Znaleziono 0 artykułów
07.01.2020

Jestem i Będę: Złapać oddech

07.01.2020
Mira Klajnberg (Fot. Magda Hueckel)

Ignorowałam sygnały alarmowe, które wysyłał mi organizm. Pośpiech, stres, zła dieta – tryb życia, jaki prowadziłam, był bombą zegarową. Po chorobie lepiej śpię, lepiej jem, jestem dla siebie lepsza – opowiada kolejna bohaterka naszego cyklu, powstającego we współpracy z Fundacją Małgosi Braunek „Bądź”, która pokonała raka piersi.

Vogue.pl łączy siły ze Storytel by jako partnerzy wesprzeć Fundację Małgosi Braunek “Bądź” i jej projekt "Jestem-Będę". Poznajemy w nim historie 11 bohaterów którzy po doświadczeniach związanych z kryzysem zdrowotnym odnaleźli drogę zdrowia na każdym poziomie. Posłuchaj rozmów z bohaterami „Jestem i Będę” przez 30 dni bezpłatnie logując się na stronę: www.storytel.pl/jestembede

To był wyjątkowo intensywny czas. W moim zawodzie rzadko bywa inaczej. Non stop w biegu, na wdechu, stres to chleb powszedni. A przecież wcale nie ratujesz świata. Nie szukasz szczepionki na raka. Ale to bez znaczenia. Jeśli dajesz z siebie wszystko, czymkolwiek się zajmujesz, pożre cię to do ostatniej kosteczki.

Od lat zajmuję się produkcją filmów reklamowych. Zawsze przejmowałam się za bardzo. A gdy objęłam stanowisko szefa produkcji w międzynarodowej agencji reklamowej, ciśnienie skoczyło. Chciałam udowodnić wszystkim, w tym sobie, że podołam. Dużo podróżowałam służbowo. Potrafiłam spędzić trzy tygodnie w RPA, wrócić na chwilę do domu, polecieć na zdjęcia do Argentyny, by zaraz znów być w samolocie do RPA. Nieustające wakacje? Raczej nieustający stres: spinanie budżetu, odpowiedzialność, niedosypianie. Zdarzało mi się po kilka dni z rzędu nie jeść z nerwów. Gdzieś pomiędzy kolejnymi projektami i strefami czasowymi dawało o sobie znać chroniczne zmęczenie. Z każdej produkcji wracałam chora. Ale przy takim tempie życia to nic dziwnego. Skutecznie ignorowałam sygnały alarmowe, które wysyłał mi organizm.

Odkładałam badania na bliżej nieokreślone później. Miałam inne zmartwienia. Ciągnął się za mną wyjątkowo trudny projekt, moich szefów zwolniono, więc w nikim nie miałam wsparcia. W międzyczasie zalało mi mieszkanie, woda leciała ciurkiem z sufitu przez trzy dni. Potem mój ojciec, który długo chorował, zmarł na raka. Okradziono mi mieszkanie. Mojej mamie też. Facet na ulicy wyrwał mi telefon i uciekł. W końcu wyczułam w piersi guza.

Już następnego dnia byłam na USG. Od razu miałam przeczucie, że to coś poważnego. Lekarka przeprowadzająca badanie w pewnym momencie zaczęła wyglądać na zdenerwowaną, ale nic nie mówiła. Opis badania był enigmatyczny, ale wskazania już nie: wizyta u onkologa i biopsja cienkoigłowa guza piersi oraz węzłów chłonnych.

Gdy tylko wyniki biopsji były do odbioru, zjawiłam się w centrum medycznym. Później mnie za to przepraszano, ale wtedy pani w rejestracji wręczyła mi wynik ot tak, luzem, chyba nawet nie był w kopercie. Wokół tłum ludzi, gwar rozmów, bieganina.

Spojrzałam na kartkę i świat się zatrzymał. Rak piersi, przerzuty do trzech węzłów chłonnych.

