Znaleziono 0 artykułów
26.04.2019

Ostatnie tchnienie dawnej Japonii

26.04.2019
(Fot. materiały prasowe, wyd. Czarne)

Donald Richie, amerykański pisarz i filmowiec, który dotarł do Japonii w czasie II wojny światowej, zakochał się w niej na całe życie. Choć jego wydane dopiero teraz po polsku „Morze Wewnętrzne” trąci myszką, warto po nie sięgnąć choćby po to, żeby się przekonać, jak człowiek Zachodu widział kiedyś Wschód. Zachwyt nad orientalnością, antyzachodniością, prowincjonalizmem dziś może być uznany za niezgodny z poprawnością polityczną, ale przypomina miejsce, które na naszych oczach przemija. 

Morze Wewnętrzne to fascynujący kawałek świata, wykrojony z Pacyfiku przez otaczające go wyspy Honsiu, Kiusiu i Sikoku, a na dodatek upstrzony archipelagami, większymi i mniejszymi spłachetkami lądu lub wystającymi z wody skałami. Na dodatek to morze płytkie i tak zmyślnie ukryte przed bezmiarem Oceanu Spokojnego, że niemal niedostępne dla powszechnych tam burz i cyklonów. Odwiedził je kilka dekad temu Donald Richie, amerykański pisarz i filmowiec. Na małych rybackich lub rolniczych wysepkach, gdzie przemysł turystyczny dopiero kładł swoje macki, Richie szukał Japonii, która – był pewien i miał rację – odchodzi w przeszłość i lada dzień nic z niej nie pozostanie.

 

(Fot. materiały prasowe, wyd. Czarne)

Amerykanin zakochał się w Japonii na całe życie, choć miłość ta wybuchła w dziwnych okolicznościach. Podczas II wojny światowej pływał na okrętach floty Pacyfiku w charakterze lekarza i intendenta, co nie zmienia faktu, że wojował z Japończykami. Później przeniósł się do Tokio, skąd podczas okupacji pisał do gazety amerykańskiej armii „Stars and Stripes” głównie o swojej drugiej miłości – japońskim kinie. Nauczył się języka, przesiąkł kulturą, ale – co w książce podkreśla na każdej chyba stronie – dla Japończyków pozostał przybyszem, nie tylko ze względu na cudzoziemski akcent. Przekonany o swojej obcości wyrusza w podróż, a ta jest dla niego odkrywaniem dawnego czasu i niezwykłej egzotyki.

Co do tego, że to miłość bezbrzeżna, nie można mieć najmniejszych wątpliwości. Richie odwiedza miasteczka i wioski rybackie, przesiaduje w parkach, zamyśla się na dziedzińcach szintoistycznych i buddyjskich świątyń. Porównuje Morze Wewnętrzne do greckiego Morza Egejskiego i to porównanie wypada zdecydowanie na korzyść wody i wysp Dalekiego Wschodu. Podróżuje samotnie, więc prócz zaspokajania ciekawości w stosunku do miejsc i napotykanych ludzi ma czas na to, by zastanawiać się nad sobą. Wcale nie kryje się z tym, że właśnie w prowincjonalnej Japonii odszukał swoją duszę. Ma świadomość, że zwiedza świat, który wnet odejdzie w niebyt, a samotne archipelagi lada dzień przestaną być samotne, bo zwiążą je z wielkimi japońskimi wyspami ogromne mosty i rozjeżdżą tysiące samochodów. To prawda. Richie trafił na ostatnie tchnienie Japonii odległej, zarówno geograficznie, jak i historycznie i mentalnie. Dostajemy więc opis kraju i ludzi sprzed globalizacji, choć Japończycy, z którymi rozmawia, równie chętnie noszą amerykańskie dżinsy i przeciwsłoneczne okulary jak tradycyjne słomkowe kapelusze, znają zaś o wiele więcej plotek z życia gwiazd Hollywood niż błąkający się po ich kraju Amerykanin.

Już po języku, w którym spisana jest relacja z podróży, znać, iż powstała przed kilkudziesięciu laty. Kto dzisiaj ma ochotę, by konstruować tak wymyślne zdania, grzebać się w swoim wnętrzu, by pojąć to, co na zewnątrz? Zupełnie niechcący Richie nie tylko zapisał zanurzającą się w minionych dniach japońską rzeczywistość, ale stworzył też nieistniejący już portret człowieka z Zachodu starającego się pojąć Wschód. W tym sensie należy bardziej do dawnych, XVIII- i XIX-wiecznych odkrywców, którzy starali się, jak umieli, przybliżyć czytelnikom obcość, niż do setek tysięcy współczesnych turystów (niech będą nawet utalentowani literacko), wypluwanych każdej godziny przez samoloty czarterowe latające do najbardziej dalekich, kiedyś tajemniczych zakątków.

Dlatego „Morze Wewnętrzne” jednym spodoba się bardzo, innych zaś zjeży. I nie dotyczy to języka czy konstrukcji książki, lecz raczej tego, kim był człowiek Zachodu jeszcze nie tak dawno temu i co dzisiaj staramy się odrzucać w imię politycznej poprawności. W takim odrzuceniu nie ma nic niewłaściwego (a nawet wręcz przeciwnie), pod warunkiem że nie zapomina się o kontekście czasu. Nie warto przyjmować go bezrefleksyjnie, lecz trzeba o nim pamiętać. Inaczej bowiem będzie się nam zdawać, że ciekawość świata, chęć poznania Innego oraz literatura urodziły się ledwie wczoraj.

Jako się rzekło, Donald Richie kocha Japonię. Ale jest to miłość białego człowieka Zachodu, zachwyt nad orientalnością, antyzachodniością, swoistym prowincjonalizmem, a nie przyjmowanie różnic jak czegoś naturalnego. A nawet więcej, z całą pewnością amerykański pisarz najczęściej stawia japoński orientalizm i prowincjonalizm Morza Wewnętrznego ponad Zachodem, lecz nie umie się uwolnić od wartościowania, musi znaleźć odpowiedź na pytanie, co jest lepsze, a co gorsze. Dzisiaj relacji z podróży nie pisze się w ten sposób, gdyż łatwo i najczęściej słusznie narazić się można na zarzut orientalizacji, egzotyzacji. Oznacza to wyłącznie brak zrozumienia i znamionuje nieznośne poczucie wyższości. W tym sensie czas i język rządzą amerykańskim pisarzem. Niektórych czytelników może to uwierać. Albo też – choć po polsku książka wyszła całkiem niedawno – potraktują oni „Morze Wewnętrzne” jak pożółkły ze starości manuskrypt.

A jednak Donald Richie został w 1995 roku uhonorowany nagrodą Japan Foundation, niezależnej instytucji kulturalnej pod patronatem japońskiego ministerstwa spraw zagranicznych, właśnie za opowieści o tym kraju. Znaczy to, iż Japończycy nie dostrzegli, że pisarz ich orientalizuje. Tak to bywa, że dobra literatura broni się sama, mimo iż jej aktualność nieuchronnie przemija.

Donald Richie, „Morze Wewnętrzne”, tłumaczenie Sergiusz Kowalski, Wydawnictwo Czarne.

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij