Znaleziono 0 artykułów
21.04.2021

Książka Andy Rottenberg „Proszę bardzo” już w księgarniach

21.04.2021
Fot. materiały prasowe

Autobiograficzna opowieść Andy Rottenberg o poszukiwaniu korzeni i rodzinnym dramacie powraca do księgarń. Wybitna krytyczka i kuratorka sztuki, również szefowa działu kultury „Vogue Polska” pisze o sobie z bezwzględną szczerością. Pierwszy raz książka „Proszę bardzo” ukazała się w 2009 roku, była wtedy nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Publikujemy fragment i zachęcamy: sięgnijcie po tę lekturę.

Moje najwcześniejsze wspomnienia dotyczą długiej podróży pociągiem, a właściwie zobaczonej przez okno łąki, gęsi i pasących je dzieci, które energicznie do mnie machały. Tak mi się wydawało. Że machają do mnie osobiście. I ja też do nich machałam. Ale nie jestem pewna, czy to była właśnie ta podróż, bo nic więcej nie pamiętam. Próbuję sobie wyobrazić, jak jechaliśmy ze Świnoujścia do Nowego Sącza, wioząc przez całą Polskę syberyjski dobytek, wzbogacony o poniemiecką maszynę do szycia ze złotym napisem Singer na zielonym tle, z berlińskim serwisem i herbowymi sztućcami z szabru. Ze złocistą walizką z karelskiej brzozy i drugą, maleńką, zdobytą w Świnoujściu i przeznaczoną dla mnie. Musiał być koniec jesieni, było zimno, więc zostałam wystrojona w syberyjskie dziecięce walonki, angorową czapeczkę i mufkę. Wyglądałam jak żywcem przeniesiona z Rosji, ale nie przeszkadzało to ani mnie, ani – chwilowo – mojej mamie. Ojciec taktownie milczał, mając w pamięci przegrany w trzy karty rodzinny dom.

Najpierw wylądowaliśmy chyba u Kazka, w maleńkim mieszkanku mieszczącym się w dwupiętrowej kamienicy pod numerem 12, przy biegnącym w dół, do rzeki, odcinku ulicy Krakowskiej. Kamienicę pamiętam. Trzeba było najpierw wejść do wielkiej sieni i wspiąć się na drugie piętro po kamiennych schodach, potem wyjść na obiegającą studnię podwórka galeryjkę, skąd dopiero prowadziły drzwi do mieszkania. Uroczystość powitania została uwieczniona na rodzinnej fotografii. Mama ma na sobie ciemne palto zwieńczone kołnierzem z lisa, jej głowę zdobi modny wówczas, kunsztownie udrapowany szalik. Ojciec pozuje w długiej, nieśmiertelnej – jak się potem okazało – jesionce w jodełkę. Flankują niewysoką postać Kazka, niemal zupełnie zasłoniętą przez moje angory, walonki i mufki, ustawione wraz z zawartością na tonetowskim krześle. Tło zdjęcia tworzą zbite z desek zewnętrzne drzwi do mieszkania i balustrada galeryjki, ale kto by się wtedy przejmował tłem? Nie jest dla mnie jasne, czy Hanka już wówczas mieszkała u Kazka, czy go tylko odwiedzała. Pochodziła z tej wioski, o której Hela mówiła mi przez telefon, że „nikt w niej nigdy nie widział Żyda”, i była siostrą Stasia, „który dostał drzewko w Yad Vashem”. Dla mnie jednak była po prostu Hanką od Kazka i może dlatego nie zainteresowało mnie jej nazwisko.

Podczas gdy Hanka pokazywała mamie Dunajec i miasto, ojciec razem z gromadką pozostałą po dziesięciu tysiącach sądeckich Żydów poszukiwał miejsc straceń i składał się na symboliczne pomniki stawiane na jakichś odległych łąkach albo na starym, splantowanym cmentarzu. Każde z tych wydarzeń było fotografowane i na każdym zdjęciu widać maleńkie figurki zgromadzone wokół świeżo wymurowanych nagrobków z gwiazdą Dawida. Poszukiwania dotyczyły także żywych. Służył do tego Czerwony Krzyż i Rejestr Ocalonych, który akurat w Nowym Sączu działał bardzo sprawnie i dzięki któremu udało mi się po latach uchwycić pierwszą nić rodzinnych powiązań z Lamplami i Brandlami-Buchbinderami. Nie znaczy to, że wszyscy się rejestrowali albo że wszyscy zeznawali prawdę. Z analizy kart rejestracyjnych wynika, że ci, co ocaleli w radzieckich łagrach, chętniej odsłaniali fakty niż ci, którzy doświadczyli okupacji, getta i kryjówek. Ze świadectwa mego ojca mogłam się dowiedzieć wszystkiego, co już i tak wiedziałam, prócz wysokości wyroku. Zeznania Kazka, dość szczegółowe, jeśli chodzi o przejścia w getcie – że był „ranny w krzyże”, że był dwukrotnie zakładnikiem i że pracował przy robotach ziemnych (choć nie jest jasne, co to oznaczało) – były bardzo enigmatyczne w kwestii ocalenia. Powtarzające się także w wielu innych zeznaniach tajemnicze bunkry leśne miały ochronić rzeczywistych dobroczyńców przed ewentualnym prześladowaniem jeszcze w roku 1946. Te „historyczne” świadectwa kazały mi przez chwilę zwątpić w heroiczną postawę Hanki i jej rodziny, choć od wczesnego dzieciństwa wiedziałam, że właśnie u nich Kazek spędził ostatni okres okupacji. Wyobrażałam to sobie w ten sposób, że mieszkał na wsi, sypiał na sianie, a wieczorami przygrywał na harmonii. Za tę muzykę kochała go cała wieś i solidarnie kryła przed Niemcami. Taki mniej więcej, sielankowy obraz warunków przetrwania Żydów wśród polskiego społeczeństwa wyniosłam z dzieciństwa i pielęgnowałam w sercu aż do roku 1968, konkretnie do marca.

Niemałą rolę przy odnajdywaniu krewnych odegrały adresy punktów informacyjnych i wreszcie poczta pantoflowa. Ktoś kogoś widział tu i tu, już po wojnie, ktoś do kogoś napisał bez nadziei na odpowiedź, a ona nadeszła, bo ktoś inny doręczył list pod nowy adres. W ten sposób znalazł się wuj Natan zwany Antonim, ojciec Olka, spowinowacony z moją babką Rozalią przez swą pierwszą żonę, Nechę Lampel, która nie przeżyła. Nie przeżyły też młodsze dzieci Antoniego. Pojechali do Bełżca całą czwórką: Neta, urodzona w roku 1893, jej córka Ryfka zwana Reginą, urodzona w roku 1924, jej druga córka Cila zwana Celiną, urodzona w roku 1926, i jej najmłodszy syn Jakub, urodzony w roku 1928. Wszyscy z Biczyc Niemieckich, podobnie jak ich najstarszy brat Aleksander, czyli Olek. On jeden przeżył. Wojna zastała go z ojcem w drodze ze Lwowa, gdzie sprzedawali czy kupowali krowy, bo mieli w Biczycach gospodarstwo, przez co wuj kojarzył mi się z Tewie Mleczarzem od czasu, kiedy po raz pierwszy obejrzałam Skrzypka na dachu. Dotarli w pobliże Nowego Sącza, lecz tam już byli Niemcy, więc zawrócili i próbowali się przedrzeć z powrotem w okolice Lwowa, do rodzinnej wsi Antoniego, ale (podobnie jak później mój ojciec) zostali złapani. Antoni trafił do Kazachstanu na osiedlenie. Olek wykręcił się od wywózki i nawet próbował studiować medycynę. W końcu został wcielony do I (a może II) Armii jako felczer i przeszedł z nią do Berlina. Po wojnie dostał polecenie zorganizowania lecznictwa w świeżo „odzyskanej” Kudowie Zdroju. Kiedy się urządził, pojechał do Kazachstanu i przywiózł ojca z kołchozu do Polski. Odpowiedni rozkaz w tej sprawie wymusił podobno na marszałku Rokossowskim. W Kudowie Antoni spotkał Gienię, krajankę ze Lwowa, która została jego drugą żoną. Zjechali do nas którejś zimowej nocy, zapewne na święta, Antoni z Gienią i jej córką z pierwszego małżeństwa – Marysią, będącą dokładnie w moim wieku. Pamiętam zachwyt, w jaki wprawił mnie widok jej króliczego futerka z guzami w kształcie pomponów. Najbliższego lata pojechaliśmy do nich z rewizytą i odtąd Kudowa stała się miejscem moich letnich wakacji.

Odnalazła się też rosyjska koleżanka mamy, Anna, ze swym mężem Adrianem i synem Romkiem. Mieszkali w Warszawie, dokąd nie jeździły repatriacyjne pociągi, ale też Adrian nie był osadnikiem. Należał do ważnego grona osób funkcyjnych i realizował przypisane tej funkcji zadania: nadal opiekował się ukraińską mniejszością, choć nie jest nam znany jego udział w akcji „Wisła”. Im również złożyliśmy wizytę. Zapamiętałam obszerne mieszkanie z orzechowym gabinetem, w którym Romcio popisywał się przede mną, recytując po rosyjsku Borodino: Skaży ka, diadia, wied’ nie darom, Moskwa spalonnaja pożarom, Francuzu otdana, a potem pobyt w jakiejś willi z ogrodem i smak po raz pierwszy próbowanych melonów. W tej willi tata dostał propozycję pozostania w stolicy, otrzymania dużego mieszkania – padła nazwa ulicy Filtrowej – oraz porządnej posady. Mimo marzeń mamy o zamieszkaniu w Warszawie ojciec zdecydowanie odmówił i wróciliśmy do Nowego Sącza. Po latach zapytałam go o pracę, której nie chciał przyjąć. Miał zostać dyrektorem departamentu więziennictwa w Ministerstwie Sprawiedliwości, ale wyjaśnił, że jako krawiec nie ma do tego kwalifikacji. Wyobraziłam sobie, jak wyglądałaby wtedy moja wczesna młodość w nomenklaturowym wariancie – ekskluzywna szkoła przy ulicy Parkowej, w otoczeniu wygadanej młodzieży z wyższych sfer, mającej łatwy dostęp do wszystkich dóbr, w tym także do dóbr intelektualnych i kulturalnych. Wyobraziłam też sobie, jak wypieram podskórną, bo niewyniesioną z domu i szkoły wiedzę o „drugiej stronie”, o mordowanych, więzionych i spychanych na społeczny margines „wrogach ustroju”, i jak ogarnia mnie piekący wstyd za ojca. Wyobraziłam sobie wreszcie, że uczestniczę w marcowym buncie nie jako dziewczyna z akademika na Kickiego, ale z pozycji moich warszawskich rówieśników, którzy wystąpili przecież między innymi przeciw swoim rodzicom i ich kolegom. To wszystko sobie wyobraziłam i poczułam głęboką wdzięczność do swego ojca za to, że odmówił.

Nie wiem, jak to się stało i kiedy, że zamieszkaliśmy na Wałowej. Zapewne zbiegło się to w czasie z zatrudnieniem taty w spółdzielni krawieckiej, gdzie znów został krojczym. Z Wałowej wchodziło się do obszernej sieni wyłożonej terakotowymi waflami w kolorze ugru. Terakotę przecinały wąskie szyny prowadzące na owalne podwórko studnię. To podwórko, z jedynym rachitycznym drzewem, zasadzonym pod wysokim murem sąsiedniej posesji, i z betonową nawierzchnią, poprzecinaną potłuczonymi luksferami, stało się miejscem moich pierwszych lekcji społecznego życia. Do naszego mieszkania wchodziło się przez ganek i miniaturową sionkę. Był w niej, przytwierdzony do ściany, tonetowski wieszak na ubrania i kapelusze, z niewielką szufladką pod prostokątnym lustrem, zawsze pełną wypalonych zapałek. Mógł je tam wkładać pan Rudnicki, do którego wchodziło się na prawo. Pan Rudnicki nosił pumpy i samodziałową marynarkę oraz krótko przystrzyżony wąsik. Gotował na prymusie, co udało mi się zauważyć podczas przypadkowej wizyty w jego jednopokojowym mieszkaniu. Mama nie pozwalała mi go odwiedzać w przekonaniu, że pan Rudnicki ma gruźlicę. Istotnie, często dochodziły nas zza ściany odgłosy kasłania i głuchy charkot poprzedzający soczyste spluwanie. Na lewo wchodziło się do nas. Najpierw do jadalni, będącej jednocześnie kuchnią, a stamtąd do pokoju sypialnego. Drzwi sypialni otwierały się na podwójne, małżeńskie łoże stojące pod ścianą z huculskim kilimem. Zapamiętałam mamę leżącą w nim z mokrym okładem na powiekach. Leżała tak przez kilka dni po wycieczce do Oświęcimia. Nie mogła przestać płakać. A potem opowiadała znajomym o stertach okularów, butów i włosów. Chyba nie zauważyła, że słyszę te opowieści. Dostałam urazu na słowo „Oświęcim” i nigdy tam nie pojechałam.

Moje dziecinne łóżeczko stało pod ścianą, na prawo od drzwi sypialni. Leżąc w ciemnościach, patrzyłam przed zaśnięciem na przeświecający przez firanki rysunek okiennych ram, tworzących w świetle podwórzowej latarni wyrazisty kształt krzyża. Tylko w święta krzyż chował się za choinką, ubieraną przez rodziców już po moim zaśnięciu. Jej widok po przebudzeniu nieodmienne kojarzył mi się z cudem. Tym większym, że w któreś święta znalazłam pod nią prawdziwą lalkę. Nie była dzidziusiem, tylko dziewczynką. Miała długie, zgrabne nóżki i niebieskie oczy. Zdradziłam dla niej starą, szmacianą lalkę, zrobioną przez mamę jeszcze w Świnoujściu, ale kiedy została oddana cygańskiemu chłopcu z taboru koczującego nad Dunajcem, poczułam żal. Demokratycznie usposobiona mama, która natychmiast zaprzyjaźniła się z taborem, zaprosiła chłopca do domu, nakarmiła i wręczyła mu węzełek ubrań razem z moją lalką, dla siostry. Z przerażeniem obserwowałam, jak już w przedsionku oderwał tułów i wepchnął go do szufladki z wypalonymi zapałkami, a potem, zbiegłszy z ganku, przemierzał podwórko, podrzucając kopniakami jajowatą głowę mojej lalki.

Widok krzyża nie był jedyną niedogodnością podczas zasypiania. Inną, nie mniej męczącą, była konieczność trzymania rączek na kołdrze. Starałam się posłusznie zasypiać w pozycji na baczność, ale prócz dobrej woli wymagało to sporego wysiłku, nie zawsze uwieńczonego natychmiastowym powodzeniem. W jeden z takich nieudanych wieczorów mama pochyliła się nade mną i cicho spytała:

– Śpisz?

– Tak! – odpowiedziałam, mocno zaciskając powieki. Nie wiedziałam, czemu nie uwierzyła. Koszmar rączek na kołdrze trwał aż do pierwszej wizyty w kinie. Film miał skomplikowaną fabułę dotyczącą transportowania gromady dzieci statkiem. W połowie akcji do kajut wdarły się szczury, dzieci wspinały się na wyższe koje, podkurczając nogi, aby szczury nie mogły ich dosięgnąć. Wszystko skończyło się dobrze, ale od tamtej pory chowałam pod kołdrą nie tylko rączki, ale i głowę. Mama zaczęła siadać przy mnie w ciemnościach, zasłaniając sobą widok okiennego krzyża. Czasami śpiewała cichym altem Tiomnaja nocz, którą uważałam za kołysankę. Dopiero po latach dowiedziałam się, że to piosenka o tęsknocie, i zrozumiałam, dlaczego pod koniec drugiej zwrotki głos mamy załamywał się w tłumionym szlochu.

Na środku jadalni królował duży stół z nogami o zaokrąglonych kantach, co okazało się w pewnym momencie faktem kluczowym dla mojego życia. W kącie pod oknem stała przywieziona ze Świnoujścia maszyna do szycia marki Singer, a pod przeciwległą ścianą okazały kredens, wypełniony w górnej – oszklonej – części berlińskim serwisem z kobaltową dekoracją. Na prawo od kredensu znajdowały się drzwi do obszernej łazienki, a z niej wchodziło się do tualetu, jak mówiła mama. Pierwsza wprowadzona przez mamę innowacja dotyczyła właśnie łazienki, którą podzielono tak, że znalazło się tam miejsce na ustawienie kuchenki. Dzięki temu jadalnia stała się również salonem. Znajomi taty natychmiast to skomentowali: – Ta Sowietka gotuje w łazience tuż obok kibla! Przy pierwszej nadarzającej się okazji mama zaprowadziła plotkarza do kuchnio-łazienki i rozkazała: – Powąchaj! Śmierdzi? Nie? To pilnuj higieny w swojej kuchni, bo nie wiem, czy jest taka czysta jak moja! – Wykrzykiwała to wszystko po rosyjsku, nie dbając, czy pełna treść dotrze do adresata. Wystarczyła mowa jej pulchnego już wówczas ciała i wyraz oczu.

Na początku życie towarzyskie ograniczało się do spotkań z Kazkiem i Hanką. Kazek próbował wrócić do zawodu jubilera, czego widomym znakiem było sześć srebrnych łyżek z moim monogramem trzymanych razem z herbowymi srebrami z szabru. Hankę pokochałam natychmiast i uznałam za najpiękniejszą kobietę świata, a mama błyskawicznie się z nią zaprzyjaźniła, choć nie wiem, jak się porozumiewały, bo mama nadal nie znała polskiego. Z czasem tata zaczął ją wprowadzać w towarzystwo zjeżdżających do Sącza nielicznych ocalonych. W mojej pamięci ulokowały się dwie rodziny. Byli to mieszkający w naszej kamienicy na drugim piętrze państwo Kneblowie z synkiem Michałem i państwo Lustigowie, zwani Nusynami, z Jagiellońskiej 12. Podczas mojego pierwszego pobytu u Michałka pani Kneblowa odsłoniła w fałszywym uśmiechu rząd złotych zębów i zapytała, czy mam robaki. Powtórzyłam to pytanie mamie i już nigdy więcej nie wolno mi było chodzić na drugie piętro. Państwo Lustigowie byli bardziej malowniczy. Przyjechali z Odessy, co mogło wpłynąć na powojenną aparycję ojca rodziny: wyglądał jak Benia Krzyk z opowiadań Izaaka Babla. Mówiło się o nim po prostu Nusyn. Jego druga żona o imieniu Pola (pierwsza nie przeżyła), zwana Nusynką, niewysoka i pękata, nosiła bardzo dużo złotych pierścionków i brylantowe kolczyki. Lubiła podkreślać zamożność. Jej córkę z pierwszego związku, Żannę, prawdziwą piękność, bardzo młodo wydano za osobnika wystylizowanego na Ala Capone, co w moich dziecinnych oczach uchodziło za krzyczącą niesprawiedliwość – nie znałam jeszcze słowa mezalians – ale Żanna, o dziwo, nie wyglądała na zmartwioną. Powodem bliskości naszych rodzin był wspólny – dla mamy i Nusynki – język ojczysty; obie mogły się wreszcie nagadać po rosyjsku. Do grona Rosjanek dołączyła wkrótce kijowianka Nina Zając, poślubiona miejscowemu panu Zającowi, spotkanemu na niemieckiej ziemi, w obozie dla dipisów. Nina była nauczycielką rosyjskiego. O czym sobie opowiadały? O wojnie i wczesnej młodości, która wydaje się piękna nawet w komunizmie.

Anda Rottenberg „Proszę bardzo”, wydawnictwo Marginesy

Anda Rottenberg
Proszę czekać..
Zamknij