Rollercoaster z rakiem

Dużo się mówi o byciu tu i teraz. Wtedy chyba najbardziej w życiu doświadczyłam chwili obecnej. Poczułam w całej okazałości, że tak, tu i teraz istnieje. Jestem ja i rak. I przerzuty. Wcześniej nie umiałam się zatrzymać, a teraz stałam z tą kartką i nie mogłam się ruszyć. Pierwsza myśl? Umieram. Ale jak to, za kilka dni lecę na zdjęcia do Moskwy, a potem w końcu na wakacje. Przecież mam dwa koty, kto się nimi zajmie? W tamtym momencie diagnoza brzmiała jak wyrok śmierci. No bo przecież na raka się umiera, a na raka z przerzutami to już na pewno. To było sześć lat temu. Sześć lat, przez które nie tylko nie umarłam, ale w pewnym sensie narodziłam się na nowo.

Początek choroby był trudny. Byłam w szoku, jak za szybą, załamana i zrezygnowana. Z polecenia trafiłam do lekarza, który zalecił natychmiastową operację oszczędzającą, a dopiero później leczenie w postaci chemii i radioterapii. Uspokoiłam się i pomyślałam, że może nie jest tak źle, przynajmniej jest jakiś plan. Coś jednak nie dawało mi spokoju. Postanowiłam porozmawiać z innym specjalistą. Teraz wiem, że zawsze nie tylko warto, ale trzeba słuchać intuicji i szukać drugiej opinii. Jesteśmy tylko ludźmi, bywamy zmęczeni i omylni. Lekarze niestety też.

Ci, do których trafiałam, różnie reagowali na moje wyniki. Od paniki po obcesowość i totalny brak empatii. W końcu zapisałam się na konsultację do prof. Tadeusza Pieńkowskiego. Od razu kazał odwołać operację, zlecił biopsję gruboigłową, by sprawdzić, jakiego typu to nowotwór, i dopiero na tej podstawie podjąć leczenie. Po badaniach zarekomendowano najpierw chemię, by guza zmniejszyć, potem mastektomię zamiast operacji oszczędzającej, a następnie radioterapię i hormonoterapię. Profesor Pieńkowski zapoczątkował dobrą część historii mojego leczenia. Nie tylko uratował mi życie, ale też wsparł mentalnie. Pamiętam, jak powiedział: „Proszę się wypłakać, a potem wziąć w garść i zacząć walczyć. W dzisiejszych czasach są szerokie możliwości leczenia nowotworów oraz rekonstrukcji piersi”. Takie rzeczowe słowa były mi bardzo potrzebne. Otrząsnęłam się i przyjęłam osobistą strategię walki z chorobą. Gdy podzieliłam się nią z bratową, która jest lekarzem, na początku ją zatkało. Wyszłam z założenia, że mam raka, ale potraktuję go tak, jakbym miała zapalenie płuc. Żyję w czasach, w których takie rzeczy się leczy. Przez rok będzie ciężko, wypadną mi włosy, obetną mi pierś, będę się czuła beznadziejnie, ale to minie, wyleczą mnie i będzie okej. I z tą strategią wkroczyłam na drogę ku wyzdrowieniu.

Mira Klajnberg (Fot. Magda Hueckel)

Właściwie to nie była droga, tylko istny rollercoaster. Bywały dni, że leżałam na podłodze, wyłam i myślałam, że może jednak lepiej umrzeć. Ale wspierali mnie przyjaciele, co z perspektywy czasu wydaje mi bezcenne. Bo w momentach kryzysu przyjaciele pchają cię do przodu i mówią, że dasz radę. A kiedy już nie masz sił i się poddajesz, oni się nie poddają i niosą cię dalej. Bez nich nie podołałabym. Czasem kazałam im, by mnie zostawili w spokoju. Oni jednak trwali przy mnie, pozwalali się wypłakać, brali wolne, żeby jechać ze mną na wlewy. Jestem im bardzo wdzięczna. A do tych, którzy zniknęli, nie mam żalu. Może tak miało być, żeby zrobiło się więcej przestrzeni dla innych. Miałam też duże wsparcie ze strony pracodawcy. Mogłam wziąć tyle wolnego, ile potrzebowałam, i wrócić, gdy będę w dobrej formie. Nie musiałam martwić się o finanse, bo dopłacali mi 20 proc. do świadczenia z ZUS-u. Niwelowało to stres związany z pieniędzmi, które w czasie choroby bywają zmartwieniem mocno obciążającym głowę. Takim kolejnym wybojem na wystarczająco krętej ścieżce ku zdrowiu.

