Znaleziono 0 artykułów
25.08.2020

Pary w biznesie: Urszula i Steffen Eriksen z NABOku Cafe

25.08.2020
Urszula i Steffen Eriksen (fot. materiały prasowe)

Czasem żeby iść do przodu trzeba zrobić krok w tył – mówi Urszula Eriksen. Osiem lat temu razem z mężem otworzyła na warszawskiej Sadybie duńską restaurację Nabo. Dziś zamiast Nabo zarządzają NABOku Cafe. Opowiadają nam, jak wspólnie osiągnąć sukces. – Ona mi mówi, żebym przestał już myśleć, a ja sugeruję jej, żeby czasami nad czymś się zastanowiła – śmieje się Steffen Eriksen.

Jak się poznaliście?

Ula: Trochę przez przypadek. Mąż przyjechał na studia do Polski, ja pracowałam wtedy w skandynawskiej korporacji. Poznał nas wspólny znajomy. 

Steffen: Od zawsze lubiłem gotować, więc na pierwsze spotkanie postanowiłem przygotować kolację. 45 minut przed przyjściem Uli w budynku wywaliło korki. Stałem wtedy w łazience z szamponem we włosach i nie bardzo wiedziałem, co mam robić. Skończyło się kolacją przy świecach. Rozmawialiśmy prawie do świtu. 

(fot. materiały prasowe)

Ula: Tutaj pojawia się pierwszy kulinarny wątek w naszym związku. Byłam wtedy na etapie wrzucania makaronu do zimnej wody, a on przygotował gulasz mięsny w czerwonym winie z francuskimi cebulkami. Do tego koktajl z krewetek i awokado. Mieszkał dość blisko hotelu Marriott, pomyślałam więc, że na pewno sam tego nie ugotował. Poszedł do hotelu, kupił wszystko i w dodatku udaje, że to jego dzieło! Strasznie nie lubię pozerów, byłam więc dość oziębła i krytyczna, mimo że wszystko było pyszne. Steff był mocno zbity z tropu moim milczeniem. W pewnym momencie nie wytrzymał i zapytał, czy mi nie smakuje. Powiedziałam, że wszystko jest super, ale mógł to sam przygotować, a nie kupować. Bardzo się zdziwił. Po prostu wtedy nie przyszło mi do głowy, że mężczyzna może tak gotować. Dwadzieścia parę lat temu gotowanie było domeną kobiet. Zaintrygował mnie i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jak to mówią – przez żołądek do serca. 

Gotujecie razem?

Ula: Steff był moim mistrzem kulinarnym przez lata, ale znalazłam swoją niszę. Wszystkie słodkości i wypieki to moja domena. Kiedy mamy gości, gotujemy razem, ale ja zajmuję się zwykle przystawkami, zupami, sałatkami. Steff odpowiada za tę „cięższą” stronę kuchni.

Gotowanie w domu to nie to samo, co prowadzenie restauracji. Skąd pomysł na biznes gastronomiczny?

Ula: Mieszkaliśmy na Sadybie od dłuższego czasu. Brakowało nam tam miejsca, do którego moglibyśmy pójść z dziećmi. Pewnego zimowego dnia wracaliśmy z sanek i przechodziliśmy przez skwer Starszych Panów. Pomyśleliśmy, że to idealny moment na gorącą czekoladę albo grzane wino. Wokół nie było jednak żadnej restauracji. Wskazałam na sklep spożywczy i powiedziałam, że to doskonała przestrzeń na tego typu miejsce. Dwa tygodnie później zobaczyłam tam ogłoszenie o lokalu do wynajęcia. Poprosiłam Steffka, żeby pomógł mi otworzyć restaurację. Był akurat pomiędzy pracami. Ja kończyłam urlop wychowawczy. Szukałam alternatywy dla powrotu do korporacji. Mieliśmy wtedy już trójkę dzieci, moje priorytety były zupełnie inne niż kiedyś. Praca blisko domu wydawała się dobrym pomysłem. Przedyskutowaliśmy wszystko, złożyliśmy podanie o wynajęcie lokalu i udało się. Mieliśmy kompletną wizję tego, jak nasza restauracja ma wyglądać. Nasi przyjaciele trochę się dziwili, że stawiamy na duńską kuchnię, a nie pizzerię. Byliśmy jednak przekonani o tym, że musimy być wiarygodni w tym, co robimy.

Steffen: Chcieliśmy stworzyć miejsce, które będzie tym, czego akurat potrzebują nasi goście. Czasami ludzie przychodzili do nas na śniadanie, innym razem na kolację przy świecach i mule w białym winie.

(fot. materiały prasowe)

Ula: Mieszkaliśmy wcześniej trzy lata w Grecji i obserwowaliśmy fenomen greckich tawern, do których chodzą przede wszystkim Grecy. Na jednej ulicy mogły być cztery tawerny, ale każdy wchodził do konkretnej. Obsługa znała gości, wiedziała dokładnie, co komu podać. Chcieliśmy, żeby Nabo było taką duńską tawerną. 

Steffen: Ula jest urodzonym marketingowcem i PR-owcem, ja zająłem się finansami, logistyką i handlem. Uzupełniamy się. 

Ula: Wydaje mi się, że to jest zdrowe. Jesteśmy dla siebie wsparciem, a nie mamy do siebie pretensji o podejmowanie decyzji. Określenie swoich kompetencji i przestrzeni decyzyjnych to recepta na sukces pary, która prowadzi razem biznes. 

W 2012 roku zdobyliście przyznawany przez „Gazetę Stołeczną”, warszawski dodatek do „Wyborczej”, tytuł „Knajpy roku”. To był wielki sukces.

Ula: Przy tak małym wówczas doświadczeniu mieliśmy problem z udźwignięciem go. Byliśmy otwarci na lokalną społeczność, mieliśmy przewidzianą pewną liczbę miejsc. Nagle zaczęło do nas przychodzić coraz więcej osób. Goście wyrywali sobie krzesełka. Mieli też trochę inne oczekiwania, a my nie chcieliśmy się pozycjonować jako coś „wyjątkowego”. Nie ukrywamy jednak, że nagroda sprawiła, iż przez kilka miesięcy nie musieliśmy się martwić o liczbę klientów. 

Dobrze prosperujący biznes nagle staje w obliczu kryzysu, który wywołała pandemia koronawirusa. Jak poradziliście sobie w tym trudnym okresie? 

Steffen: Na początku wpadliśmy w lekką panikę, ale w pewnym momencie musieliśmy na to spojrzeć jak na pewnego rodzaju szansę. Żadnej restauracji nie stać na to, żeby na dwa miesiące zawiesić działalność po to, żeby zrobić rebranding, zmienić charakter pracy czy rodzaj kuchni.

Urszula i Steffen Eriksen (fot. materiały prasowe)

Ula: Od roku pracowałam dla innej firmy, ale dalej prowadziliśmy z mężem Nabo. Biznes świetnie prosperował. Mieliśmy plany rozbudowy, zwiększenia wydajności, rozpoczęcia biznesów pobocznych, takich jak catering czy też produkcja duńskiej garmażerki. Wtedy nastał ten feralny dzień. Nie było wiadomo, ile to potrwa i jakie mamy perspektywy. To był szok dla nas wszystkich. 
W dodatku pandemia zbiegła się z przejęciem budynku przez prywatnego właściciela, który podniósł stawki za czynsz. Mimo że był bardzo elastyczny i chciał, żebyśmy zostali, to jednak nie było takiej możliwości. Po konsultacjach z prawnikiem i księgową zaciągnęliśmy hamulec bezpieczeństwa. 
Pomogli nam ludzie, którzy chcieli z nami współpracować i zamienili się z nami na mniejszy lokal. Usiedliśmy z mężem i zaczęliśmy dyskutować o tym, co możemy zrobić. Tak powstało NABOku Cafe, którego nazwę osiem lat temu wymyślił Edward Dwurnik. Artysta mieszkał na Sadybie, był naszym przyjacielem i bywalcem Nabo, wieszał tu swoje obrazy. Gdy otwieraliśmy Nabo, namalował Steffa trzymającego mnie na rękach. Nad nim był napis NABOku
We wcześniejszych planach kawiarnia miała być uzupełnieniem oferty Nabo, ale czasem, żeby iść do przodu, trzeba najpierw zrobić krok w tył. Zrozumieliśmy, że pewna formuła się wyczerpała, że może nie trzeba już działać na tak dużą skalę i będzie nam łatwiej, bo mamy wypracowaną markę. 

Łączenie pracy zawodowej z życiem prywatnym bywa wyzwaniem?

Ula: Skandynawowie słyną z work-life balance. Są momenty, w których coś mi chodzi po głowie i chcę o tym dyskutować, a mój mąż akurat nie ma na to nastroju. Daje mi wtedy wyraźny znak, że to nie jest odpowiedni czas. 

Steffen: Mamy też różne osobowości. Ja muszę przespać się z pomysłem, potrzebuję czasu na analizę. Ula jest taką „gorącą głową”, podejmuje decyzję tu i teraz i od razu działa. Stopujemy siebie nawzajem. Ona mi mówi, żebym przestał już myśleć, a ja sugeruję jej, żeby czasami nad czymś się zastanowiła.

Ula: Kiedy wszystko idzie dobrze w pracy, to dla związku działa jak afrodyzjak. Jesteśmy wtedy na fali, jest nam dobrze, mamy co świętować. Natomiast gdy się dzieje coś złego, to może to mieć negatywny wpływ na relację. Trudne sytuacje zawsze nas jednoczyły i mobilizowały. Wspólny biznes jest trochę jak nasze czwarte dziecko. Włożyliśmy w to mnóstwo energii, emocji i pieniędzy. Zresztą nasze dzieci od początku kochały Nabo i były jej integralną częścią. Kiedy zaczynaliśmy, nasza najstarsza córka miała dziewięć lat, najmłodsza – trzy. Trudno więc nie podchodzić do tego emocjonalnie. Gastronomia jest przecież oparta na relacjach z ludźmi. Nie można się od tego odciąć, zwłaszcza jak się wraca wieczorem do domu po ciężkim dniu pracy. Jest to wyzwanie dla związku i rodziny, ale jeżeli ma się świadomość pewnych mechanizmów i umie się ze sobą przebywać, to człowiek jest w stanie to pogodzić.

Podpis

A jest coś, co was w sobie denerwuje? 

Steffen: Jesteśmy ze sobą ponad 20 lat, więc oczywiście, że tak. Gdybyśmy zgadzali się we wszystkim, byłoby po prostu nudno.

Ula: Chyba różnica energii bywa trochę irytująca. Ale irytacja w związku to trochę chilli, trochę pieprzu. Zresztą nie ma nic lepszego w życiu niż wyjście ze strefy komfortu. Dzięki temu odkrywamy zupełnie nowe kompetencje, pasje i możliwości. Mówimy oczywiście o zdrowej irytacji, kiedy żadna ze stron nie czuje się stłamszona. 

Czy poza kulinariami dzielicie inne wspólne pasje?

Ula: Gramy w Rummikuba, uwielbiamy grać w bilard, czytać, podobają nam się też te same filmy, co jest dość dziwne. Mam w sobie pierwiastek męski. Mój mąż z kolei jako jeden ze Skandynawów, którzy są z zasady wychowywani przez mocno wyemancypowane kobiety, ma w sobie więcej pierwiastka żeńskiego, który sprawia, że jest bardziej empatyczny. Przez to na przykład wzruszamy się na filmach w tych samych momentach. Główną wspólną pasją jest jednak kuchnia. Lubimy gotować z dziećmi, gościć znajomych, próbować nowych rzeczy. Ale mamy też osobne zainteresowania. Od początku dawaliśmy sobie dużo przestrzeni, w której każde z nas może się realizować. Ja kocham malować.

Steffen: Ja kocham rower i pływanie. Mamy też swoje grupy przyjaciół, z którymi regularnie się spotykamy. Tworzymy bardzo partnerski związek.

Ula: Tu chyba działa ta Skandynawia, bo równouprawnienie jest bardzo zakorzenione w Duńczykach. Nie musimy się sobie tłumaczyć. Jeśli chcę iść z koleżanką do kina, to po prostu informuję o tym męża. 

A co poradzilibyście parom, które chcą założyć wspólny biznes?

Steffen: Przede wszystkim należy wyraźnie ustalić swoje kompetencje i obowiązki. Wtedy to zdecydowanie lepiej działa.

Ula: Są też pewnie związki, w których jedna osoba dominuje, a druga strona wcale nie potrzebuje być liderem, to są bardzo indywidualne rzeczy. Trzeba mieć świadomość, że w trakcie prowadzenia wspólnego biznesu zdarzą się sytuacje, które trzeba będzie przedyskutować i znaleźć kompromis. Nieumiejętność znalezienia tego doprowadzi do katastrofy. My również popełnialiśmy błędy, ale umieliśmy wyciągać z nich wnioski. Ważne są też asertywność, umiejętność powiedzenia głośno, że jest mi niekomfortowo w danej sytuacji. Wspólny biznes w pewnym stopniu weryfikuje związek. Nagle okazuje się, że poza miłymi momentami musimy się mierzyć z problemami. Trzeba być elastycznym. Wbrew pozorom pomagają nam w tym dzieci, które wymagają higieny pracy. Posłużyły jako bufor – po powrocie do domu musimy się nimi zająć, nie możemy rzucić się w wir innych obowiązków. To otwarta i bardzo szczera relacja, która ma różne wymiary, czasami dobre, a czasami złe.

 

Więcej inspirujących historii par, które udowadniają, że razem można więcej, znajdziecie w wakacyjnym wydaniu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych i na Vogue.pl: www.vogue.pl/u/2X2VWV.

Katarzyna Pietrewicz
Proszę czekać..
Zamknij