie pali się najintensywniej. 

Sceny, które obserwuje dziennikarka, są reporterskimi samograjami: „Płomienie pożerające drzewa nie były pomarańczowe, nie były żółte ani czerwone. Miały kolor purpury”. 

„Szybciej, szybciej, ja chcę do domu! Boże! Tu wszędzie jest ogień! Jestem młoda, chcę żyć! Błagam, szybciej! Dlaczego ten samochód jedzie tak wolno?!” – w ten sposób Banaszak opisze kilka minut, gdy żuk mozolnie sunął duktem przez las wraz z ciężkimi wozami bojowymi. Jeśli któryś z tych samochodów uległby awarii, cała kolumna ugrzęzłaby w miejscu, z którego nie byłoby ucieczki. 

Do komendy w Raciborzu dziennikarka wraca około dwu- dziestej trzeciej. Z trudem przekręca klucz w zamku. Od razu wchodzi pod prysznic, żeby spłukać z siebie duszący smród pogorzeliska. 

„Nie mogłam zasnąć. Przed oczami ciągle miałam twarz Kaczyny. Przecież jeszcze rano z nim rozmawiałam”. 

18.30 – Sytuacja krytyczna. 

Czupryna komendanta wojewódzkiego katowickiej straży brygadiera Zbigniewa Meresa jest potargana jak u małego chłopca. Rozczochruje ją wiatr, ale również on sam, siedząc nad mapami i próbując wraz ze współpracownikami od zera opracować plan obrony lasu. Ten dotychczasowy się rozsypał, gdy na dukcie zginęło dwóch strażaków. 

Meres musi też okiełznać chaos. Przez kilka ostatnich godzin do pożaru przyjechało kilkadziesiąt wozów strażackich, a nikt nie prowadził ich rejestru i trzeba to usystematyzować. Komendant przenosi sztab z szosy na stadion sportowy w Kuźni Raciborskiej, gdzie organizuje zaplecze i punkt zbiórki. 

Powoli zapada zmrok. Na murawie panuje spory ruch, ciągle ktoś przyjeżdża lub odjeżdża. Ale ryk silników jest jak kołdra, która nakrywa złowrogą ciszę. Zmęczeni strażacy siedzą przy autach ze spuszczonymi głowami i odpalają kolejne papie- rosy. Niewiele do siebie mówią, prawie nic. Pożar wymierzył im potężny cios. Każdy z nich jest jak bokser, który zszedł do narożnika po nokaucie. 

Noc rozświetlają żarzące się końcówki papierosów i ognista łuna nad lasem. Pożoga barwi chmury dymu na niebie. Są jak nasączone krwią. 

Po strawieniu dwustu hektarów lasu ogień zyskał dodatkową broń. Stworzył własny mikroklimat i teraz już sam wznieca podmuchy. Zawirowania powietrza unoszą palące się fragmenty drzew i ciskają żagwiami na jeszcze większe odległości. To bomby, dzięki którym jęzory ognia zagarniają kolejne tereny. 

Pożar pręży się, miota i sroży jak wypuszczona z klatki głodna bestia i nikt nie wie, jak się do niej zbliżyć.

Reportaż „Ogień wyszedł z lasu” ukazał się nakładem wydawnictwa Dowody na Istnienie.

Dawid Iwaniec
Proszę czekać..
Zamknij