
„To najzabawniejsza powieść o kryzysie, jaką czytałam” – pisze w blurbie Natalia Królikowska o „Stanach przejściowych” Zofii Lorek. Trudno się z nią nie zgodzić. Debiut Lorek to zapis rozsypywania się. Rozedrgania między chęcią zmiany a brakiem możliwości. Chęcią działania i pragnieniem nieistnienia. Próby odnalezienia się w świecie, w którym czasoprzestrzeń kurczy się do rozmiarów łóżka i mieszkania, w którym lokatorami (miłymi!) są srebrzyste rybiki, lub rozciąga w jednakowe ulice niekończących się osiedli.
Zaczyna się dość zwyczajnie. Poznajemy dziewczynę, trzydziestolatkę, żyjącą w mieszkaniu z kimś (mężczyzną?), kto cały czas śpi i – niezależnie od pory dnia – zaciąga w mieszkaniu zasłony. Szybko jednak wskakujemy w absurdalną rzeczywistość, dziejącą się „gdzieś pomiędzy”.
W jednej z początkowych scen bohaterka idzie do Biedronki. Wkłada do koszyka łososia, kozi ser, guacamole. Próbuje kupić sobie „potencjalnie nowe życie”, ale przytłacza ją liczba ludzi i kolejek, ucieka więc, kradnąc trzy duże granaty. „Pełnię istnienia osiąga się w supermarketach”, ale po podjęciu próby, by tę pełnię istnienia osiągnąć, nigdy więcej już do żadnego nie wraca. Wybiera Żabki. W każdym zakątku Krakowa. Żabki występują tu jako uniwersum, filozofia zaspokojenia podstawowych potrzeb dziewczyny, którymi są niebieskie camele i kawa lub energetyk. Chodzi do nich też, „żeby się czegoś dowiedzieć”. Kupuje zdrapki. Czytamy: „Potrzebuję wygrać, mówię. O, tu mam wszystko obliczone: jak wygram trzysta tysięcy, to przez sześć lat nie będę musiała pracować, a jak dwa miliony, to już nigdy”. To nowa próba przekierowania życia na nowe tory.
To jeden z wielu momentów, w którym „Stany przejściowe” stawiają pytanie o sens pracy. Bohaterka praktycznie nigdy do niej nie dociera. Nie wiemy też, gdzie w sumie pracuje – jest to jedno z miejsc z wieloma biurami, więc domyślamy się, że chodzi o pracę w korporacji. Wychodzi z mieszkania, ale czas i przestrzeń natychmiast się rozmywają. „Dzielę drogę do pracy na pięć części”, mówi, ale nawet to nie pomaga. Mieszka 350 metrów od biura, a podróż potrafi zająć jej wiele godzin. W labiryncie osiedli gubi rzeczywistość. „Ulice podwójne, ulice sobowtóry, ulice kłamliwe i zwodne” – czytamy. To rzeczywistość, w której „rządzą śpiący i bezsenni”, a godziny zmieniają się i wyginają za każdym razem, gdy spojrzymy na zegarek.
„Mój rok relaksu i odpoczynku”, tyle że na kwasie
Sen, śnienie, bezczas to motywy powracające. Dlatego – czytając – myślałam o „Moim roku relaksu i odpoczynku” Ottessy Moshfegh. Bo „Stany przejściowe” to taka Mosfhegh na kwasie. Bohaterka w „Moim roku” mówi: „Ten pomysł, że mogłam wyspać sobie nowe życie, był kompletnym szaleństwem. Niedorzecznością. Ale oto zbliżałam się do najciemniejszej części wędrówki (…). Czułam dym z ognia palącego się w głębi. Coś należało spalić i poświęcić. Wtedy ogień wypali się i zgaśnie, dym uleci”. Sen jest u niej formą buntu. Próbą osiągnięcia spełnienia. Czy bohaterka Lorek też ma jakiś cel?

To, co przypomina cel, pojawia się czasem w formie zdrapek, granatów, chęci posiadania „zielonego łóżka z Ikei” i „nieregularnego lustra z welurową ramą”. Chciałaby coś zmienić, „zdrapać sobie lepsze życie”, ale to życie nigdy nie materializuje się w sposób konkretny. Bo każda zmiana – nawet potencjalna – wydaje się równie pusta jak to, co już jest. „Tylko co by to dało?” – pyta. „Tak jak Antoni, wciąż robiłabym etat, trwałabym sobie w wieczności bez żadnych realnych zmian, może czasem stałabym się meblem, żeby na chwilę zapomnieć, a potem wracałabym codziennie do tego samego, na osiem godzin, na dwadzieścia cztery godziny, na zawsze”. Czy „nowe potencjalne życie” ma w takim razie jakikolwiek sens?
Może dlatego bohaterka decyduje się na „Stan przejściowy”. Na bezwładne dryfowanie po przestrzeni, w której „rzeczy przestały oznaczać”, a ciało powoli traci funkcje życiowe. „Nie sikam, nie sram, nie wymiotuję”, stwierdza, tak jakby istnienie było tylko niezręczną koniecznością – czymś, co można by wygasić, gdyby tylko dało się to zrobić wygodnie i bez wychodzenia z mieszkania.
Sen, praca i rzeczywistość, w której wszystko się rozmywa
W świecie „Stanów przejściowych” nawet to, co nieludzkie, zyskuje sprawczość – a to, co ludzkie, staje się przedmiotem rozkładu. Wśród najbardziej wyrazistych postaci znajduje się nieżyjący Antoni, przyjaciel dziewczyny, który – mimo że odebrał sobie życie – codziennie chodzi do pracy. Przesiaduje też czasem u niej w mieszkaniu, zamieniając się w mebel. „Antoni jest czasem u mnie szafą” – mówi bohaterka. I nie jest to żart. Śmierć nie oznacza w tej rzeczywistości końca, a raczej trwałe zawieszenie – bycie w „stanie przejściowym” między istnieniem a brakiem. Praca nadal się odbywa, bo praca nie potrzebuje już ciała, wystarczy sama jego obecność.
Obecność – niekoniecznie ludzka – bywa też jedynym źródłem komfortu. Bohaterka mieszka z rybikami, które „srebrzyście spacerują” po łazience i kuchni. Nie przeszkadzają jej, a ona nie przeszkadza im. „To nie ja zgodziłam się na widoczność nowych lokatorów, tylko one w końcu przyjęły mnie do swojego grona” – stwierdza. Dopiero kiedy staje się częścią ich świata – nieruchomego, niemechanicznego, nieproduktywnego – może przestać czuć się nie na miejscu. Nie jako właścicielka przestrzeni, ale jako naturalny element zamieszkałego budynku.
Na drugim planie pojawia się też Gabs. To ona poleca dziewczynie puszkę z jedzeniem dla kota – z królikiem – kiedy ta zaczyna „tęsknić do czegoś, co dobrze jej zrobi”. Jej obecność jest katalizatorem przemiany, ale nie prowadzi do ocalenia, raczej – do rozpoznania. Do wejścia jeszcze głębiej w pustkę. Bohaterka najpierw zjada puszkę karmy, potem wymiotuje i doznaje objawienia. „Dociera do niej z całą mocą, że od zawsze chciała być pusta w środku. Mieć pustą głowę, gardło, płuca, serce, żołądek i jelita”. To sprawia, że funkcje ciała przestają działać. „Moje usta są woreczkiem strunowym, którego nie widzę sensu otwierać”.
To literatura świadoma swojej formy. Surrealizm Lorek przypomina momentami ten zawarty w „Czipsach dla gości” Natalki Suszczyńskiej – i nie tylko dlatego, że w obu książkach występują boczniaki. Ale „Stany przejściowe” idą dalej. Tworzą osobny, konsekwentny język absurdu. Sfinks-ekspedientka ostrzegająca przed świńskimi stworami, telefony z ostrzeżeniami, sen jako +system kontroli. To wszystko układa się w opowieść, która nie tyle chce coś powiedzieć, ile pozwolić nam czegoś doświadczyć. I wymusza zawieszenie racjonalnych reakcji. Bardzo ciekawy, hipnotyzujący debiut.

Zaloguj się, aby zostawić komentarz.