Znaleziono 0 artykułów
26.06.2019

Lauren Groff: Na stosie trzeba krzyczeć

26.06.2019
Lauren Groff (Fot. Getty Images)

Ponieważ jej poprzednią powieścią zachwycali się i krytycy, i Barack Obama, Lauren Groff nie miała wyjścia – najnowszym tomem opowiadań „Floryda”musiała potwierdzić, że jest wielka. Teraz już spokojnie może promować konkurencję i zmuszać męża do podpisania kontraktu na resztę życia.   

Twoje opowiadania robią z Florydą to samo, co graniczny mur Trumpa z resztą USA – zabijają mit, czytelnikowi radzą: „Trzymaj się z daleka”. 

Nie tylko obcokrajowcy, wielu mieszkańców Florydy przywiązało się do opinii, że to raj dla bogatych emerytów. Bo taka jest prawda, jedna z wielu. Amerykanie wierzą jeszcze, że na północy Florydy pogoda bywa do zniesienia, podczas gdy południe stanu to piekło, Kuba. Do tego mamy internet, gdzie furorę robią doniesienia w rodzaju: „Uzbrojony we flaminga napadł na bank” lub „Zginął podczas próby ujeżdżania aligatora”,takie hity tylko w jednym regionie USA.Sens tych historii jest oczywiście jeden: nie można być mądrym i mieszkać na Florydzie. I co ja mam o sobie myśleć, tkwię tam przecież już ponad 12 lat. Boję się miejsc, które upajają się swoim mitem. Zadanie pisarza polega na tym, by zdrapać wierzchnią warstwę połyskującego lakieru, sprawdzić, co jest pod powierzchnią, jak wygląda większy kawałek prawdy.

Sąsiedzi lubią cię trochę mniej, odkąd ukazała się „Floryda”?

Mieszkańcy Miami pytają, gdzie jest ta dzika przyroda, którą opisuję tak, że aż strach czytać, oraz jak mi się udało napisać prawie 300 stron bez jednego Latynosa. Tłumaczę, że u mnie, na północy stanu, tak to właśnie wygląda. Floryda jest niesamowicie pogmatwana, na krajowej liście miejsc najsłabiej zróżnicowanych pod względem etnicznym moje miasto zajmuje pozycję numer cztery. Biorąc pod uwagę niesłabnącą tendencję do segregacji rasowej w USA to niezły wyczyn, wielki wstyd. Piszę z uprzywilejowanej pozycji człowieka trochę już stąd, ale wciąż jeszcze spoza, mam prawo widzieć Florydę inaczej, ludziom takim jak ja lokalsi wybaczają więcej. Tylko kim są ci lokalsi, skoro 63 procent mieszkańców stanu przyjechało chwilę przede mną lub nawet dopiero po mnie, rodzina mojego męża, od czterech pokoleń związana z półwyspem, to naprawdę zjawisko nie z tej ziemi.   

Statystycznie na jednego mieszkańca twojej Florydy przypada garść pająków i kłębowisko węży, tym bardziej podziwiam, że codziennie uprawiasz jogging. Rano czy raczej wieczorem? 

Wyłącznie o świcie, później powietrze nagrzewa się tak, że oddychając za szybko, można umrzeć. Wyjątkiem jest styczeń lub luty, wtedy nie ma na co narzekać. Wieczory są trudne także dlatego, że sporo stworzeń, niebezpiecznych lub tylko robiących takie wrażenie, wychodzi zapolować. Nie znaczy to, że pałętają się po mieście, gdyby tak było, na pewno nie pozwoliłabym bohaterce opowiadania „Duchy i puste”na samotne spacery po zmierzchu. 

W wywiadzie dla „Paris Review”w tym samym zdaniu wspominasz zapach kwitnącego pod twoimi oknami jaśminu i wielgachnego grzechotnika przy krawężniku. Kiedy takie dary natury przestają człowieka przerażać? 

Mnie chyba wciąż nie przestały, chociaż zrobiłam spore postępy, potrafię np. docenić urodę pająków. Niedawno natknęłam się też na niezwykły okaz węża, kilka metrów mięśni, a wszystko to pokryte złotem, jakie występuje wyłącznie w naturze. Do domu raczej bym go nie zabrała, ale popatrzeć i przyznać, że mi się podoba, mogę. Kluczem do przełamania strachu w moim przypadku jest estetyka – gdy coś wydaje mi się ładne, powoli przechodzę od fazy strachu do akceptacji.

Lauren Groff ( Fot. Megan Brown)

Rok temu powiedziałaś: „Nadal nie wybrałabym Florydy jako miejsca dla siebie, ale cieszę się, że Floryda wybrała mnie”. 

Wiem, że tak powiedziałam, ale w to nie wierzę. Przeznaczenie pchnęło mnie w to miejsce i nie żałuję. Dziwna atmosfera, niepokój i niekończące się problemy to właśnie moje klimaty, a pod tym względem Floryda ma naprawdę mnóstwo do zaoferowania. Wszystko, czego się boję, w jakiś pokręcony sposób zbliża mnie do zrozumienia, czym jest piękno, o co chodzi w miłości. Nie wyobrażam sobie życia bez silnych emocji, swoją wyobraźnię karmię strachem.

O gadach myślimy mniej więcej to samo, ale mewy – czym ci podpadły? 

Zacznijmy od tego, że matka z opowiadania „Yport”to nie ja, chociaż coś tam może nas łączyć… 

Francuzi nazywają taki chwyt autofikcją. 

Zgadza się, dopóki bohaterowie nie noszą tego samego imienia i nazwiska co autor, nie mają tej samej twarzy i charakteru, tekst jest wytworem wyobraźni. Tak się jednak składa, że byłam latem w mieście, które opisuję, wynajęłam dom podobny do tego z opowiadania i pewnego poranka patrzyłam z okien sypialni, jak mewy pożerają żywcem jedną z nich. Wybrały najmniejszą, najsłabszą i bierną, w ogóle się nie broniła. To nie był idealny początek dnia, ale też nie najlepszy moment do życia w ogóle, ze względu na politykę. Różnica między wtedy a teraz polega na tym, że dziś jest jeszcze gorzej. Widok mewy, która daje się innym zadziobać na śmierć bez żadnego sprzeciwu, doskonale ilustrował to, co się dzieje w mojej głowie. Przynajmniej nadal mamy prawo protestować, pomyślałam, paleni na stosie powinniśmy wrzeszczeć. Brak reakcji to największy błąd, jaki popełniamy. 

Co najmniej połowa twoich opowiadań, jeżeli nie wszystkie, to analiza różnych stadiów samotności. Lubisz, gdy nikt ci nie przeszkadza?

Całe moje życie bazuje na prawie do bycia sam na sam ze sobą. Jestem też żoną i matką dwóch synów w wieku szkolnym, bo jedno drugiego nie wyklucza. Nie chcę nazywać mojego męża świętym, nie wierzę w takie numery, w naszym związku mamy wyraźnie wyznaczone granice oraz bardzo czytelne zasady, to zupełnie wystarczy. Zanim zaszłam pierwszy raz w ciążę, miałam okazję obserwować, jak dzieci wysyłają świat swoich rodziców w kosmos, małżeństwa znajomych rozpadły się, bo jedno z nich lub oboje nie mieli czasu na nic. Żeby uniknąć podobnych dramatów i wzajemnych pretensji, zmusiłam męża do podpisania kontraktu – rzeczy naprawdę ważne zawsze lepiej mieć na piśmie. Kontrakt mówi wyraźnie, że to mąż budzi synów, robi im śniadanie i odwozi do szkoły, dzięki czemu od 5 rano do 3 po południu nie muszę nic, mogę się zająć wyłącznie sobą, spokojnie pracować. Mam 40 lat, zdarzało mi się przepraszać, że wybrałam taki, a nie inny styl życia, teraz nie muszę nikogo za nic przepraszać. 

Ostatnie trzy tygodnie spędziłaś w podróży, z dala od rodziny. Co w takich przypadkach przewiduje kontrakt?

