Znaleziono 0 artykułów
10.02.2024

Filmu „Bracia ze stali” nie uratował nawet Jeremy Allen White

10.02.2024
Fot. Eric Chakeen

W „Braciach ze stali” nie ma wiele prócz muskularnych ciał. Nie robią specjalnego wrażenia w czasach dyktatury fitnessu. Ot, dłużej posiedzieć na siłce, porzucać sztangami, bez zdobywania kolejnych pasów w aktorstwie. Modelowanie własnego ciała do roli dawno przestało już być wyznacznikiem osiągnięć aktora. Pakować, żeby zagrać pakera – oczywiste. Ale chcieć, żeby jeszcze cię za to chwalono, to już narcyzm.

Słowo to pijawka. Jak przylgnie, to nie puszcza. Dopiero jak się opije krwi, da się oderwać. A przecież nieraz język wypada z ust bezmyślnie i żałujemy tego, co padło, a czego odszczekać się nie da. Złe określenie wysysa przedmiot, który został tak nazwany. Wykoślawiony przez pomyłkę, a nie da się nic z tym zrobić. Trzeba znaleźć odtrutkę – inne, mocniejsze słowo, które pokona tamto, odzyska zakładniczkę jeszcze żywą. Dlatego żałujemy ripost, które zamiast na placu boju przychodzą do głowy dopiero po powrocie do domu. Dłużej niż pochwały pamiętamy obelgi. Boimy się wyroku wpisanego w przezwisko. Wulgaryzmami wyrażamy bezsilność. Wierzymy w magię języka, jego piorunującą właściwość modelowania rzeczywistości. Z tego powodu warto kłócić się o końcówki, żądać bycia nazywanym tak, jak się chce. Od słów zaczyna się zmiana status quo.

Sprawcza moc języka najsilniej wyraża się w przesądach: milczeć o czymś, żeby nie zapeszyć, mówić o czymś, jakby już się dokonało. Czarować sprawy, na których nam zależy, bez końca stwarzając świat wyrazami zdolnymi, by błogosławić i przeklinać. Ta ostatnia sprawa jest szczególnie ważna, bo służy wymierzaniu sprawiedliwości i zadośćuczynieniu krzywd. Nic dziwnego zatem, że otacza nas klątwa.

Jest noc, gdy na czytniku książek wyświetla mi się reklama zbioru baśni o klątwach. Zanim się położyłam, oglądałam akurat serial „The Curse” o parze – granej przez Emmę Stone i Nathana Fieldera – na którą urok rzuciła oszukana przez nich dziewczynka, wykorzystana instrumentalnie w paradokumencie o pozornej filantropii. Klątwa ciąży także na reżyserze, granym przez Benny’ego Safdiego („Nieoszlifowane diamenty”, „Licorice Pizza”). Sami są sobie winni czy czyha na nich zły los? Kolejne odcinki badają naturę klątwy, znajdują jej dowody i zaprzeczenia, bo a nuż to nic więcej jak tiktokowy trend.

Fot. Brian Roedel

Pech zasadza się w głowie i tam puszcza pędy paraliżujące myślenie. Wszystko odtąd układa się we wzór. Klątwa algorytmów, że sprzęt do czytania wychwycił z otoczenia to słowo? Następnego dnia smartfon instruuje mnie, jak rzucić cyfrową klątwę. Można nadać zlecenie na specjalnej stronie, wybierając pożądany efekt: od niestrawności przez otępienie, smród. Lecz znane są historie ludzi, których klątwa obróciła się przeciwko nim: to im zaczęły się rwać sznurówki, zacinać suwaki, dziać to, cokolwiek złego adresowali do swoich wrogów. Ostrze klątwy jest obosieczne.

Fot. Eric Chakeen

Losy rodziny von Erichów to gotowy materiał na film, pomyślał reżyser „Braci ze stali”

W filmie „Bracia ze stali” fabuła osnuta jest wokół klątwy związanej z rzekomą zmianą nazwiska – przybrania nowej tożsamości, aby ukryć starą. Od tego gestu zaczyna się przekleństwo rzucone na męską linię potomków, których ojciec wymyślił sobie, że będą siłaczami. Przyjął nazwisko von Erich i stworzył bazujące na nazistowskich skojarzeniach zapaśnicze alter ego, by budzić postrach wśród rywali. Była to scheda, którą Jack Adkisson przekazał swoim sześciu zawodnikom – drużynie zrodzonej przez Doris, jego małżonkę. Sfrustrowany piłkarz stał się zapaśnikiem, ale w żadnej dyscyplinie nie osiągnął tyle, ile kazała mu ambicja. Braki w ego protoplasty mieli wyrównać następcy, których ranking zmieniał się w jego sercu proporcjonalnie do sportowych wyników. Zaszczepiał im braterską rywalizację, przekonanie, że trzeba ciągle budzić postrach, wygrywać nawet w nieistotnych sprawach, oraz lojalność – wdzięczność za nieskończony dług zaciągnięty u rodzicieli samym swoim istnieniem. Efektem były fałszywa bliskość, wieczny głód akceptacji, który miał doprowadzić do tego, by dorośli mężczyźni nie zyskali pełnej autonomii. Najlepiej mieli się czuć w rodzinnym domu. Tatulek był świetnym trenerem, a jakże.

Synowie mieli, podobnie jak on, „stereotypową aryjską siłę”, choć genetycznie w żaden sposób nie byli spokrewnieni z Niemcami. Gdy zastąpili na ringu swojego praszczura, chwyt bliski hajlowaniu rozwinęli w żelazny pazur (który jest też oryginalnym tytułem filmu, „The Iron Claw”), wbijany przeciwnikowi w oczodół. Nazistowskie sugestie uformowały coś na kształt klątwy, rzuconej podobno przez jednego z Ocalałych z Holocaustu na wieść, że Jack Adkinsson lekceważy sobie symbole związane z najbardziej zbrodniczym systemem XX wieku. Treść klątwy miała zawierać życzenie śmierci najbliższych mu osób. I rzeczywiście, objęła większość potomstwa: najpierw sześciolatek Jack, porażony prądem, utonął w wodospadzie Niagara, potem 25-letni David zmarł z powodu pęknięcia jelita, 23-letni Mike przedawkował leki na uspokojenie, 21-letni Chris strzelił sobie w głowę, a Kerry po wypadku motocyklowym, gdy to stracił stopę, uzależnił się od opioidów i postanowił „dołączyć do braci”, strzelając sobie w serce, mając lat 33. Ojciec, będący świadkiem wszystkich tych śmierci, zmarł na raka płuc, dożywszy sędziwego wieku 68 lat. Wcześniej rozwiodła się z nim Doris, a przeżył go tylko jeden syn, Kevin. Wnuki kontynuowały karierę w zapasach.

Fot. Brian Roedel

Klątwę na ekranie powstrzymuje zmiana nazwiska dzieci Kevina, choć w rzeczywistości potomkowie von Ericha dalej noszą ten przydomek na ringu. Szkoda, że do filmowej opowieści nie włączono wrestlerki Lacey von Erich, wnuczki Jacka i córki Kerry’ego, mistrzyni, która wyzdrowiała z ciężkiej choroby i wciąż walczy w wieku 37 lat.

Fot. Brian Roedel

Film „Bracia ze stali” miał opowiedzieć prawdziwą historię, niestety z daleka czuć fałsz

Film „Bracia ze stali” nie jest mocny w faktach, poznajemy raczej całą ideę rodzinnej klątwy niż rzeczywiste wydarzenia i koligacje. Mimo to mówi się nam, że podstawą jest prawdziwa historia, nawet jeśli redukcja osób i zdarzeń ma stworzyć zupełnie inną opowieść. Z daleka czuć fałsz przedstawionego świata. Reżyser Sean Durkin, spod ręki którego wyszły świetne thrillery: „Martha Marcy May Marlene” i „Gniazdo” znów portretuje klaustrofobię rodziny, z zapałem uprawiane sekciarstwo, wstydliwe wymazywanie przeszłości, wymyślanie pradawnych mitów na poczekaniu. Wszystko, byle udawać samemu przed sobą, że jest się nadzwyczajnym. Zasypać dziurę kompleksów pucharami, herbami i medalami jest sprawą beznadziejną.

Tym razem Durkin na celownik bierze patriarchat. Nie słowa Ocalałego z Zagłady, lecz toksyczny wzorzec męskości jest rzeczywistą klątwą, przekazywaną w rodzie Von Erichów. – Zdjąć okulary i żeby żaden mi się nie popłakał! – rozkazuje ojciec synom idącym na pogrzeb brata. Opresyjny model macho doprowadza do śmierci kolejnych mężczyzn, którzy nie mogą równać się z ojcem przegrywem, czyli mistrzem o włos, który tylko w wyniku przeciwności losu stał się zwykłym zjadaczem chleba. Normalnie byłby królem świata, a tak jego największym życiowym sukcesem jest wydanie na świat wspaniałych zawodników. Ich rolą jest zasłonić sobą fiasko rodziciela.

Fot. Eric Chakeen

Dzieci takich ojców, trzymajcie się mocno! Zerwijcie z tradycją, piszcie własną. Film pokazuje, jak trudny to proces. Wszak konfrontacja z despotą będzie tylko kontynuacją opresyjnej logiki. Oddać cios będzie znaczyło, że akceptuje się reguły walki. A tu trzeba znaleźć jakąś własną, nieistniejącą jeszcze niepodległość, choć nie wiadomo, gdzie jej szukać.

Po drodze skarlałego patriarchatu giną (prawie!) wszyscy synowie grani w nieznośnym napięciu – jakby ciągle przeglądali się w lustrze – przez: opalonego na pomarańczowo Zaca Efrona, przezroczystego Harrisa Dickinsona, poharatanego Jeremy’ego Allena White’a, znanego z serialu „The Bear”, i najmłodszego z nich Stanleya Simonsa. Wszyscy grają do jednej bramki, ale niczego tam nie wbijają prócz nadmiernie muskularnych ciał. Nie robi to specjalnego wrażenia w czasach dyktatury fitnessu. Ot i panowie mogli dłużej posiedzieć na siłce, porzucać sztangami, bez zdobywania kolejnych pasów w aktorstwie. Modelowanie własnego ciała do roli dawno przestało być wyznacznikiem osiągnięć innych niż fizyczne. Pakować, żeby zagrać pakera – oczywiste. Ale żądać, by jeszcze cię za to chwalono, to już narcyzm.

Który umrze kiedy? To pytanie, jakie zadawałam sobie podczas seansu. Jedyny, który odejść powinien, czyli ojciec despota (Holt McCallany z serialu Davida Finchera „Mindhunter” i jego filmu „Podziemny krąg”), jakoś unika śmierci. Żyje, bo go trzeba obalić, jak wielu współczesnych dyktatorów. Jak? Nie wiadomo.

Fot. Devin Yalkin

„Bracia ze stali” to niestety filmowa waga piórkowa

Bohaterom pomagają w tym celu kobiety – nieliczne w tym świecie zdominowanym przez mężczyzn. Kevina wspiera żona Pam (Lily James) tym prostym faktem, że wiedzie z nim normalne życie. Na przykład oddaje w ręce niemowlę, gdy sama wychodzi do pracy. Żąda, by wrócił do domu zająć się dzieckiem, zamiast z braćmi pogrążać się w żałobie. Patosowi przeciwstawia realizm codzienności i tym gestem rozmontowuje szkodliwy mechanizm emocjonalnego uzależnienia. Jakie są jego własne marzenia, a nie te realizowane dla ojca, Kevin uczy się powoli dzięki swojej partnerce.

Druga kobieta – matka nieszczęsnych synów – długo pozostaje bierna. Doris (Maura Tierney) milczy i nie wtrąca się w reżim wprowadzony przez męża. Dlaczego? Bo musiałaby płakać, krzyczeć i rozpaczać, by go powstrzymać, a i tak nic by to nie dało. Udaje się więc na emigrację wewnętrzną, dając nieme przyzwolenie na chorą dyscyplinę i przywiązanie przemocą do domowego ogniska. Boi się, że wszystkich straci, dlatego dokładnie to się właśnie dzieje. W jej wykonaniu odmowa ugotowania obiadu mężowi, „bo sama akurat nie jest głodna” i wróciła do malowania obrazów, zakrawa na rewoltę. Dopiero gdy stawia opór w najprostszej sprawie, kwestionuje nieomylną głowę rodziny. Układ zaczyna się sypać.

„Bracia ze stali” walczą bardziej w wadze piórkowej niż ciężkiej. Lubują się w kowbojskich atrybutach, przesłodzonych melodiach, udawanej ekscytacji. Uderza samozachwyt każdego z pakerów. Film skupia się na imitacji świata przełomu lat 70. i 80., prześlizguje pod ludzkich dramatach, ledwo muska emocje, które tętnią pod napiętym mięśniem. Ma dylemat, czy śledzić sportowe napięcie, zgłębiać sektę rodziny, czy uczyć, jak rozmontować patriarchat. Brak mu cierpliwości nieustępliwego drążenia pozorów siły i oznak sukcesu. Wiemy dobrze, że za nimi kryje się autodestrukcja. Po co trzeba było na nią aż tyle dowodów? Czemu tak długo trwa, zanim toksyczne więzi krwi zostaną przerwane? Poprzednie filmy Durkina pełne były niuansów, niespodzianek dla widza. Ten jest leniwy, leży płasko na macie, a gdy wstaje, to leje na odlew. W walce o dobre kino tym razem zostaje pokonany. Odczynić klątwę można, nazywając rzeczy po imieniu.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij