Znaleziono 0 artykułów
20.10.2020

Powojenna Warszawa: Inna niż śniła władza

20.10.2020
Sylwia Chutnik (Fot. Piotr Kamionka/REPORTER)

Bywam pesymistką, ale jak tylko dotrę do dna, odbijam się i szukam dla siebie czegoś dobrego. Tak było i w przypadku Warszawy lat 50., której poświęciłam swoją najnowszą książkę – mówi Sylwia Chutnik krótko po premierze „Miasta zgruzowstałego”. Pisarka i kulturoznawczyni opisując powojenną Warszawę, przygląda się temu, jak żyli ludzie. A ci, jak zauważa, starali się żyć po swojemu, wbrew temu, o czym śniła władza.

Jak pachniała Warszawa za czasów Tyrmanda?

A to zależy, gdzie nos przyłożyć. Najlepiej pachniała oczywiście Saska Kępa. Ale już w barach czy zaułkach nie było tak miło. Powodem był brak toalet i higiena, powiedziałabym, kontrowersyjna. Poza tym unosiły się w powietrzu wyziewy z pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii barów. Wdychało się też pył z cegieł. No i oczywiście, jak przystało na wielki plac budowy w Europie – jak pisał o Warszawie Tyrmand – pachniało też nowością. Czuło się na przykład świeżą farbę i zaprawę. 

(Fot. Materiały prasowe)

Budująco. 

Owszem. Ja bowiem poza tym, że jestem empatyczna, bywam też pesymistką, ale gdy tylko docieram do dna, odbijam się i szukam dla siebie czegoś dobrego. Tak było i w przypadku Warszawy lat 50., której poświęciłam swoją najnowszą książkę. Gdy więc na przykład panuje w mieście rumor i hałas, bo wszędzie słychać nadawane z głośników propagandowe pieśni, to ja próbuję się przed tym schować w ciszy – jak Leopold Tyrmand  w kościele barokowym – albo wśród piosenek, których ludzie słuchają dla przyjemności. 

To było możliwe w tamtym czasie?

Oczywiście. Rozmaite oddolne praktyki i strategie umożliwiały wyślizgnięcie się spod tego, co zaplanowała władza i co szło z góry. Ta zasada jest zresztą uniwersalna. Działa i dzisiaj. Dlatego i my szukamy przyjaznych przestrzeni, gdy wspólnota zawodzi. Trzeba tu jednak pamiętać, że moja książka dotyczy czasów tuż powojennych. Stolica dopiero podnosi się z gruzów. Trudno sobie wyobrażać, że w takich warunkach ktoś będzie się bawić w konsultacje społeczne. Tysiące ludzi nie miało dachu nad głową, co pokazywał film „Skarb”. Miasto stwarzało się na nowo, decyzje zapadały czasem szybko i w wąskim gronie. 

 

Ale obywatele sobie radzili w każdych warunkach?

 

Kiedy na placu Konstytucji pojawiają się kandelabry, które są ni przypiął, ni wypiął, to wiadomo, że ludzie będą się tam umawiać na randki. Albo jeśli na świeżutkie osiedla wprowadza się ludzi z mniejszych miast czy wsi, to wiadomo, że będą próbować oswajać przestrzeń przez króliki lub kury w wannie. Albo jeśli będą jakieś ważne dla władzy przedsięwzięcia typu V Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów, to obywatele skorzystają z okazji i wejdą w rozmaite interakcje z braćmi i siostrami, czasem z dalekich zakątków ziemskiego globu. W normalnych warunkach nie byłoby to możliwe. Wyjazd za granicę z wielu względów nie był prosty.

Polak potrafi? 

Powojenne społeczeństwo cierpiało na rozmaite deficyty, a władza zamiast rzucić towar pierwszej potrzeby do domu towarowego, stawiała na kompleksowe rozwiązania typu plan sześcioletni. Industrializacji towarzyszyło więc twórcze przerabianie rzeczywistości. Kombinowanie po prostu.

I to od pierwszych powojennych dni. Na jednym ze zdjęć, które przywołujesz w książce, widać drewniany barak na placu Trzech Krzyży z roku 1945. Tabliczka głosi: „Manicure i pedicure na miejscu”. 

Ten pęd do normalizacji życia, która przykryłaby grozę czasów minionych oraz czasów obecnych, jest czymś, co mnie wzrusza. To zresztą swoisty nakaz antropologii codzienności, o czym mówię, bo tym właśnie zajmuję się naukowo. Kolejne zdjęcie przedstawia matkę z dziećmi siedzącymi przy stole nakrytym obrusem i konsumującymi posiłek. Nie ma ścian, widać, że akcja dzieje się w ruinie. Wszystko tymczasowe, ale obrus jest. 

Obrus jest najważniejszy. 

A teraz pomyśl, jak wiele takie zdjęcia mówią o różnorodności nastrojów tamtego społeczeństwa. W tym sensie bardzo źle się dzieje, gdy skreślamy PRL, a tak zwany dyskurs antykomunistyczny zagarnia nam fantastyczną historię zmartwychwstania miasta. To, że zawsze można się podźwignąć – to często zapomniany i pogardzany mit. A szkoda, bo on wiele mówi o kondycji społeczeństw i człowieka w ogóle. Nie tylko Warszawy po 1945 r.

Pałac Kultury i Nauki w Warszawie (Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Dlaczego za przewodnika wybrałaś Leopolda Tyrmanda?

Korzystałam z różnych źródeł. Cenne były dla mnie zarówno dokumenty archiwalne, regulaminy, statystyki, jak i gazety codzienne oraz listy, wreszcie filmy oraz literatura piękna. Tyrmand pisał swój dziennik w roku 1954, a zaraz potem stworzył powieść „Zły”, która była podsumowaniem tego, co się działo po wojnie. Należy pamiętać, że w badaniach zatrzymałam się tuż przed odwilżą, czyli rokiem 1956. Ten czas „pomiędzy” interesował mnie najbardziej.  Pewne rzeczy kończyły się, ale zaczynały też nowe –na przykład w 1955 r. wydarzył się wspomniany już Festiwal Młodzieży i Studentów. Tyrmand to piewca Warszawy. Jego teksty są idealnym źródłem. On oczywiście jest okropny. Jest mizoginem i marudą, a także niespełnionym architektem. Ale to dobrze. Mogłam się z nim spierać. Czasem też przyznawałam mu rację. Bliska jest mi na przykład ta jego postawa, którą nazwałabym strategią dozorczyni: stania przy budowie i próbowania coś zmienić. Ja tak właśnie patrzę na tamtą Warszawę. Współczesną zresztą też. Jako felietonistka stołecznej gazety nie tak dawno temu awanturowałam się o to, by było więcej ławek. Na szczęście widzę, że powoli się pojawiają tu i ówdzie. 

W czym spierasz się z Tyrmandem?

W mizoginii nigdy się nie dogadamy. Wytknęłam mu to kilka razy w książce, chociaż – na co zwróciła moja recenzentka [książka „Miasto zgruzowstałe” powstała w oparciu o doktorat Sylwii Chutnik – przyp. red.], profesor Inga Iwasiów – i tak byłam łagodna. 

 

Mimo wszystko dewastujesz trochę pamięć o PRL. Nawet o Pałacu Kultury piszesz, że planowano go jeszcze przed wojną. 

 

Dla mnie dużym problemem badawczym było krążenie pomiędzy dualizmem „dobry PRL – zły PRL”. Zawsze doprowadzało mnie to do szału. Są różnice nie tylko między dekadami, lecz także latami. Historycy o tym wiedzą, tak zwany zwykli zjadacze i zjadaczki chleba już niekoniecznie. Poza tym jesteśmy przyzwyczajeni do mówienia, że wszystko było złe. A tymczasem wcale tak nie było. Chciałam zwrócić uwagę, że nie wszystko, co wtedy się wydarzyło, było odgórnie narzuconą radziecką myślą. Wystarczy spojrzeć na tamte osiedla czy przestrzenie – na przykład Muranów albo krakowską Nową Hutę – i zestawić z wieloma dzisiejszymi projektami. Ostatnio przeglądałam pismo wnętrzarskie i ktoś się w tonie odkrywcy Ameryki cmokał, co to za wynalazek ta meblościanka. A przecież to nic nowego. W latach 70. właśnie tak urządzano mieszkania.

Walka o prawa kobiet to też żadna nowość. Ideologiczne spory o prawa połowy obywateli chyba dobrze dla tej połowy się skończyły. 

W teorii. W praktyce było już gorzej. O ile bowiem idee emancypacyjne szerzyły się tu i ówdzie, to rzeczywistość opierała się nadal na seksizmie i mizoginii. Oczywiście przemiany obyczajowe i prawne dawały kobietom wiele praw i z pewnością nastąpił postęp. Ale jednocześnie wpływ miała propaganda, która chciała wpisać kobiety i ich ciała w określone role. Dobrze to widać na przykład na obrazie Wojciecha Fangora, na którym widnieją dwie kobiety: elegantka i robotnica – ta pierwsza wygląda jak nimfa, ta druga jest androgyniczna. Oficjalnie inwestowano więc w robotnice, ale jednocześnie wiele kobiet było z własnego wyboru wytwornymi, na skalę możliwości. Radziły sobie, mimo trudnych warunków. Czasem przerabiały ubrania. W każdym razie żyły po swojemu, wbrew temu, o czym śniła władza. 

* Warszawa jest tematem przewodnim październikowo-listopadowego wydania „Vogue Polska”. Kup TU

 

 

Marcin Wilk / Wyliczanka.eu
Proszę czekać..
Zamknij