Ciało wojowniczki

Człowiek jest w stanie znieść więcej, niż się spodziewa. Dopiero gdy spotyka nas prawdziwa tragedia, widzimy, jakie pokłady siły w nas tkwią. Mamy wrodzoną zdolność adaptacji do trudnych warunków, a przede wszystkim wielką wolę życia. Po drugiej chemii zaczęły mi wypadać włosy i znów namacalnie dotarło do mnie, że jestem poważnie chora. Nie czekałam, aż same wypadną. Tego dnia ogoliłam się na łyso, wypłakałam morze łez, a gdy łzy się skończyły, spojrzałam na siebie i zobaczyłam kogoś, kto ma ładny kształt czaszki i całkiem dobrze wygląda bez włosów. Ta łysa głowa, trochę jak u wojownika, stała się dla mnie metaforą procesu zdrowienia: przypominała mi, że toczę walkę i choć czeka mnie kilka trudnych bitew, zamierzam ją wygrać.

Najgorsze starcie zbliżało się z końcem chemii. Byłam potwornie zmęczona i przerażona czekającą mnie operacją. Nie umiałam sobie wyobrazić, że będą mi odcinać kawałek ciała, część mnie. Mastektomia okazała się bardziej traumatycznym przeżyciem, niż się spodziewałam. Nie była po prostu amputacją części ciała, tylko amputacją kawałka mojej kobiecości. Nigdy wcześniej tak o tym nie myślałam, piersi po prostu były, tak jak ramiona czy palce u stóp. Poczułam, że rak odebrał mi coś fundamentalnego. Przez pierwsze dni po operacji przy zmianie opatrunków w ogóle nie mogłam spojrzeć na ranę. W dniu wypisu zapytałam chirurga o możliwość rekonstrukcji, a on kazał o tym nie myśleć i przeznaczyć siły na regenerację. Podskórnie wzbudziło to mój sprzeciw. Wtedy trafiłam na dr. Łukasza Ulatowskiego, który powiedział, że co prawda trzeba poczekać, bo organizm musi się zregenerować po radioterapii, ale zakwalifikował mnie na operację. W tamtym czasie dr Ulatowski jako jeden z niewielu w Polsce przeprowadzał rekonstrukcje skomplikowaną metodą DIEP, na którą się zdecydowałam. Nie chciałam implantu i nie było to u mnie wskazane ze względu na przebytą radioterapię. Metoda DIEP bazuje na wykorzystaniu tkanek własnych z podbrzusza, które są wycinane wraz z zasilającymi je naczyniami krwionośnymi i przenoszone w miejsce gruczołu piersiowego. Następnie formuje się z nich pierś, a po roku rekonstruuje brodawkę. Dzieło dopełnia obwódka – medyczny tatuaż. Nowa pierś wygląda bardzo naturalnie i jest niemal nieodróżnialna w dotyku od tej drugiej. Komuś może się to wydać płytkie, ale dopiero po rekonstrukcji dotarło do mnie, jakim smutkiem napełniało mnie codzienne patrzenie na puste miejsce na klatce piersiowej i wciskanie protezy w specjalną bieliznę. Wiem, że na niektórych kobietach nie robi to takiego wrażenia, inne nie decydują się na operację ze strachu, nie mi to oceniać. Dla mnie rekonstrukcja była integralną częścią powrotu do żywych. Gdy zobaczyłam efekt pracy zespołu dr. Ulatowskiego, pierwszy raz od dawna odetchnęłam pełną piersią. Poczułam się zdrowa. I postanowiłam tego nie zmarnować.

Życiowa forma

Gdy wsłuchuję się w swój spokojny oddech, zastanawiam się, czy trzeba pokonać podobną drogę, żeby go docenić? Oddech to życie. Przed chorobą nie umiałam oddychać, pędziłam przed siebie na ciągłym wdechu. Teraz to oddech pozwala mi wrócić do równowagi, uspokoić umysł, co jest najwspanialszym sposobem na mierzenie się z trudnościami.

Po rekonstrukcji zaczęłam szukać głębszych przyczyn swojej choroby, by nie wpaść po raz kolejny w sidła zabójczego stresu. Tak trafiłam do Fundacji Małgosi Braunek „Bądź”. Poznałam ciekawe, nieznane mi wcześniej możliwości komplementarnego wspierania organizmu, które nadal bywają niedoceniane. Dzięki temu odkryciu otworzyłam oczy i zaczęłam bardziej świadomy etap w życiu. Jestem osobą bardzo racjonalną i lubię, gdy niekonwencjonalne metody leczenia mają swoje naukowe potwierdzenie. A badań i dowodów jest coraz więcej. Paradoksalnie, pewne rzeczy, które przed chorobą wzbudzały moją niechęć i uśmiech, zadziałały na moją korzyść. Stałam się na przykład wielką fanką medytacji, staram się codziennie przed snem znaleźć chwilę na wyciszenie. Przez długi czas w trakcie leczenia i po chorobie miałam problemy ze spaniem, długo nie mogłam sobie z tym poradzić. Medytacja okazała się pomocna, zwłaszcza w połączeniu z olejem CBD, ale chyba największe efekty na tym polu zawdzięczam diecie. Tym zagadnieniem zainteresowałam się już na początku choroby. Czułam intuicyjnie, że to, co jem, może mi pomagać albo być pożywką dla raka. Na przykład cukier, który niemal całkowicie wyeliminowałam. Teraz jem dużo warzyw, ryb, orzechów, ograniczam węglowodany – i to mi służy. Nie tylko mam stały poziom energii w ciągu dnia, ale też nie odczuwam wahań nastroju. Dzięki temu łatwiej mi trzymać stały rytm dobowy i wreszcie dobrze śpię. Na pewno trudniej mnie dziś wyprowadzić z równowagi, bo nauczyłam się, że trzeba rozładowywać emocje. Dla mnie niezastąpiony w tym jest sport. Lubię się zmęczyć, świetnie na głowę robi mi pływanie, jazda na rowerze po 40–50 km, długie spacery. Z każdym oddechem czuję, jak złe emocje ze mnie ulatują, a ciało i duch się wzmacniają. To wszystko jest jak naczynia połączone, bo nasze ciało, duch i psychika są jednością. Jestem spokojniejsza, bo lepiej śpię, lepiej jem, bo nie pozwalam stresowi zawładnąć swoim życiem.

Staram się myśleć, że nie istnieje coś takiego jak złe doświadczenia. Że to są tylko okazje, by się rozwijać i próbować dzięki nim być kimś lepszym. I zdrowszym. Nie utknąć w tym złym momencie. Nadal oddycham. Spokojnie i świadomie. Za każdy wdech i wydech jestem wdzięczna wspaniałym lekarzom, przyjaciołom, osobom z Fundacji. Dziękuję, że dałam radę, że wciąż się rozwijam, że po prostu jestem. A jestem w lepszej formie, niż kiedykolwiek byłam.

Tekst jest częścią projektu Fundacji Małgosi Braunek "Bądź”. Cykl „Jestem i Będę” przybliża autentycznych bohaterów, ich historie poradzenia sobie z kryzysem zdrowotnym i doświadczenia z holistycznym podejściem do leczenia.

Vogue.pl jest partnerem projektu. Od listopada aż do kwietnia czytelnicy będą mogli przeczytać historię 12 bohaterów, które dopełnią fotografie zrealizowane specjalnie do projektu przez wyjątkowych fotografów. Całości towarzyszą podcasty na platformie Storytel, która jest drugim ważnym partnerem projektu. Rozmów z bohaterami prowadzonych przez Orinę Krajewską wysłuchacie w Storytel.

Więcej informacji o projekcie „Jestem i Będę” tutaj: http://fundacjabadz.pl/jestem-i-bede-projekt-fundacji-malgosi-braunek-badz-w-vogue-pl-i-na-storyrel-pl/

Wsparcie redakcyjne: Natalia Karawajczyk, Fundacja “Bądź”

Mira Knajnberg
Proszę czekać..
Zamknij