Znaleziono 0 artykułów
24.05.2023

Demontaż atrakcji. „Strefa interesów”

24.05.2023
Fot. Materiały prasowe

Najważniejszy film 76. festiwalu w Cannes zabiera w podróż bez powrotu. Portretuje wygodne życie rodziny Rudolfa Hössa – komendanta obozu koncentracyjnego Auschwitz. Polska koprodukcja „Strefa interesów” pokazuje Zagładę jak nikt nigdy dotąd.

Jestem tobą, tobą za wiele lat. Widzę to, czego ty jeszcze nie wiesz. Z miejsca, gdzie codziennie przychodziłeś do pracy, zrobili muzeum. Ty, Rudolf Höss, jesteś tu bohaterem, ale nie takim, jak sądziłeś, że zostaniesz. Dziś w twoim zakładzie nikt nie podziwia sprawnej machiny, którą perfekcyjnie nadzorowałeś. Ona dowodzi, że byłeś potworem.

W procesach nazistów, wliczając w to największych zbrodniarzy odpowiedzialnych za ludobójstwo, jak Eichmann czy kolaborant Papon, celem sądów, nie tylko formalnych, ale przede wszystkim publicznych, medialnych, miało być wydobycie z bestii przyznania się do winy. Oczekiwanie żalu za morderstwa popełnione na niespotykaną skalę. Nic takiego nie miało miejsca. Skazani uciekali od prawdy, relatywizując, rozrzedzając fakty, skupiając się na nic nieznaczących szczegółach. Przybierali maskę obojętności, pogardy, dumy. Skąd wynika ta odmowa konfrontacji faktów? Niemożność ujrzenia zła, jakie się wyrządziło? Czy ślepotą kieruje narcyzm, psychoza czy instynkt przetrwania?

Fenomen ten interesuje brytyjskiego reżysera Jonathana Glazera („Pod skórą”, „Sexy Beast”), który zgłębia go w filmie zrealizowanym po 10-letniej przerwie. Czemu poświęcił się przez ten czas, a raczej, co go drążyło, widać w najmocniejszej produkcji 76. festiwalu w Cannes. „Strefa interesów” to wstrząsający obraz siły zaprzeczenia, która pozwala czynić zło bez empatii. Trudno się podnieść po tym seansie. Żaden obejrzany potem film nie jest w stanie do mnie dotrzeć. Wzrok tępo odbija się od płaszczyzny ekranu, przed oczami migają nieznaczące obrazy. Wcale nie dlatego, żeby Glazer szokował przemocą, ale właśnie dzięki temu, że się od niej powstrzymuje. Horror odbywa się w umyśle widza.

Reżyser Jonathan Glazer konstruuje w „Strefie interesów” spojrzenie nazisty. Nieprzyjemne, ale hipnotyczne

W „Strefie interesów” Glazer zaraża trującą wygodą, toksycznym spokojem. Pozwala poczuć bezpieczeństwo rodzinnego życia, docenić urodę przyrody, przedmiotów, dostatek. A jednak coś przeszkadza cieszyć się tym wszystkim. Rodzaj bariery, niejasnego wrażenia, że to, co ładne, praktyczne, jest zarazem pozbawione kontaktu. Słyszy tylko samo siebie. Częstotliwość ma nastawioną na echo. Przez soczewkę filmu widzimy siebie jako trzy japońskie małpy Mizaru, Kikazaru, IIwazaru: „nie widzę, nie słyszę, nie mówię”. Obojętność na zło czynione przez innych to jedno, ważniejsze są własne postępki. Dlatego niektórzy odrzucą ten film, nie chcąc się zmierzyć z moralnym wyzwaniem. W czasach, gdy każdy seans opatrzony jest trigger warning, ten film dostałby ostrzeżenie: „uwaga, etyczny dyskomfort!”. Ludzie nie dzielą się na dobrych i złych, tylko na tych, którzy zechcą zobaczyć swoje uwikłania – lub nie.

Kobieta mierzy używane futro, w kieszeni znajduje szminkę. Stawia obszerny kołnierz, ogląda poprutą podszewkę, chwilę się waha, wreszcie maluje usta resztką znaleźnej pomadki. Scena nie potrzebuje komentarza, wiemy, że właścicielka tych zrabowanych dóbr zapewne pali się już w piecu krematoryjnym. Hedwig Höss z domu Hensel codziennie dostaje takie zbiory: jedwabie, biżuterię, najlepsze rzeczy odebrane więźniom. Nazywana „królową Auschwitz” jest dumna z tego określenia. Córka praczki daleko zaszła dzięki temu, że jest przyziemna, skupiona na sprawach praktycznych, codzienności. Trudno ją winić, że chce dobrze dla swoich dzieci i wciela popularny w epoce Cesarstwa Niemieckiego ideał trzech K: Kinder, Küche, Kirche. A że wije gniazdko akurat za murem obozu? Mąż jest komendantem Auschwitz, a ona przykładną nazistką, żoną i matką. Tu w sielance polskiej wsi tworzy Lebensraum aryjskiej ekspansji na wschód aż po Ural. Na pewno Führer jest z niej dumny. Hedwig co tydzień wysyła mu bukiet świeżych kwiatów z przyobozowego ogrodu.

Reżyser mówi, że kluczowy moment w pracy nad scenariuszem filmu przyszedł podczas słuchania zeznań ogrodnika. Tego samego, który popiołem z pieców krematoryjnych użyźniał glebę. Ogrodnik wspomniał kłótnię Hössów: na wieść o przeniesieniu męża do Oranienburga, żona wściekła się i odmówiła przeprowadzki. Orzekła, że nie da się wypędzić z raju, jaki stworzyła za murem Auschwitz: w domu tylko drogie sprzęty, ultraczyste wypastowane podłogi, kwiaty, warzywa, kajak, a nawet basen ze zjeżdżalnią. To pokazowy dom niemiecki, w którym dzieci hajlują przed wyjściem do szkoły. Najważniejszy jest w nim komfort, porządek, bo dom Hössów uosabia ideały Rzeszy: sprawną organizację, poszukiwanie bezpieczeństwa w narodzie, posłuszeństwo, nacjonalizm.

Fot. Getty Images

„Strefa interesów”, najważniejszy film festiwalu w Cannes 2023, opowiada o Holocauście jak żaden inny wcześniej

Historia jest prosta i dobrze znana. Osnuto ją luźno na powieści Martina Amisa. Ważne nie co, ale jak się opowiada. A tu seans zaczyna się od czarnego ekranu, przez kilka minut gra ciężka elektroniczna muzyka, którą skomponowała Mica Levi. Podświadomością widza zarządza montaż Paula Wattsa. Oboje są stałymi współpracownikami Glazera, sięgają wraz z nim do miejsca, gdzie dzieją się rzeczy najbardziej mroczne. Tym razem proponują esej wizualny, łączący abstrakcję, psychodramę, koszmarną baśń, zdjęcia dokumentalne.

Ten film musiał powstać w Polsce, gdzie w większości miał miejsce Holocaust. Zdjęcia nakręcono w Oświęcimiu, a także w samym muzeum Auschwitz, jak również w lokacjach na Dolnym Śląsku. Oglądamy dobrze znajome obrazy przyrody, architektury, przedmiotów, które wciąż nas otaczają. Taki sam piec z żółtymi kaflami stał w domu, w którym się wychowywałam. Te same lampy, kilimy, miśnieńskie filiżanki ukształtowały wyobraźnię w poniemieckiej rzeczywistości, na „ziemiach odzyskanych”. Scenograf Chris Oddy precyzyjnie zbudował mieszczańską sielankę. Brak w filmie fetyszy nazistowskich, tylko ówczesny design. Na ścianie wisi portret wiadomo kogo. Na brzegu kołnierza widać charakterystyczny haft Totenkopf – symbol trupiej czaszki. Przezroczystą swastykę zauważam dopiero na hucznym przyjęciu – wieńczy stół, jest wykonana z lodu. Z nadzieją, że stopnieje?