W wakacje mąż ma wolne, dwa miesiące wyłącznie dla siebie, synowie są wtedy cały czas ze mną. Podróżujemy, kilka tygodni spędzamy w New Hampshire, na farmie moich rodziców. Jedną z sypiących się stodół przebudowałam tak, że jest to teraz solidny dom wakacyjny. Zero internetu, słaby zasięg sieci komórkowych, rytm życia dyktują natura i proste przyjemności: wspólne smażenie naleśników, spacery…  

Na Twitterze, podczas spotkań z czytelnikami i w wywiadach ostro promujesz Nancy Hale, Lucię Berlin, Lydię Davis, autorki znane główne lub wyłącznie z opowiadań. Po co, przecież to twoja konkurencja? 

Obawiam się, że zarówno dla wydawców, jak i dla czytelników autor opowiadań to zawsze pisarz gorszego sortu. Zgadnij, ile razy usłyszałam: „Twoja nowa książka to zbiór opowiadań? Szkoda, czytam wyłącznie powieści”. Mówią to naprawdę inteligentni ludzie, oczytani, fani książek. W tym i poprzednim stuleciu najlepsze opowiadania napisały kobiety, tym bardziej ten gatunek jest spalony. Gdyby autorki były mężczyznami, szarpnęłyby się na powieść, no ale cóż, natury nie oszukasz, małe formy to maksimum kobiecych możliwości. W Stanach zaliczki za powieść sięgają kilkuset tysięcy dolarów, natomiast maksymalna stawka za zbiór opowiadań to 2 tysiące. Całe szczęście, że mamy Alice Munro – pisze tylko opowiadania, a jednak dostała literackiego Nobla. Ale co z pozostałymi, wybitnymi kobietami: Joy Williams, Amy Hempel… Skoro opowiadania sprzedają się słabo i nikt nie chce ich wydawać, pomyślałam: „Oto moja misja, spróbuję powalczyć z komercjalizacją literatury”. Zaczynam od zbioru opowiadań Nancy Hale, sama dokonałam wyboru i we wstępie tłumaczę, dlaczego autorka jest wielką pisarką. 

Brytyjski „Guardian” opublikował w maju listę 10 najlepszych książek, których bohaterkami są wściekłe kobiety. Twoja Mathilde z „Fatum i furii”zajmuje trzecie miejsce. 

Wow! Fantastycznie! Ale niespodzianka! 

Zaczekaj, numerem jeden na tej liście jest Carrie Stephena Kinga…

OK…

Natomiast numerem dwa Medea.

Kiedy pisałam „Fatum i furię”, myślałam o Medei jako o przeciwieństwie Emmy Bovary. Bohaterka Flauberta niszczy samą siebie zamiast zniszczyć świat, z zemsty za to, że ten daje kobiecie tylko kilka ról do odegrania. Chyba nie wszyscy krytycy Mathilde przeczytali moją książkę do końca. Gdyby to zrobili, zrozumieliby, że jest ona także o tym, jak stajemy się bardziej świadomi samych siebie. Mam wrażenie, że trudno być dobrym, dopóki się nie wie, kim się jest. Ale skoro Mathilde znalazła się tuż za Medeą, mogę być z nas obu wyłącznie dumna. Dziękuję bardzo! Uwielbiam „Guardiana”! 

Okładka książki Floryda (Fot. materiały prasowe)

Nawet gdy czasami nie ma racji? Cztery lata temu napisał, że brytyjskim odpowiednikiem „Fatum i furii”jest „Dziewczyna z pociągu”. Wprawdzie w dalszej części recenzji czytamy, że powieść Pauli Hawkins to „niskokaloryczny erzac”, ale komuś chyba stała się krzywda. 

Moi wydawcy byli pewnie zachwyceni tym zestawieniem, bestseller kontra bestseller to wojna gigantów, na porównywanie z klasyką szkoda czasu. Czytanie recenzji kończy się albo napompowaniem ego, albo depresją, dlatego z zasady tego nie robię. Ale to porównanie mnie zaskakuje, nie rozumiem skąd, dlaczego. „Dziewczyna z pociągu”to powieść perfekcyjnie rozrywkowa, jeszcze jedna wersja historii, którą czytelnik doskonale zna, przynajmniej raz już ją kiedyś przeczytał, potrafi przewidzieć koniec i dlatego myśli o sobie dobrze. Ja mam zupełnie inny cel, niszczę porządek, do którego czytelnicy są przyzwyczajeni, u mnie nie jest miło i do przewidzenia. Zamiast „fantastyczna historia” wolę usłyszeć „ta książka robi ze mną coś dziwnego, jeszcze nie wiem, co dokładnie, ale ciągle to czuję”.

„Fatum i furię”zaczęłaś pisać jako dwie niezależne powieści. Kiedy zapadła decyzja, żeby z dwóch zrobić jedną? 

Szczerzę mówiąc, do dziś nie jestem pewna, czy to był dobry pomysł – rozdzielenie historii Lotta i Mathilde ma sens, daje czytelnikowi więcej możliwości manewru. Ale mój agent zaprosił mnie na lunch do wegańskiej restauracji i przy deserze oświadczył: „Lauren, nie napisałaś dwóch powieści, stworzyłaś małżeństwo!”.Poważnie się obraziłam, nazwałam go dupkiem, ale po powrocie do domu dotarło do mnie, że oboje mamy rację, dlatego tym razem mogę odpuścić. 

„Dziewczyna z pociągu”ekspresem trafiła do kin, ty propozycje ekranizacji jedną po drugiej odrzucasz. Dlaczego? 

Na adaptacji książka zawsze traci. Dając bohaterom twarze aktorów, definitywnie kończysz casting, czytelnik już nigdy nie zobaczy w nich swojej matki czy przyjaciółki. Właśnie dlatego nie chcę, żeby Hollywood majstrowało przy moich książkach. Od pewnego czasu chodzi mi za to po głowie pomysł na operę, w której kobiety nie są neurotycznymi ofiarami. Wiem już nawet, kto powinien skomponować muzykę, ciąg dalszy być może wkrótce nastąpi. 

Byłaś gościem festiwalu Apostrof w Warszawie, a także wzięłaś udział w podobnej imprezie w Izraelu. Myślisz, że zaproszą cię tam znowu? 

Wątpię, nie po tym, co zrobiłam. Ostatniego dnia pobytu pojechałam do Hebronu i pochwaliłam się tym na Twitterze. 

I po co ci to było? 

Mam własne zdanie na wiele tematów, ale bardzo często sobie tłumaczę, że akurat tym nie muszę się dzielić z innymi. Do Hebronu pojechałam, żeby lepiej zrozumieć mechanizm i strukturę współczesnej władzy. Jak to możliwe, że w ogóle nie mówimy o tym, jak rząd Izraela traktuje Palestyńczyków i z jaką agresją odnosi się do wszystkich świadków konfliktu, którzy pojawiają się na miejscu uzbrojeni w paszport innego kraju? Ponieważ do Hebronu nie można dotrzeć niezauważonym, a każda wizyta w tym regionie traktowana jest jak deklaracja poglądów politycznych, podejrzewam, że w Izraelu nie będę już mile widziana.  

Dzień przed przyjazdem do Polski napisałaś na Twitterze: „Termin »debata aborcyjna« to retoryczna sztuczka. Nasze prawo do cielesnej autonomii nie podlega przecież żadnej dyskusji”. To oczywiście o aktualnej sytuacji w Stanach, ale przy okazji bardzo à propos tego, co się dzieje także w Polsce. 

Nikt nie ma prawa decydować za nas, co robimy z własnym ciałem. Usuwanie ciąży to tylko jeden z aspektów tej sprawy, chodzi także o eutanazję, zmianę płci czy zmuszanie, byśmy zdecydowali, kim jesteśmy: albo kobietą, albo mężczyzną, bo więcej opcji politycy nie przewidują, nie potrafią sobie wyobrazić. Ameryka zbudowana została przez niewolników, kropka. Gdy dziś władza zaczyna traktować ludzi jak obiekty, to nic innego jak próba reaktywowania niewolnictwa. A podobno takiego błędu dwa razy się nie popełnia. 

Podobnie jak Margaret Atwood, także Han Kang nie wyda swojej następnej książki, tylko na sto lat zakopie ją w lesie na północy Norwegii. Przyłączysz się do artystycznego projektu pod hasłem „Future Library”? 

Pomysł jest piękny, ale mocno spóźniony, kompletnie nie na nasze czasy. Wiara, że za sto lat będą na tym świecie jacyś żywi ludzie, to optymizm z pogranicza naiwności, robimy przecież wszystko, żeby po naszym gatunku nie pozostał nawet ślad. 

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij