Znaleziono 0 artykułów
19.03.2022

Moda w dwudziestoleciu międzywojennym: Nad przepaścią

19.03.2022
(Fot. materiały prasowe)

Magdalena Idem dekonstruuje mit wytwornej mody dwudziestolecia międzywojennego. W książce „Manekin w peniuarze” oddaje głos krawcowym i czytelniczkom masowej prasy. Nie ignoruje domu mody Herse, ale do znanych już historii dopisuje nowy kontekst. – Mam wrażenie, że polska moda była modą „białą”. – mówi. – Zdominowaną przez produkcję taniej białej bawełny i zakupy robione podczas „białych tygodni”, jak wówczas nazywano sezonowe wyprzedaże.

Gdzie ubierały się kobiety w dwudziestoleciu międzywojennym?

W większych miastach – w salonach mód. W Warszawie słynny był dom mody Herse, gdzie kupowały ziemianki i – za darmo – ubierały się aktorki. Mieszczanki chodziły do salonu Bogusława albo kilku innych, których nazwy wywiedziono od damskich imion, na przykład Lucyna. Sprzedawano już wtedy konfekcję, ale nawet w dużych miastach gotowe ubrania nie były powszechne. U Braci Jabłkowskich można było bez problemu kupić koszule, ale już sukienki przeważnie wybierano spośród modeli, które obecne na miejscu krawcowe musiały dopasować do figury klientki.

W mniejszych miejscowościach sklepów z gotową odzieżą było bardzo mało. Moja prababka chłopka, która mieszkała w okolicy Andrychowa, mogła w działającym przy Zakładach Przemysłu Bawełnianego składzie kupić partię materiału i wykrój na sukienkę, którą sama odszywała albo dawała do odszycia. W mieście działał jeden krawiec z prawdziwego zdarzenia – Józef Nowak. Miał zagraniczne katalogi i wykroje ubrań. U niego ubierała się miejska śmietanka towarzyska. Przy czym klienci nie fatygowali się do jego pracowni. Żeby mógł zdjąć miarę, wysyłano po niego posłańca.

W II Rzeczypospolitej ubieranie się było dla większości szkołą kombinowania i szycia.

(Fot. materiały prasowe)

Znaną nam opowieść o modzie II Rzeczypospolitej napisały aktorki ubierające się u Hersego. Ty oddajesz głos krawcowym, zaglądasz do małych miast.

W dzieciństwie dużo czasu spędzałam z babcią Anielą, która większość życia przepracowała w Zakładach Przemysłu Bawełnianego w Andrychowie, dorabiała też jako krawcowa, i z jej siostrą, ciocią Weroniką. One ukształtowały moje postrzeganie ubrań i mody.

Przywołujesz reakcję babci na twoje pytanie o zrzucanie gorsetów.

Wyśmiała mnie. Uznała mówienie, że zrzucenie gorsetów dało kobietom wolność, za po prostu głupie. Wolność, jej zdaniem, mogły dać praca albo ziemia, ale nie ubranie. Jednocześnie miała do ubrań sentyment, dobrze pamiętała nawet te z najwcześniejszych lat jej życia. Co ciekawe, z tego, co wiedziała z rozmów z mamą – w jej najbliższym otoczeniu, gorsetów nie nosiły nawet nauczycielki.

Ja postrzegam modę jako system wzajemnego oddziaływania na siebie różnych elementów. Jednym z nich jest system wytwórstwa, ci, którzy tworzą ubrania – krawcowe, szwaczki. Nie mogłabym tej książki napisać inaczej, niż oddając głos ludziom podobnym do mojej babci. Miałam ogromne szczęście, że dotarłam do historii krawcowej, którą opisuję w pierwszym rozdziale.

(Fot. materiały prasowe)

Téré była domową krawcową, dotarłaś do jej pamiętnika. Jak to się udało?

Jeszcze w liceum interesowałam się przedwojennymi gazetami. Przeglądałam je, kupowałam na aukcjach, potem sprzedawałam. Fascynowały mnie, aż po latach uznałam, że to dobry temat na pracę licencjacką. Brakowało mi gazet, żeby przeprowadzić systematyczną analizę zawartości, więc zbiory dostępne w bibliotekach uzupełniałam na aukcjach. Znalazłam człowieka, który sprzedawał bardzo dużo takiej prasy. Przegrałam licytację, ale czułam, że jest tam historia, więc odezwałam się do niego. I on pokazał mi dzienniki Téré. Obszywała panie, u których mieszkała, ale mogła też szyć dla prywatnych klientek. Nie miała zakładu krawieckiego, to byłoby moralnie niedopuszczalne – kobiety nie mogły samodzielnie prowadzić pracowni, uważano, że to zawód dla mężczyzn. To z czasem zmieniało się, pojawiały się stowarzyszenia wspomagające działalność krawcowych. Ale dla mężczyzn mogli szyć tylko mężczyźni, jeszcze w latach 20. tylko ich przyjmowano do cechu krawieckiego. Poza tym szycia sukienek, w przeciwieństwie do szycia garniturów, nie uznawano od razu za krawiectwo. Stąd próba utrzymania prywatnego krawiectwa w sferze domowej i ogromna popularność pism z poradami, jak szyć samodzielnie. Téré nie miała pracowni, ale miała maszynę do szycia.

Należała do brygady singerek, bez których – jak piszesz – nie byłoby mody w dwudziestoleciu międzywojennym. Kim były?

Określenie znalazłam w czasopismach – „Mojej Przyjaciółce” i „Wiadomościach Kobiecych”, gdzie w rubryce poświęconej zawodom kobiecym próbowano przywrócić tym zajęciom godność. Pisano na przykład: „Manikiurzystka chce być sobą”, „Krawcowa nie chce już tylko szyć”. Chodziło o zdjęcie społecznego piętna, zrzucenie ograniczeń związanych z zasadami moralności. Singerki szyły ubrania na walizkowych maszynach Singera. Swoją drogą, ciekawa jest historia rozwoju marki Singer. Isaac Merritt Singer, zanim w połowie XIX wieku opatentował domową maszynę do szycia, był członkiem objazdowej grupy aktorskiej. Promując maszyny, odgrywał scenki teatralne. Zrobiła się z tego wielka akcja reklamowa – agenci jeździli po Stanach Zjednoczonych, urządzali pokazy w świetlicach, jak dziś dystrybutorzy garnków. Na tereny Polski dotarli około 1910 roku. Jeszcze w latach 20. XX wieku mieliśmy tutaj przedstawicielstwa wielu innych producentów maszyn, dekadę później – ledwie trzech. Pokazy reklamowe wyglądały podobnie jak w Stanach. Demonstrowano, jak uszyć sukienkę, ale też śpiewano piosenki o szyciu, deklamowano wiersze. Skutecznie. Maszyny stały się bardzo popularne, kobiety kupowały je na raty i dzięki temu demokratyzowało się krawiectwo. W rezultacie organizowano kursy szycia, a krawiectwo dotarło jako przedmiot do szkół zawodowych, bo wcześniej uczono go jedynie w szkołach dla służby. Singerki pracowały w salonach mód, szyły prywatnie. Nie wiem, jak wielka była to brygada, nikt nie prowadził ewidencji. Wystarczająco jednak duża, by wejść do historii.

(Fot. materiały prasowe)

Dużo miejsca poświęcasz w książce dziennikarkom i czasopismom o modzie.

Bo od nich zaczęło się moje zainteresowanie dawną modą. Uważam, że dziennikarstwo modowe jest warte gruntownego opracowania, to bardzo ciekawy temat. Z tych czasopism można wyczytać o wiele więcej niż z wiadomości o modnych fasonach. Mówią o nastrojach społecznych, pozycji kobiet, mitologizacjach, niuansach. Dziennikarki pisały w bardzo osobisty sposób, co też jest źródłem informacji dla badaczki.

W dwudziestoleciu międzywojennym ukazywało się ponad 300 gazet kobiecych. Były wśród nich efemerydy, były czasopisma robione na makietach francuskich czy niemieckich – do gotowych layoutów wklejano polskie treści. Były wreszcie czasopisma luksusowe – „Pani” oraz „Teatr i Życie Wytworne”, ilustrowane między innymi przez Tadeusza Gronowskiego, wzorowane na „Vogueu”. Lata 20. XX wieku to przecież czas tworzenia języka wizualnego, początek polskiej szkoły plakatu i editorial design.

Wytworne czasopisma miały kłopot z utrzymaniem się na rynku. Ten został podbity przez „Moją Przyjaciółkę”.

Istniejąca od 1934 roku „Moja Przyjaciółka” miała największy nakład wśród żurnali w dwudziestoleciu, sięgający ćwierć miliona egzemplarzy. To było pismo wymyślone w Żninie przez Annę i Alfreda Krzyckich. On był założycielem koncernu prasowego, ona redaktorką naczelną. Uważała, że moda ma być pretekstem do spędzania czasu z innymi kobietami, i z tym założeniem redagowała czasopismo. Opisywała zachodnie trendy, ale podpowiadała sposoby, jak w praktycznie skompletować garderobę. Oddawała łamy korespondentkom z całej Polski. Dziewczyny z Chojnic, Andrychowa czy Kościerzyny pisały, co nosi się w ich miejscowościach. Pisały, tak jak mówiły, potocznym językiem. Można tam znaleźć relacje z pokazów dyplomowych szkół krawieckich – nieistotne z punktu widzenia mody, ale ważne dla uczennic i odbiorczyń. Dzięki takim publikacjom krawiectwo przestawało kojarzyć się ze służbą. Dekonstruowano też mit ubiorów kościelnych. Na przykład proponowano sukienki komunijne o krojach niemal balowych, a nie jak wcześniej, przypominających kimono. „To jest pierwsza ważna suknia w życiu, dlaczego więc nie pozwolić dziewczynkom być księżniczkami” – pytano, a w tamtych czasach brzmiało to prowokacyjnie.

(Fot. materiały prasowe)

Krzyccy chcieli dawać kobietom z nieuprzywilejowanych warstw społecznych dostęp do nowoczesnego świata opisywanego w gazecie. Służyły temu treści, ale też nagrody – zamawiając prenumeratę, można było dostać kupon materiału, serwis kawowy czy upusty na rozpłodowe króliki angorskie, z których futra były bardzo drogie. Chodziło oczywiście o zasięgi, ale też o demokratyzację. Swoją drogą, na „Mojej Przyjaciółce” wzorowała się „Przyjaciółka” wydawana w PRL.

Krzyccy chwalili się, że „Moją Przyjaciółkę” prenumeruje wdowa po Henryku Sienkiewiczu.

Tak, a za nimi powtarzali to znamienici badacze. Prawdę mówiąc, też to powtórzyłam. Dopiero w ostatniej chwili redaktorka mojej książki zwróciła uwagę, że w 1934 roku wdowa po Henryku Sienkiewiczu już nie żyła. Przeanalizowałam anons z kopią zamówienia i dostrzegłam, że pomiędzy Henrykowa a Sienkiewiczowa jest literka J. „Moją Przyjaciółkę” prenumerowała najpewniej synowa noblisty.

Modę próbowano wyzyskiwać patriotycznie. Wspominasz o generale Lucjanie Żeligowskim, który wierzył, że gdyby Polacy kupowali polski len, ustrzegliby gospodarkę przed kryzysem.

To była tylko jedna z prób szukania Polski w modzie. Cały czas trwało poszukiwanie polskiego stylu narodowego, który – mówiąc najkrócej – miał być połączeniem sztuki ludowej i szlachetczyzny.

Jedynym znanym mi miejscem, które zajmowało się polską modą instytucjonalnie, był referat przemysłu ludowego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Istniało też Towarzystwo Popierania Przemysłu Ludowego, z którym związana była poprzez przyjaciół Jadwiga Beckowa, sama ubierająca się w Niemczech i Paryżu. Oni mieli wpływ na to, że na świecie jako polską modę promowano stroje kojarzące się z balami kostiumowymi z przełomu XVIII i XIX wieku.

(Fot. materiały prasowe)

Był też słynny projektant, który uszył suknię „Gdynia”, żeby uczcić budujące się miasto i port.

Boguchwał Myszkorowski rzeczywiście zrobił kilka sukien, których nazwy sławiły Polskę. Po morskiej kreacji z szyfonu na cześć Gdyni były suknie „uzdrowiskowe”, jak Truskawiec czy Druskienniki. Jednak ten projektant dbał raczej o sławę, nie o Polskę. W latach 20. konkurował z Hersem, ubierał aktorki, współpracował z Mieczysławą Ćwiklińską, urządzał głośne pokazy.

A odbiorcy i odbiorczynie? Co nosili?

W latach 20. niemal rok po roku odbywały się wielkie pogrzeby narodowe. W 1924 roku sprowadzono ciało Sienkiewicza, w 1927 Słowackiego, w 1925 umarł Stefan Żeromski, prasa nawoływała, by na uroczystości ubierać się w duchu narodowym. W jednej z rolniczych gazet kobiecych przy okazji śmierci Piłsudskiego w 1935 roku radzono, jak ufarbować chustę na czarno. Na zdjęciach z tych wydarzeń widać miszmasz: mundury, kontusze, sukienki taliowane, sukienki „chłopki”, chusty w funkcji płaszcza… Eleganckie płaszcze i żakiety miała tylko garstka pań.

Na co dzień trendy szły prosto z Paryża: w latach 20. sylwetka chłopczycy, czyli obniżanie talii, duże barwne szale. Przełom lat 20. i 30. to już podnoszenie talii i skracanie spódnic, uproszczenie kapeluszy, lata 30. – wzorowane na Patou i Chanel komplety: spódnica, bluzka i żakiet.

(Fot. materiały prasowe)

Piszesz, że moda w Polsce była kopiowana. Dlaczego nie zdążyła zaistnieć polska?

Miała szansę być bardziej całościowym projektem, ale okazało się, że światy, które ją tworzyły: jeden skupiający się na wytwórstwie i drugi, który miał tę modę projektować i nosić, nie posługiwały się wspólnym językiem. Bogatych i biednych dzieliła przepaść, między nimi nie było żadnego punktu stycznego.

W książce opisuję samodziały leszczkowskie. To była świetnej jakości wełna przypominająca tweed, którą produkowało małżeństwo Żurowskich na terenach powiatu sokalskiego (dzisiejsza Ukraina). Nadawała się na męskie garnitury i damskie garsonki. Jednak Polacy, którzy mogli pozwolić sobie na zakup tego materiału, byli uprzedzeni do marki, bo Żurowscy zatrudniali głównie chłopów. W teorii spod ich ręki nie mogło wyjść nic wykwintnego, nic, co dałoby się porównać do Paryża.

(Fot. materiały prasowe)

Mieliśmy też inne ważne inicjatywy, takie chociażby jak propaganda lnu polskiego, ale one nie zostały odpowiednio zagospodarowane. Do promocji lnu wziął się nie tylko generał Żeligowski, ale też ministrowa Beckowa. Organizowała lniane garden party, a z przyjaciółką Marią Skalecką-Gadomską rozprawiała w kobiecej rubryce „Polski Zbrojnej” o tym, jakie prezenty z lnu można przygotować z okazji Bożego Narodzenia. Pamiętam tytuł: „Gwiazdka nad lnianymi domami”. Tymi domami miały być, upraszczając, zarówno chłopskie chaty, kamienice, jak i dworki. Tyle, że przeciętnego Polaka nie stać było na kupon dobrego, lnianego materiału. Z drugiej strony luksusowy Bazar, sklep przy warszawskiej Tamce, w którym sprzedawano odzież lnianą i pojedyncze egzemplarze sukien projektowanych z polskich materiałów przez artystki, też ledwo wiązał koniec z końcem.

Szczerze mówiąc, im więcej o tym czytam, tym bardziej mam wrażenie, że polska moda była w dwudziestoleciu modą „białą”. Zdominowaną przez produkcję taniej, białej bawełny i zakupami robionymi podczas „białych tygodni” – jak wówczas nazywano sezonowe wyprzedaże.

Magdalena Idem, „Manekin w peniuarze”, wydawnictwo Czarne

Aleksandra Boćkowska
Proszę czekać..
Zamknij