Rekwizytom brak postarzenia, odebrano im pożółkłe barwy, usunięto efekt zniszczenia. Kostiumografka Małgorzata Karpiuk stworzyła z tamtych ubrań, nowe, nieużywane. Plakaty, gazety, obwieszczenia nie wyglądają jak te, które zdarza się widzieć w filmach o drugiej wojnie światowej czy na targach staroci. To wszystko, co widzimy, jest pierwszej świeżości. Bo akcja dzieje się teraz.

Podobnie jak Glazer o Zagładzie myślą Anka i Wilhelm Sasnalowie – w ich filmach tak samo banalne elementy polskiej wsi, twarze mieszkańców, tutejsze lasy i drogi zaklinają zapomnienie o największej zbrodni, jaka kiedykolwiek miała miejsce. Uważna obserwacja widoków, które na co dzień postrzegamy jako oczywiste, nie przydając im głębszej refleksji, wychwytuje ślad tego, co mniej niż sto lat temu tu się stało.

W tle bukolicznych widoków lata, gdy w Auschwitz stracono najwięcej ofiar, widzimy subtelne znaki tego, co się dzieje. Wędkując w rzece, Rudolf wyławia ludzką szczękę. Wieczorem, z latarką pod kołdrą, dzieci bawią się złotymi zębami. Podczas wizyty współpracowników w salonie pan domu wysłuchuje pomysłów na udoskonalenie działania krematoriów, poznając dokładnie mechanizm działania poszczególnych części. Dni są upalne. Nad dachami rysuje się subtelna ścieżka dymu – to pociąg przywozi kolejne transporty. Unicestwienie odbywa się na marginesie sytych wakacji. Ostatnie miesiące, gdy żyło się bez trosk – mogłaby powiedzieć Hedwig. Tylko nocami nie da się spać, bo słychać straszliwe krzyki, a z kominów bucha ogień. Córka lunatykuje, ma koszmary. Babcia przyjeżdża z wizytą, lecz szybko ucieka bez pożegnania, opuszcza wnuki, zostawiwszy tylko list. Książeczka czytana dzieciom na dobranoc w straszny sposób ewokuje wydarzenia, które dzieją się za ścianą. Hansel i Gretel braci Grimm (w wersji polskiej Jaś i Małgosia) wkładają czarownicę do pieca. Zamiast brylantów i drogich kamieni wolą okruszki chleba.

W aktorstwie niemieckich odtwórców ról małżeństwa Hössów brak typowej maniery odtwarzania postaci nazistów. Pozbawieni groteski są przedstawieni bez faszystowskiego fetyszu. Nie oglądamy strasznych grymasów ani zimnych masek bez wyrazu. Jedynym aktem przemocy jest ostre zruganie pokojówki. To nie potwory, lecz zwykli ludzie, tacy jak my. Postać Rudolfa nie mogłaby się znaleźć w słynnej instalacji Piotra Uklańskiego. Hedwig nie pasuje do pomnika. Grająca ją Sandra Hüller („Toni Erdmann”) mówi, że tego nie da się zagrać dobrze – do jakiej maestrii dążyć w przedstawieniu postaci nazistów? Trzeba ich w sobie pomieścić, po prostu być. Christian Friedel – filmowy Rudolf – widzi „Strefę interesów” jako sequel „Białej wstążki” Michaela Hanekego. Tam grał nauczyciela przyszłego pokolenia nazistów, tu gra tego, kto wyrósł na tej edukacji. Autystyczny perfekcjonista skupia się na efektywnej pracy. Jest psychopatą kochającym swoją rodzinę. Tylko gdy w rozmowie z żoną opowiada o przyjęciu, z którego zapamiętał piękną salę z wysokim sufitem, idealną, żeby zagazować w niej wszystkich zebranych, widzimy, że to człowiek, który rozumuje tak, jak nam się nie śniło.

Sny są zresztą domeną filmu Glazera. W negatywie widać, jak skradająca się nocą dziewczynka kradnie owoce i ukrywa je na wałach, przy łopatach więźniów. To, co dzieje się tu na jawie, zostaje zepchnięte do sfery koszmaru naszych domysłów. W przeciwieństwie do „Syna Szawła” ten film nie inscenizuje Zagłady, nie daje fałszywego przekonania, że można zobaczyć POV więźnia obozu koncentracyjnego. Glazer rezygnuje z pornografizacji Szoah, zostawia miejsce na niewyobrażalne. Nie da się poczuć „na ich miejscu”. Jedyne miejsce, jedyny dostęp, jaki rzeczywiście mamy, to do tej przytulnej codzienności, jaką zagospodarowali sobie sprawcy na miejscu zbrodni. Och, jak gemütlich, zupełnie jak w rozpowszechnionym dzisiaj stylu życia.

Kluczem do „Strefy interesów” są zdjęcia Łukasza Żala – sprawiają wrażenie mechanicznych, zablokowanych przed odczuciem niechcianych emocji

Uderza wysoka ostrość obrazu na całej powierzchni kadru, statyczna kamera, zupełny brak świateł. Zdjęcia rejestrowało 10 kamer zamontowanych we wnętrzach, poukrywanych w różnych miejscach. Dom Hössów nie wyglądał jak typowy plan filmowy, cały sprzęt był poukrywany. Autor zdjęć Łukasz Żal zdalnie zawiadywał ukrytymi kamerami, będąc nieobecny na miejscu w scenie. Dlatego nazywa swoją rolę multicamera system supervisor, bo to była nietypowa praca operatorska. Efekt jest niebywale oryginalny. Nie da się czemuś bliżej przyjrzeć, spojrzeć komuś w oczy, pójść za naturalnym ludzkim odruchem. Nawet gdy małżonkowie leżą w łóżkach, rozmawiając o wyjeździe do spa do Włoch, brak tu bliskości, intymności. Jak oni jesteśmy maszyną, która widzi prawie jak kamera przemysłowa. Granie w tym systemie przypomina psychodramę – jakbyśmy śledzili reakcję sprawców na miejscu zbrodni, oczekując, że się przyznają. Metoda znana ze „Sceny zbrodni” Joshuy Oppenheimera, jednak w przeciwieństwie do tamtego filmu ten nie manipuluje widzem.

Jesteśmy w materialistycznej wizji, w której ludzie są tylko paliwem do własnego szczęścia. Ta instrumentalność budowania komfortu obezwładnia w filmie Glazera. Wydawało się, że nie da się powiedzieć nic nowego o Zagładzie. Wyjaśniło nam ją tyle filmów: „Ostatni etap”, „Shoah”, „Miejsce urodzenia” – ten tytuł staje obok nich i naświetla temat jeszcze z innej strony. Oskarża nas, że otulamy się tym, co przyjemne, uciekając od dyskomfortu empatii dla cierpienia, wzięcia odpowiedzialności za wyrządzone okrucieństwo. „Strefa interesów” pozbawiona sentymentalizmu „Chłopca w pasiastej piżamie”, szantażu emocjonalnego filmu „Życie jest piękne” i pornografii wspomnianego „Syna Szawła”, udowadnia po prostu banalność zła z frazy Hannah Arendt. Nic więcej. Cytując innego filozofa Georges’a Didi-Hubermana, ten film mówi (między wierszami): „To było niemożliwe. Tak. Trzeba sobie wyobrazić”.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij